DZIKIE ŻYCIE

Pola

Krzysztof Wojciechowski

Otaczały wielką falistą powierzchnią wioskę, w której się wychowałem. Na pierwszy rzut oka nic szczególnego - wszystkie takie same. Zago­ny i miedze, zboża i miedze, pastwiska i miedze. Różnią się chyba tylko rodzajem plantacji. Dla obcego może tak, dla przyjezdnego za­pewne tak, ale nie dla swoich. Swoi znają charakter każdego pola. Na­zywają je odpowiednio do tego charakteru. Nazwy te są przekazywane synom przez ojców, wnukom przez dziadków, a ci wnukowie przekażą je dalej jeszcze - swoim wnukom. Takie choćby pola „na krzaku”.

 
Nigdy takie nie je szersze jak jakie trzydzieści metrów, a długie pod sam las. I spochoba tam straszna a przez to i miedze wysokie. A na tych miedzach rosno krzaki tarek i dla tego te pola so „na krzaku”. A poza tym wiadomo, że od lasu to sie nic nie rodzi. Zboże sie nie uda bo zacień od drzew, kartofle tak samo nie rosno a jak nawet urosno to dziki zjedzo. Na zgórkach to nawet czasem i zboże urośnie, ale jak sarny nie spaso to i tak wylegnie bo to wysoko i desz­cze bijo. I co z takiego pola nie dość, że krzywe to jeszcze nieurodzajne. Jeszcze człowiek do­brze od miedzy nie odbierze a już rozganiać trza. Ech kinułby w czort jakby to ojcowizna nie była, no i mówio, że jak do Unii wejdziem, to cena skoczy.
 
Takie pola „na krzaku” były niegdyś. Wąskie wstęgi z wysokimi miedzami. W krzakach „ta­rek” jak w cierniowejImage koronie wiły swe gniazda gąsiorki. Widok przesiadującego na wierzchoł­ku tarniny ptaka nie był rzadkością. Latem pola pełne były nawoływań głodnych młodych dzierzb. W trawiastych miedzach lęgło się drob­ne ptactwo: trznadle, potrzeszcze, pliszki i skow­ronki, drobne gryzonie i ich zawzięty wróg ­łasica. Często też, zwłaszcza mglistym rankiem, można było zobaczyć płochliwą sarnę, która pod osłoną białych obłoczków usiłowała uszczknąć coś z chłopskiego zagonu. Przy odrobinie szczę­ścia można też było „zaliczyć” bliskie spotka­nie z łosiem podczas jego jesiennych wędrówek. Myszołowy zataczały wielkie kręgi nad polami, donośnym głosem przypominając gryzoniom, że atak może przyjść także z powietrza. Często przysiadywały na „dziesiątkach” zboża. Gdzieś chyłkiem pod lasem przemknął jastrząb, niezau­ważony, o ile nie „namierzyły” go jaskółki. Tak było do niedawna. Ale oto „pomyślne” rozwią­zanie samo i to za darmo przyszło od strony gminy. Regulacja gruntów. Kilka dni pracy spy­chacza i koparki - i proszę, gotowe. Nie ma już „spochoby”, nie ma i tarnin, jest równo jak na desce i widać na wskroś aż pod sam las.
Pola „na Zagórze”, poprzecinane wąwozami, na których wysokich zboczach panowały ptaki i czereśnie a miedze porośnięte były najsłodszy­mi malinami w okolicy.
 
Te to już Panie trocha lepsze, też długie het aż do kolonii, ale tam już glinka na zgórkach sie trafia. Buraki jak kałbany wielkie rosno. Tylko w dołkach pupilucha, nawóz trza sypać żeby zboże łaciate nie było. Ale te pola to już mogo być. No i kawałki przyzwoite. Pięć morgi w jednym, to już je się na czym za koniem ucho­dzić. I wygodne bo długie, jak się kosi wiązałko to nie trza tyle kręcić. Tylko odkaszać ciężko. Oj trza się koso uciągnąć. Machasz i machasz aż koszula mokra a końca nie widać. Babom też łupie w krzyżu jak za chłopami podbierajo. Mło­dy to by jeszcze iszed iszed a staremu to zara odchaducha trza.
 
