Porozmawiajmy o obowiązkach
Na zarośniętych ścieżkach
W co dzisiaj wierzą tzw. „nowocześni ludzie”? Łatwo zauważyć, że jednym z bardziej popularnych kultów jest religia praw człowieka (dalej PC). Nie sposób znaleźć bardziej potępianej zbrodni niż owych praw łamanie. Na każdym kroku słychać dziarskie pokrzykiwania „obrońców PC”, którzy z poświęceniem zwalczają realnych i wyimaginowanych wrogów swego bożka (im mniej tych prawdziwych, tym więcej wymyślonych – zgodnie z arytmetyką cechującą wszelkie obsesje).
Można oczywiście wskazać na „drugie dno” zjawiska, czyli fakt, że często pod hasłami obrony praw dokonuje się ich pogwałcenie, a sama etykietka obrońców służy wyłącznie zamaskowaniu czyichś interesów. W owej religii PC ważne jest jednak dla mnie coś zupełnie innego. To mianowicie że wspomina ona o prawach bez przywołania obowiązków. Tymczasem są to pojęcia, które w większości przypadków powinny chodzić w parze. Gdyby sztandar PC wyciągano tylko przy okazji takich kwestii, jak prawo do gry życia, gwarancja sprawiedliwego i bezstronnego procesu sądowego, wolność sumienia i wyznania itp., wtedy nie byłoby problemu, bo powinny one bezwarunkowo przysługiwać każdemu. Rzecz jednak w tym, że PC w dzisiejszych czasach coraz częściej stają się instrumentem marketingowej ofensywy i służą podkręcaniu spirali konsumpcji. Wszelkiej maści dewiacje, które wyciąga się na światło dzienne i promuje jako „równouprawnione style życia”, są niczym innym jak anektowaniem kolejnych nisz rynkowych, wytwarzaniem popytu na nową ofertę. Podobnie jest z większością różnego rodzaju „uciśnionych”, których wyzwala się z krępujących więzów. Zapełniony rynek tworzy w ten sposób nowe grupy klientów, wpasowuje kolejne warstwy w machinę ciągłej konsumpcji. Przykładów tego rodzaju jest wiele, wystarczy wspomnieć tzw. „młodzieżowy bunt”, który zaowocował ogromnym rynkiem muzyki, ubrań, gadżetów związanych ze stylem życia itp.
„Wyzwalanie” kolejnych grup jest po prostu opłacalne. Po pierwsze, rozbija tradycyjne wspólnoty, które na ogół konsumowały nieporównywalnie mniej niż masa dryfujących samotnie osobników. Sam fakt istnienia kiedyś rodzin poszerzonych oznaczał, że trzy pokolenia żyły pod jednym dachem – dzisiaj młode i średnie pokolenie pomieszkuje osobno, a starsze oddaje się do przeznaczonych dla niego przybytków, zwanych z wdziękiem domami starców, co oznacza, że tej samej grupie ludzi sprzedaje się – zamiast jednego – przynajmniej dwa mieszkania wraz z całym wyposażeniem. Po drugie, tworzy wspólnoty nowe, zbudowane na komercyjnym fundamencie. Możesz, oczywiście, zamiast członkiem rodziny i wspólnoty lokalnej, zostać fanem jakiegoś idola albo wyznawcą którejś ideologii. Jednak żeby to zrobić musisz nabyć dobra umożliwiające wejście w ten krąg, kształtujący odpowiedni wizerunek, pozwalające na wzajemne rozpoznanie się podobnych sobie. Czasem tego rodzaju grupy powstają samorodnie, bez pomocy specjalistów od marketingu, ale i to nie przeszkadza rynkowi kupić ich błyskawicznie. Tak kończą młodzieżowe subkultury, niezależni artyści, polityczni radykałowie. Punkowe zespoły grają w kampaniach reklamowych Marlboro, awangarda artystyczna wywołuje w popularnych mediach przyciągające widzów skandale, a pragnący ruszyć z posad bryłę świata odwiedzają stoiska T-shirtów z Che Guevarą.
