DZIKIE ŻYCIE

Sny na jawie

Anna Nacher

Czasem miewam dzikie myśli

Muszę przyznać się do skłonności występnej i w dodatku z lubością kultywowanej: jestem namiętną pożeraczką filmów. Uwielbiam kino i nikt by mnie stamtąd nie wypędził. Może właśnie dlatego do niczego nie jest mi potrzebna telewizja, bo wszystko to, co między filmami, irytuje i przeszkadza w namiętnym zanurzaniu się w przestrzeni snu na jawie. Zupełnie nie do przyjęcia jest dla mnie obyczaj przerywania filmów reklamami - choć czasem zdarza się, że jest to akt sam w sobie będący groteską. Jak w Moskwie, kiedy czekając na samolot w lotniskowym barku jednym okiem oglądałam klasyczny radziecki film o młodych komunistach i starych kułakach, film był bodajże z lat pięćdziesiątych, więc najczystsza klasyka z wszystkimi elementami filmu propagandowego. Kiedy już intryga (choć łatwa do przewidzenia) oraz cały filmowy sztafaż zdołały mnie wciągnąć, nagle... łuup,, szast, prast - reklama: "I Twój kot jadłby Whiskas". Po chwili wrócili bolszewicy, wrogowie ludu, kułacy i podstępny pop. I co rusz rewolucja ludowa zmagała się z Whiskasem i proszkiem Ariel, pure nonsens i jednocześnie pure reality...


Oczywiście film filmowi nierówny, ale - już mówiłam, jestem pożeraczką filmów, cudzych snów, w których rozpoznaję własne. Film jest jedną ze sztuk najlepiej oddających nasze intuicje, przeczucia, nieskoordynowane i nie do końca uświadamiane potoki obrazów płynące gdzieś poza zasięgiem codzienności. Filmowe sceny pozostają mi w głowie na długo. Tak jak scena z filmu "Buena Vista Social Club", gdzie dwóch starych kubańskich muzyków spaceruje po ulicach Nowego Jorku, świata tętniącego bogactwem świateł, lśniącego witrynami sklepów, oszałamiającego szybkością. Kubańczycy widzą to po raz pierwszy w życiu, uśmiechają się podczas spaceru, z niekłamaną ciekawością oglądają sklepowe wystawy. "Patrz, oni tu sprzedają WSZYSTKO" mówi jeden z nich z dziecięco czystym zdumieniem. Fascynuje ich ten świat, to widać. Na ich drodze wyrasta budka telefoniczna, nagła decyzja: zadzwonić na Kubę. Tyle słów w filmie zamienia się w dwie, trzy sceny, które są mocniejsze niż wszystko, co chciałoby się napisać. Tak łatwo można było zrobić łzawy film o nędznej, zacofanej Kubie i bogatej, wspaniałomyślnej Ameryce, o złowieszczym "komunizmie" i nowym wspaniałym świecie "wolnych" ludzi. Łatwo można też było ten schemat odwrócić. Podziwiam Wendersa za to, że potrafił tych schematów uniknąć. Kocham go za to, że robi takie filmy, gdzie życie toczy się w swoim własnym rytmie, bo ten rytm jest przecież rytmem dokumentu, nie thrillera. Po wyjściu z kina byłam autentycznie szczęśliwa: ktoś odważył się zrobić dwugodzinny dokument, a  ludzie na to chodzą do kina! Muzyka z filmu już dostała się w tryby rynkowej machiny, może to zresztą dobrze, 80-letni kubańscy muzycy czekali na swój "sukces"1 kilkadziesiąt lat... Najważniejsze jednak pozostaje na ekranie. O czym jest ten film? O czym był on dla mnie? O tym, jak przywrócić czas jego właściwemu rytmowi, o cenie, jaką się płaci za wybór taki czy inny. Na Kubie ludzie żyją spokojnie, mają czas na życie rodzinne, na spotkania z przyjaciółmi, wspólne muzykowanie, na podziwianie morza, na kultywowanie swojej własnej duchowości (to jeszcze jedna opowieść o przygodach chrześcijaństwa w kulturach o silnym podłożu duchowości ekstatycznej - na Kubie ta przygoda nazywa się santeria). To, czego nie mają, nie wydaje się aż tak istotne, ich życie toczy się jakoś tak organicznie, w zgodzie z własnymi prawami. Na ulicach wieczorem nie ma światła, bo nie ma prądu, budynki są odrapane i stare, ale w niegdysiejszym kolonialnym pałacu tańczą dzieci, w jego parku spacerują tamtejsi mieszkańcy. W Polsce ogląda się ten film inaczej, to, co między kadrami dopełnia też nasza pamięć, od której trudno uciec. Ale film Wendersa nie jest żadnym tanim moralizowaniem, nie jest kolejnym kazaniem misjonarza tej czy innej religii. Wychodząc z kina pomyślałam: coś tracimy. Z każdym dniem życia w tej nowej rzeczywistości, w której trudno jest utrzymać równowagę pod naporem rozmaitych bodźców i pokus rzekomo lepszego, wygodniejszego życia w szybszym, "ciekawszym" tempie - coś tracimy. Oddalamy się coraz bardziej od werandy nad spokojnym morzem tonącej w rozproszonym świetle zmierzchu.  Tracimy coś tak ważnego, że wzbierają łzy. Coś tak ważnego, że bezpieczniej odwrócić twarz do ściany i udać, że nic się nie stało, że nic nas nie boli, że to był tylko sen...

Anna Nacher

P.S. Przebudzenie ze snu bywa też bardziej okrutne, o czym jest "Matrix", Film Kultowy (należę do klubu!), ale to już w następnym odcinku... Follow the white rabbit...

1) Skąd ten cudzysłów? Trudno jest dzisiaj mówić bez cudzysłowów... Zachodzi bowiem pytanie, co jest sukcesem? Muzycy kubańscy uprawiali swoją sztukę przez kilkadziesiąt (a niektórzy młodsi przez kilkanaście) lat. Czy dopiero zachodnia machina reklamowa uprawomocniła wartość tej muzyki? Czy zawsze musi ten mechanizm wyglądać w taki sposób, że przyjeżdża Ważna Persona z Wspaniałego Świata i Odkrywa? (Oczywiście wielu z tych odkrywców to wspaniali ludzie zachwyceni kulturą, z którą się spotkali) Jak można przeczytać u Salmana Rushdiego w "Dzieciach Północy" "mój dziadek dowiedział się, że właśnie został odkryty" (cytuje z pamięci, więc pewnie nieściśle)...