W dzieciństwie chodziliśmy z przyjaciółmi na te „słodkie miedze”. Nieraz w krzaku maliny zdarzyło się znaleźć gniazdo pokrzewki. Przez wiele lat w kępach leszczyny, które miejscami porastały miedze, miał swoją norę lis, siejąc przy okazji postrach wśród domowego ptactwa. Jed­nakże brawura rudego drapieżnika została szyb­ko ukrócona. Zginął we wnyku zastawionym tuż u wlotu do nory. Któregoś lata na pastwisku od­kryliśmy gniazdo bażanta. Pełne zaskoczenie i pełna egzotyka - 22 oliwkowe jajka. Niestety, nie zdążyły wyjść z nich pisklęta - cały lęg zgi­nął pod jednym ciężkim i nieuważnym stąpnię­ciem poczciwej Krasuli. Znamienny był żurawi klangor, jaki zawsze towarzyszył nam podczas zbioru tych wielkich jak „kałbany” buraków. Długie klucze siwych ptaków ciągnęły na połu­dnie. Zimą faliste pola doskonale nadawały się do białych szaleństw końmi zaprzęgniętymi do wasążka. Głos janczarów niósł się aż do wsi. Nieraz przyszło zaliczyć wywrotkę biorąc roz­pędzonymi saniami zbyt ostry wiraż. Regulacja tu również dotarła, zaprowadzając równy, prak­tyczny i beznamiętny porządek.

Pola „na podstawiu”. Sąsiadowały bezpośred­nio z łąkami oraz - jak nazwa wskazuje - ze stawami. Te z koleiImage były równe, bez „spocho­by” ani wysokich miedz, tylko często woda sta­ła w grządkach. Za to gleba była tutaj najlepsza w okolicy - II klasa. Pola te, o dziwo, nie ucier­piały „od regulacji”, ostały się w prawie nie zmienionym stanie. Nic tam nie przeszkadzało „racjonalnej gospodarce rolnej”, a nieliczne sa­motne drzewa mogły pozostać, zawsze to jakie­goś cienia użyczą. Drzewa te służyły też jako doskonałe punkty obserwacyjne myszołowom, podczas czatowania na drobne gryzonie, zimą zaś przysiadał na nich często włochaty kuzyn naszego „myszaka” - kosmacz. Z racji tego, że zwykle pola te były podtapiane, z reguły rolnicy siali tam zboże (aby okopowe nie gniły) mimo woli stwarzając tym doskonałe siedlisko dla pta­ków, które pośród zbóż zakładały gniazda. Pa­miętam przypadkowo znaleziony lęg rycyka, kiedy to wilgotne jeszcze pisklęta tego zagniazd­nika rozpierzchły się niemal spod moich nóg między zboża. Mama, czy też tata, trudno dziś powiedzieć, narobiła przy tym niezłego rwetesu nad moją głową. Często też w „nastawnych” zbożach znajdywałem gniazda bażantów i ku­ropatw. Pewnego razu, idąc za dziwnym piskiem pośród źdźbeł zbóż miałem spotkanie z pisklę­ciem przepiórki; cóż, nie było tak ostrożne jak jego rodzice. Pamiętam moje zdziwienie, gdy zamiast, jak się spodziewałem, puchatego ma­leństwa, spotkałem istnego małego potworka na szczudłowatych nogach, o stopach zaopatrzo­nych w nieproporcjonalnie długie palce.