Rozbijaniu naturalnych wspólnot, przekształcaniu ich na getta zaludnione egoistycznymi osobnikami, przyświeca jeden cel: więcej forsy. Tam, gdzie chodzi o biznes, nie ma sentymentów. Sięga się po wszelkie środki, zwłaszcza takie, które spotkają się z powszechną aprobatą. Czy może być coś lepszego niż zawoalowana kampania reklamowa pod hasłem „walki z PC” (promujący „wielokulturowość” Benetton trafił w dziesiątkę)? Kto, poza garstką tzw. oszołomów, sprzeciwi się poszerzaniu zakresu PC? Kto nie wesprze wysiłku w słusznej przecież sprawie? Za darmo, za odrobinę satysfakcji, znajdą się całe zastępy, które wyzwolą kogo trzeba i kiedy trzeba. Najlepszym i najbardziej zasłużonym ufunduje się posadzki, by w glorii chwały dożywali starości, pokazywali jako żywe ikony, przykład do naśladowania.
W całym tym zjawisku jest jeden problem wart zastanowienia. Nie chcę się tu wdawać w rozważania o istocie współczesnej wolności, jej pojmowaniu, w zakresie, atrybutach itp. Może ktoś wszak powiedzieć, że skoro rynek wyzwala kogoś w taki sposób, że nie dzieje się nikomu namacalna krzywda (rozbita wspólnota naturalna nie płacze i nie żali się), a sam wyzwolony jest w pełni zadowolony, to przecież wszystko w porządku – i na gruncie popularnej dzisiaj hedonistyczno-egoistycznej wizji człowieka nie sposób będzie tego zakwestionować. Dlatego nie zamierzam tu poruszać problemu obowiązków człowieka wobec społeczeństwa, ale wobec przyrody.
Nie sposób bowiem nie zauważyć, że nawet jeśli – na gruncie wspomnianej liberalnej etyki – taka apoteoza PC nie wyrządza krzywdy innym członkom społeczeństwa, na owym wyzwalaniu, wpisanym w logikę rynku, traci przyroda. Bo w procesie nadawania praw, realizowanym na gruncie konsumpcji i coraz szybszej eskalacji dostępu do komercyjnej oferty, nie ma nawet mowy o obowiązkach wobec ekosystemu. Co więcej, logika PC jest ogromną przeszkodą na drodze obrony przyrody, gdyż eksploatację cennych obszarów można na gruncie poszerzania zakresu ludzkiej wolności uzasadnić bez trudu. Dlaczego nie rozbudowywać Infrastruktury narciarsko-turystycznej w Tatrach? Przecież ludzie mają prawo do wypoczynku, sportu, zabawy, „korzystania z życia”, realizowania się w dowolny sposób (liberał powie: pomijając realizowanie się kosztem innych – ale czy zniszczony stok lub zabetonowany potok opowie o swojej krzywdzie w języku zrozumiałym dla takiego osobnika?). Dlaczego nie wzywać do zaasfaltowania całego kraju? Jest przecież wolność słowa, prawda? Dlaczego nie jeździć samochodem, skoro to element naszej – często w reklamach aut podkreślanej – swobody wyboru?
Właśnie na gruncie światopoglądu ekologicznego i zniszczeń przyrody widać wyraźnie, że logika rynkowej interpretacji PC jest chora i szkodliwa. Nie sposób mówić o prawach, nie wspominając jednocześnie o obowiązkach. Powiem więcej: PC do eksploatacji przyrody są już tak rozbudowane, a proces destrukcji ekosystemu tak wielki, że najpierw trzeba mówić o obowiązkach, głośno i wyraźnie. Czy nas na to stać? Janusz Korbel prowokacyjnie zapytał w czasie nalotów na Jugosławię, czy będziemy bombardować także eksploatatorów przyrody, czyli gwałcicieli „praw natury”. Uważam, że jest to podstawowe pytanie w dzisiejszym świecie. Odpowiedź na nie, co oczywiste, nie powinna brzmieć „tak”. Powinna jednak mieć na uwadze, że dotychczasowe pojmowanie praw i obowiązków jest absurdalne i prowadzi do straszliwych następstw. Ktoś powie: ale tylko w przyrodzie – nawet jeśli uznamy, że to prawda, a ze społeczeństwem wszystko jest w porządku, to i tak bez trudu stwierdzimy, iż to, co dokonuje się na obszarze przyrodniczym z woli człowieka, swoje korzenie ma w procesach społecznych.
Atmosfera apetytów rozbudzonych w toku nieustającej walki o PC jest motorem napędowym eksploatacji przyrody, bo ktoś i za pomocą czegoś musi owe, materialne na ogół w swym wymiarze, prawa zagwarantować, czyli w większości przypadków – po prostu zaspokoić konsumpcyjne zachcianki. Dlatego podstawowym zawołaniem osób mających na uwadze dobro przyrody powinno być stwierdzenie: dość już praw – czas na obowiązki!
Remigiusz Okraska