DZIKIE ŻYCIE

Tam, gdzie uczy się jak zabijać

Blanka Eoli

Właściwie nie pamiętam zbyt wiele. Może pa­mięć sama zadbała o to, by wykasować, usunąć z mojego umysłu wszystko, z czym nie za bardzo mogłabym sobie poradzić? A może już od same­go POCZĄTKU było ze mną tak, że nie widzia­łam tego co złe...?
Pamiętam kilka obrazów z tamtego okresu, kiedy byłam dzieckiem. Tak naprawdę, to wówczas byłam kimś zupełnie innym, niż teraz ale o tym później...


Obrazy zlewają się ze sobą, zazębiają, jeden za­hacza o drugi...

Pierwszy obraz. Ile mogę mieć lat? Z pewnością było to jeszcze wtedy, kiedy kazano nosić mi cien­kie jak mysie ogonki warkoczyki, a ucięta równo grzywka kończyła mi się karnie i równo nad ocza­mi. To wówczas widziałam tamto - haki, pozagi­nane ukośnie w górę, jak palec nastolatka, krzyczącego: „FUCK YOU!”. Wtedy nikt jeszcze nie potrafił tak krzyczeć. Staliśmy grzecznie, w równym jak moja grzywka szeregu, a pani od środowiska wyjaśniła nam: „To są właśnie połtu­sze” lub plotła podobne bzdury... A ja myślałam, że muszę tak stać i że nic na to nie poradzę, zresz­tą - jak daleko pamięcią sięgam - wszczepiano nam myśl, że tak właśnie POWINNO SIĘ CZYNIĆ. Że to zwyczajne prawo przyrody. Zwyczajne i na tych hakach wisiały powyciągane, ciężkie, zmal­tretowane ciała...? Kap-kap. Pojedyncze czerwone kropelki odbijają się jednostajnie od podłogi.

Chyba nie miałam wtedy nawet poczucia, że mogę powiedzieć „nie”. Zresztą wszyscy - stali­śmy tak tylko i staliśmy... a tamte ciała wisiały i wi­siały, kołysząc się, ile razy w ruch szedł stalowy mechanizm powodujący, że rząd posuwał się do przodu. Nad głową pojawiały się wtedy inne cia­ła. A potem one też się przesuwały.
To było takie NORMALNE. Wszystkie klasy pro­wadzono przecież na wycieczkę do rzeźni. Tak teraz nazywam tamto miejsce - bo cóż z tego że nowocze­snym rzeźniom nadaje się dziś cywilizowanie brzmią­ce (?!) nazwy - Zakłady Mięsne? W rzeczywistości jest to ta sama prawdziwa jatka. Tylko, że tym razem jest wielka, ogromna, jak kombinat.
 
                                                                             * * *
 
Wszystkie dzieci - w ramach poznawania swojego miasta - musiały zaliczyć wyprawę do miejskiego muzeum, wycieczkę na zamek książąt mazowieckich, nad zalew... jeszcze jakiś oddział Zakładów Narzędzi Pomiarowych - no i ta rzeźnia właśnie, chluba mia­sta. Miłe panie w śmierdzących osoczem fartuchach częstują wybrańców plasterkami salcesonu, a wszyst­ko pod rzędami tamtych ciał. A wszystko przy tym nieustającym kap-kap-kap. Koniec.

Drugi obraz. Klasa. Biała kreda ślizga się po tablicy. Skrzypienie powoduje, że zaciskam oczy. Ale zaraz przecież zaciskałam je już wcze­śniej, jeszcze zanim biały odcinek zaczął ślizgać się i jeździć po zielonej płaszczyźnie. Zaciskam powieki bardzo mocno, tak jakbym bała się otworzyć. Więc może to wcale nie skrzypienie...? Pani naturalnym głosem zadaje pytanie:
- No to co wam się najbardziej podobało w mieście?
Chyba powiedziałam wtedy, że zalew.

Trzeci obraz. Idę do szkoły. Granatowy  wo­rek z kapciami obija się o nogi, jednostajnie      i boleśnie.
... Jednostajnie?
Rytm jest taki sam, jak rytm spadających kropli. W połowie drogi zawsze czeka grupa szesna­sto-, siedemnastolatków. Ale czasem, kiedy przechodzę, ich już nie ma. Albo właśnie pod­jeżdża autobus, tamci wsiadają. To nowi, ucznio­wie szkoły przyzakładowej. Pojechali tam, gdzie ja byłam wczoraj. Tam, gdzie tak prosto uczy się, jak można nie wiedzieć, widząc.

Czwarty obraz. Jadę samochodem. Siedem­dziesiąty kilometr, siedemdziesiąty piąty...
Czekam na siedemdziesiąty siódmy kilometr od Warszawy. Wiem, że to tutaj zobaczę herb miasteczka, w którym kiedyś kazano mi miesz­kać. Rawa Mazowiecka. I przerwana, powygi­nana, czerwona kiełbaska na żółtym tle, kolorystyka przypominająca popularne znaki kupującej świat firmy Mc Donald. Wielka rzeź­nia dba o swój wizerunek bardziej umiejętnie niż miasto. Prawdziwy herb zobaczę dopiero na siedemdziesiątym ósmym. Pierwszy jest ten - herb rozpadającej się jatki, która już nieje­den raz miała zostać zlikwidowana, a ja cie­szyłam się wtedy jak dziecko. Zawsze jednak udawało się ją ocalić.

- Czy wiesz, jak wiele osób straciłoby pra­cę? - wykrzykuje moja matka.
- Pracę...? W zakładach, gdzie uczy się, jak zabijać? - pytam.

Zakłady mięsne są ulokowane nieco za mia­stem, Tak przynajmniej było kiedyś. Ale dziś rozrastająca się aglomeracja sięga już daleko poza niegdysiejszy teren. Okna bloków naj­nowszych osiedli wychodzą na zakłady. Miesz­kańcy skarżą się na docierający do ich mieszkań odór. A ich dzieci zrywają się co rano i idą do pracy - tam. A ja czekam - na czas, kiedy o tworach takich, jak zakłady mięsne będzie się mówić z podobnym wstydem, jak dziś mówi się o niewolnictwie, mordach i obo­zach koncentracyjnych.

Blanka Eoli

Kwiecień 2001 (4/82 2001) Nakład wyczerpany