Pola były również ostoją kuropatw. Jesienią liczne ich stadka podrywały się niespodziewa­nie z ziemi z głośnym furkotem przyprawiając przypadkowego przechodnia niemal o zawał. A te małe przechery nic sobie z tego nie robiły, tylko drwiąco pokazywały wystraszonemu wi­dzowi ceglasto czerwone sterówki. Późną jesie­nią i zimą słychać było ostre „skrzypienie” żerujących ptaków. Ludzie we wsi mówili: „Bę­dzie mróz, bo kuropatwy trzeszczą”. Zimą na tych polach wysypywaliśmy „poślad”, czyli gor­szej jakości zboże i nasiona chwastów, jakie po­zostawały po omłotach. Kuropatwy chętnie się nim posilały. Ale, niestety, pola te były również miejscem śmierci ptaków z rąk, zielonego z re­guły, dwunożnego osobnika uzbrojonego w „grzmiący kij”. Często też śmierć przychodziła znienacka z powietrza i miała postać „jastrego” żół­tookiego drapieżcy o szaro-stalowym ubarwieniu. Zwykle po takiej uczcie drapieżnik zostawiał rów­nież coś dla mnie, a były to w sposób charaktery­styczny wyrwane pióra, kolejny dowód na to z czyjej ręki czy też dzioba padła nieostrożna ku­ropatwa. Po kilku wizytach w takich miejscach miałem już skompletowany niemal całkowity „garnitur” kuropatwy do mojego „Piórnika”. Wiosną często na pola na „podstawiu” zagląda­ły, będące na przelotach, błotniaki stawowe i łą­kowe. Nigdy się tam jednak nie gnieździły. Te pierwsze głównie dlatego, że o wiele doskonal­sze warunki miały o kilkaset metrów dalej na rozległym trzcinowisku, i tam zwykle zakładały gniazdo. Te drugie zaś preferują bardziej spo­kojne obszary i mimo, iż biotop był dla nich od­powiedni, to jego powierzchnia zdecydowanie zbyt mała i zbyt często penetrowana przez ludzi i wałęsające się koty. Niemniej jednak widok po­pielato ubarwionego, o czarnych końcach skrzy­deł, samca był dla mnie zawsze radosnym przeżyciem. Równie emocjonujące byłe zaloty błotniaków stawowych, kiedy to ptaki wykony­wały efektowne podniebne ewolucje, podkreśla­jąc swe zaangażowanie donośnymi okrzykami.

Pola „do Hatki”. Nikt nie potrafił wyjaśnić mi dlaczego tak się nazywają. Podejrzewałem za­wsze, że słowo „Hatka” ma zapewne ukraiński źródłosłów, tym bardziej, że to „h” jest wyma­wiane jak typowe ukraińskie tzw. nieme „h”. Pola te były najbardziej doceniane.

Bo to i chodzić nie trza daleko, tyko człowiek na zagumienki wyjdzie. Kawałki duże nie ma mocno krzywo, krowy ganiać też blisko. Ogród można zrobić, to jakeś marchewke czy buracz­ków zawsze bliży przynieść, wczesnych kartofli nakopać też dobrze. Tylko czasem źle jak jaka krowa w szkode wlizie ale to się zawsze można z sąsiadem dogadać.
 
To była kraina drobnych śpiewaków. Dla dzierzby nie było tam miejsca, bo nie było tar­nin. Za to od wczesnej wiosny aż do wykopków skowronki wywodziły nad tymi rozległymi ni­wami swe melodyjne pieśni. Potrzeszcz na dru­cie linii elektrycznej wtórował im swoim o wiele skromniejszym głosem. Do tego duetu ptasich głosów dołączał się często mniejszy kuzyn po­trzeszcza - żółtobrzuchy trznadel i nie spokrew­niona z nimi, ale również żółtobrzucha pliszka żółta wraz ze swą popielatą krewniaczką. Na wy­stających łodygach bylicy przesiadywała często pokląskwa. Raz nawet udało mi się odnaleźć gniazdo o wiele rzadszej kląskawki o głowie bar­wy gorzkiej czekolady. Pięć okrągłych niebie­sko zielonych ptasich klejnotów spoczywało na dnie uwitego z traw gniazdka.

