DZIKIE ŻYCIE

"Być" czy "mieć"? Jak ocalić bezinteresowność?

Krzysztof Jakub Adamski

„Być” czy „mieć”?
Jak ocalić bezinteresowność?

Wiele rzeczy, które dziś tworzą naszą rzeczywi­stość, nie będzie istniało nawet w pamięci przy­szłych pokoleń. Proces ten, aczkolwiek smutny, jest całkowicie naturalny. Pewne rzeczy jednak trzeba koniecznie ocalić od zapomnienia. Na pierwszym miejscu na tej liście znajduje się człowiek.

 
Człowiekowi - takiemu, jakim dziś go widzi­my - również grozi zapomnienie. Człowiek zbyt często obecnie bywa ograniczany do posiada­nego majątku i możliwości powiększania tegoż.
Zanikanie tradycyjnego rozumienia pojęcia człowieczeństwa nie zachodzi samoistnie - ten proces starają się przyspieszyć zwolennicy po­stępu pojmowanego jako ciągłe zwiększanie pro­dukcji, nawet kosztem niszczenia środowiska naturalnego i więzi międzyludzkich. W nume­rze 5/2001 czasopisma „Wprost” opublikowa­no artykuł wstępny, który usiłuje dzielić ludzkość na dwa odmienne gatunki: „człowie­ka z Davos” i „człowieka z Seattle” (autorem jest Piotr Gabryel). „Człowiek z Davos” jest tu zwolennikiem globalizacji i kultu pieniądza, przedstawicielem Banku Światowego i MFW, podczas gdy „człowiek z Seattle” jest antyglo­balistą sprzeciwiającym się rozwiązaniom wpro­wadzanym przez „ludzi z Davos”.

Autor tekstu utrzymuje, iż zastępowanie człowieka maszyną i ograniczanie go do portfela jest jak najbardziej ludzką rzeczą: W naturze czło­wieka leży innowacyjność, kreatywność i przed­siębiorczość - ustawiczne doskonalenie, poprawianie świata, w którym żyje, wiecznie ułatwianie i przedłużanie życia. Dlatego to „człowiek z Davos” jest człowiekiem jak naj­bardziej ludzkim, natomiast „człowiek z Seat­tle” - człowiekiem nieludzkim, z czego płynie jasny wniosek, że naprzeciw „człowieka z Da­vos” od wieków stoi w istocie nie „człowiek z Seattle”, lecz „antyczłowiek z Seattle”.

Warto może pamiętać, że jeden z najbardziej okrutnych systemów totalitarnych używał w sto­sunku do ludzi innych ras słowa: „podludzie”, co prowadziło do zbrodni. Teraz, na początku nowe­go tysiąclecia zwolennik postępu idzie jeszcze da­lej i wobec osób o innych poglądach stosuje epitet „antyludzie”. Boję się tego rodzaju „postępu”...

W tym samym numerze „Wprost” pojawił się artykuł autorstwa Rafała A. Ziemkiewicza pt. „Ratujmy demokrację”, utrzymujący prawie bezpośrednio, że wartością człowieka jest war­tość jego majątku: ,,[...] różnica statusu material­nego musi się przełożyć na różnicę biologiczną. Samo w sobie nie jest to nowością. W XVII ­wiecznej Polsce przeciętny szlachcic był mniej więcej o 10 cm wyższy od przeciętnego chłopa, miał odpowiednio większą masę ciała, rzadziej chorował i dłużej żył”. To autor uznaje za pod­stawę dla twierdzenia, że jedynym sposobem ra­towania demokracji jest ograniczenie jej do określonej klasy majątkowej! Absolutny para­doks, który autor nazywa jednak logicznym.

W nagrodzonym Oskarami filmie Davida Ma­meta „Glengarry Glen Ross" pojawia się zda­nie „Jesteś tym, co masz”. Film ten pokazuje jak ludzie niszczą się wzajemnie w warunkach ostrej jak brzytwa konkurencji, gdzie nie ma miejsca na współczucie, nie mówiąc już o współpracy.

Niektórzy dają się jednak przekonać. Przykła­dem jest George Soros, analityk rynku, który zrobił majątek na operacjach finansowych (zna­czącą jego część przeznaczył jednak na funda­cje wspierające ideę społeczeństwa otwartego), dawny wyznawca idei skrajnie wolnorynko­wych, który w swojej książce „Kryzys świato­wego kapitalizmu” stwierdza, że „Przywykliśmy do oceniania postępu w kategoriach PKB [Pro­duktu Krajowego Brutto], ale jest to równo­znaczne z uznaniem pieniądza jako wartości wewnętrznej. Produkt krajowy brutto jest miarą wymiany pieniężnej; im więcej społecznych współdziałań przybiera postać wymiany pienięż­nej, tym wyższy jego poziom. Na przykład roz­przestrzenienie się AIDS, w zmienionych warunkach, zwiększyłoby PNB dzięki wysokim kosztom leczenia. Jest to zjawisko anormalne”.