Ssaczy świat pól „do Hatki” stanowiły głów­nie gryzonie, te małe - myszy i norniki, trochę większe - chomiki iImage całkiem duże - szaraki. Cho­miki zwane przez „wioskowych” - chomami miały na polach najcięższe chyba życie, a to dla tego, że dotkliwie cierpiały od kundli z wioski. Psiaki te znajdowały niesamowitą frajdę w roz­kopywaniu nor biednych zwierzątek. Widok ta­kiego kundla był nieraz dla postronnego obserwatora bardzo zabawny, kiedy to zawzięte psisko - z gatunku tych, co to nie gryzą, ale po­łykają w całości - ryło zajadle norę w pogoni za gryzoniem. Nieraz nie było już widać upartego myśliwego a tylko jego ogon z głęboko wyko­panej nory. Zdecydowanie mniej do śmiechu było chomikowi gdyż w wyniku tej działalno­ści, poczciwy kriketus prawie zawsze tracił ży­cie. Niezapomniane jest dla mnie również spotkanie z młodym szarakiem. Stało się to podczas czerwcowego bronowania ziemniaków (były to czasy, gdy te rzeczy czyniło się jeszcze przy po­mocy „sunka wakan” - jak Indianie nazywają konia). Stary poczciwiec o psim imieniu Burek człapał ciągnąc za sobą stemwagę z bronami, ja zaś stale zerkając ku jej prawej krawędzi ciągle widziałem tam jakąś szarą kulę ni to gruda zie­mi, ni to chwast. Dopiero po pewnym czasie zdałem sobie sprawę z tego, że to żywa istota. Młodziutki szarak o sierści tak delikatnej w do­tyku jak plusz. Wziąwszy go w ręce miałem wra­żenie, że trzymam tylko jego serce, tak silnie biło. Oszczędzając mu dalszego stresu wypuści­łem go na miedzę. Z iście zajęczą prędkością pomknął w zboża. Nie mniej ciekawe było spo­tkanie z łasicą. Idąc sobie w południe pewnego słonecznego dnia po miedzy upstrzonej białym i żółtym nostrzykiem i błękitną cykorią, usłysza­łem jakiś dziwny głos. Przypominał mi trochę „ciurkotanie” przepiórki, ale nie, to na pewno nie była przepiórka. Zaczaiłem się pośród wysokiej koniczyny o czerwonych główkowatych kwia­tach. Czekałem cierpliwie. I już wkrótce moja cierpliwość została nagrodzona. Pośród seledy­nowych wątłych trawek na drugiej stronie dro­gi pojawił się mały brązowy drapieżnik z białą piersią i podbrzuszem. Maleńka okrągła głów­ka z wysuniętym do przodu pyszczkiem i ster­czącymi uszkami wyglądała niesamowicie sympatycznie i śmiesznie zarazem. Ale aby nie spłoszyć zwierzątka zamarłem w bezruchu. Ssak wyraźnie kogoś przywoływał. Wkrótce jednak zniecierpliwiony przywoływaniem znik­nął w trawach. Niedługo potem moim oczom ukazał się widok o niebo bardziej komiczny niż głowa drapieżnika. Oto troskliwy rodzic prze­nosił przez drogę w pyszczku swe potomstwo. Latorośl zdecydowanie bardziej pulchna niż ro­dzic zwisała z pyska niczym wielki klusek, zaś sam transportujący musiał wysoko podnosić gło­wę, aby nieopatrznie nie przydeptać swego po­tomstwa. Widok przekomiczny. Operacja została powtórzona czterokrotnie, gdyż tyle „dzieci” było w rodzinie.

Ale przyroda pól „do Hatki” to nie tylko zwie­rzęta, to również cały gama pięknych różnobarw­nych ziół i wszelkiego kwiecia. Najwcześniej pojawiały się na miedzach i pastwiskach żółte łany „mlecza”, jak je nazywaliśmy, a mowa tu rzecz ja­sna o mniszku lekarskim - przysmaku królików. Potem pojawiały się inne rośliny, niebieskie cha­bry, krwiste maki w łanach zbóż. Raz nawet cał­kiem przypadkowo odnalazłem bardzo rzadki „chwast” jakim dziś jest kąkol. Swoiste kwietne enklawy stanowiły miedze. Oprócz wspomnia­nych wcześniej cykorii i nostrzyków, porastało je mnóstwo innych roślin o całej palecie barw. Przysmak gęsi - pięciornik gęsi o żółtym kwie­cie i liściach, które nieodparcie kojarzyły mi się z liśćmi paproci. Jego kuzyn, pięciornik kurze ziele, również żółty i zapewne przysmak kur. I jeszcze jeden z rodzaju Potentilla - pięciornik rozesłany. A jeśli już o przysmakach: rosło rów­nież często na miedzach ziele Achillesa, którym gospodarne babcie, mieszając je ze skwaśnia­łym mlekiem, karmiły młode indyki. Nierzad­kim widokiem na miedzach były mięsiste, gruboszowate rozchodniki. Ale wszędzie pano­wały pospolite bylice, z rzadka tylko ustępując miejsca swemu leczniczemu krewniakowi - piołunowi. Nie było to jednak panowanie despo­tyczne, łaskawe władczynie pozwalały wpełzać na swe łodygi wątlejszym od siebie roślinom: żółtemu, zielonowąsemu groszkowi i pospolitej powójce o pełnych białych kwiatach, przypomi­nających naparstki. Zaś w cieniu dostojnych władczyń, gdzieś na granicy „miedza - pole” przy­cupnął nieśmiało kurzyślad polny - właściwie nie wiadomo dlaczego tak nazwany. Całość miedzy przeszywały lecznicze korzenie kolejnej pożytecz­nej, choć jakże znienawidzonej przez rolników rośliny - perzu, zwanego właściwym.

Pola „do Hatki” też w zasadzie ostały się sca­leniu gruntów, co prawda te wspaniałe kwieci­ste miedze zostały brutalnie przemieszczone i przez kilka kolejnych lat nie były już tak kwie­ciste, ale powoli wraz z upływem czasu odra­dzają się. I to napawa radością.

Z dystansu czasu i przestrzeni można w mia­rę obiektywnie ocenić pewne zjawiska. Przed­stawiony przeze mnieImage obraz to niestety tylko pewien wycinek rzeczywistości, rzekłbym „rol­niczo-krajobrazowej”, a raczej niekorzystnych zmian jakie zachodzą w ostatnich latach w na­szym kraju. Ten jakże charakterystyczny krajo­braz, polski krajobraz, gdzie na wysokich miedzach przedzielających wąskie wstęgi pól „polne grusze siedzą” ulega nieodwracalnej de­gradacji. Mimo iż jest na tyle charakterystycz­ny, że stanowi pewien oddzielny „takson” w klasyfikacji krajobrazu, zaproponowanej zresztą nie przez Polaka. Krajobraz ów jest nisz­czony bez względu na wszelkie konwencje o ochronie różnorodności biologicznej i krajo­brazowej. Nie jest to wprawdzie tak nagłaśnia­ne jak wycinanie Puszczy Białowieskiej, olimpiada w Tatrach, czy budowa zapory w Nie­szawie, bo wydaje się, że nie jest to takie spek­takularne i efektywne niszczenie. Lecz czy rzeczywiście jest to mniej groźne zjawisko? Otóż obawiam się, że nie, a kto wie czy nie bardziej katastrofalne, choćby przez to, że zachodzi na wielkich obszarach. I jeszcze jedna smutna kon­kluzja. Często uzasadnia się, że tzw. wejście do Unii wymusi na naszym rolnictwie wielkoob­szarowość. My, Polacy chyba już doskonale skądś to znamy, z nieodległej historii. Nie dalej jak jedno pokolenie temu również pewien sys­tem czy ustrój (przychodzący co prawda z prze­ciwnego kierunku) chciał wymusić na naszych rolnikach tworzenie kołchozów, PGR-ów itd. Mechanizm niby inny, ale skutek, przynajmniej jeśli idzie o oddziaływanie na przyrodę, iden­tyczny. I znów przychodzi na myśl nieszczęsna Puszcza Białowieska, która przetrwała cara, Niemca i komunę, a kto wie czy przetrwa kapi­talizm w wydaniu polskim. Nasze rolnictwo, a przez to i krajobraz rolniczy, również oparło się - jak mówią starzy - „sanacji i okupacji”, przetrwało czasy przymusowego rozkułaczania, które na Ukrainie „zaowocowały” wielkim gło­dem - a okresu dostosowawczego do wejścia do Unii może nie przetrwać. To znaczy, rzecz ja­sna, przetrwa, bo jak mawiają Indianie „tylko Ziemia przetrwa”, pytanie tylko: w jakim sta­nie? Chciałbym poddać tę myśl pod rozwagę rzą­dzących i tych, którzy zajmują się ochroną przyrody. Pomyślmy jak chronić nasz krajobraz, bo jest to nasz cenny skarb. Abyśmy nie skwito­wali efektu naszej bezmyślności, czy też „jed­nokierunkowości” słowami, jakie kiedyś usłyszałem w Bieszczadach z ust starej Ukrain­ki: „Kiedyś było tu ładniej”.

Krzysztof Wojciechowski

Czerwiec 2001 (6/84 2001) Nakład wyczerpany