Inną książką poświęconą zjawisku negowa­nia natury ludzkiej jest „Macdonaldyzacja spo­łeczeństwa” George'a Ritzera. Przedstawia ona wymarzony (a niestety prawie prawdziwy!) świat dehumanizatorów, których nazwijmy tu „macdonaldyzatorami”. Świat zaczyna przypo­minać wielką restaurację McDonald's czy też taśmociąg, na którym każdy człowiek jest pod­dany odpowiedniej obróbce zapewniającej od­powiednie zyski, a następnie, po śmierci, swoistemu „recyclingowi w pieniądze” pozwa­lającemu na zysk kosztem misterium śmierci. Coraz więcej artykułów związanych z nowo po­wstałym przemysłem pogrzebowym, pokazy mody cmentarnej, i gdzieś w tym chaosie nie­omal zapomniany „nasz drogi zmarły”...

Tak samo jest zresztą z żyjącymi: przeciętny konsument ma zjeść tyle a tyle hamburgerów, wypić tyle a tyle litrów coli, wydać tyle a tyle na ubrania, tyle a tyle na promowane towary... Człowiek taki jak ja, stroniący od niepotrzeb­nych wydatków czy konsumpcyjnego stylu ży­cia, jedzący owszem, dobrze, a nie dużo, bo istotna jest jakość, nie zaś ilość, nie liczy się. Tego świata jeszcze, dzięki Bogu, nie osiągnę­liśmy, gdyż wówczas nie pisałbym tych słów ­zostałbym, niczym w orwellowskim „1984”,usunięty jako osobnik psujący statystyki.
 
Podsumowując: jestem przeciwny obu odczło­wieczającym skrajnościom – „ludzie dla systemu” i „ludzie dla pieniędzy”, czyli totalitaryzmowi ko­munistycznemu i dyktaturze rynku. W jednym i drugim systemie nie ma dla mnie miejsca, gdyż jestem indywidualistą, a jako taki absolutnie nie przewiduję możliwości bycia jedynie trybikiem w większej maszynerii. Świat, do którego się zbli­żamy, przypomina rzeczywistość jednego z naj­lepszych filmów „political fiction” minionego wieku XX – „Brazil” reżysera Terry'ego Gilliama - rzeczywistość będącą połączeniem władzy tota­litarnej i świata zmacdonaldyzowanego (z hybry­dy tej wyszedł w filmie wymuszony kult pieniądza i przeciwieństwo stabilizacji - dziki, nie tyle nie­ograniczony, co wręcz popędzany postęp), gdzie podejrzany o przestępstwo musiał płacić astrono­miczne koszty śledztwa - mało kogo było na to stać, więc w zdecydowanej większości przypad­ków kończyło się to torturami zakończonymi śmiercią lub... lobotomią. Film miał na celu uka­zanie możliwości stotalitaryzowania się modelu „przyspieszonej wersji życia” i spełnił to zadanie doskonale. Niczym orwellowski „Wielki Brat”, macdonaldyzatorzy wmawiają nam, że jesteśmy szczęśliwi w ich świecie. Chcą stabilizacji i pod­porządkowania się nawet najbardziej absurdal­nym pomysłom, które zapewnią im zysk. Zysk traktowany jako wartość najwyższa jest poważ­nym zagrożeniem dla człowieczeństwa.

Dlatego apeluję o zachowanie pojęcia jednostki i indywidualizmu, ale także o ocalenie wartości wspólnych dla wszystkich ludzi, takich jak otwar­tość, życzliwość, bezinteresowność, troska o najbliż­sze otoczenie i środowisko naturalne, szacunek dla przeszłości, a nawet prawo do popełniania błędów - w końcu „errare humanum est”. Gospodarka i han­del są bardzo ważne, ale „nie samym chlebem czło­wiek żyje”. Nie wszystko jest na sprzedaż. Za żadne pieniądze nie odzyskamy ginących gatunków, wy­ciętych lasów, zniszczonych zabytków. Nie można kupić sobie wiedzy, przyjaźni, godności. Życie trze­ba stawiać wyżej od stert zielonych papierków, a ludzkie istnienie składa się z wielu możliwości.

Krzysztof Jakub Adamski
Gimnazjum Nr 24 w Gdyni, klasa I A

Czerwiec 2001 (6/84 2001) Nakład wyczerpany