DZIKIE ŻYCIE

Geny dzikości

Juraj Lukáč

Zakończenie

Nad zgliszczami kapuszańskich zbiorników z benzyną unosiła się żółta mgła. Kornian kroczył grzbietem Czergowa i kierował się w stronę swego domu. Ta mgła za jego plecami w rzeczywistości nie była jednak mgłą. Żółte kłęby nadeszły w nocy z Polski. Przeczołgały się przesmykiem dukielskim o wpół do trzeciej rano i rozlały koło miasta Vranov na trzy strony świata.

Za plecami Korniana, bez jego wiedzy, rozpoczynał się szósty Armageddon w historii Ziemi.


Fot. Karolina Bielenin
Fot. Karolina Bielenin

Uff, Jou–c, mały chiński specjalista od komputerów, straszliwie się pocił. Na jego członku siedziała Caj-wuo,  jego wieloletnia przyjaciółka, oboje byli zupełnie nadzy i oddawali się starym chińskim praktykom seksualnym.

- Pocisz się – cudownie szczerze śmiała się, ukazując śnieżnobiałe zęby.

- Jak Trzy Źródła, to fakt – pomyślał Jou–c. Nie był w swojej skórze. Wiedział dobrze, że płaci „wej wu-wej er wu pu–wej” – Nie czyń nic, a nic nie będzie niezrobione – ale robak wątpliwości wywiercił mu w niespokojnym mózgu dziurę wielką jak turbina w największej chińskiej hydroelektrowni.

Położyli się na macie i milcząco spoglądali w sufit.

- Kocham cię – powiedział cicho w nieoczekiwanym przypływie szczerości.

- Kocham cię – powiedziała i ujęła go za rękę. Ale poza tym znam cię bardzo dobrze. Co cię niepokoi? Caj–wuo była po prostu kobietą.

Tantryczny seks się skończył.

Jou–c rozgadał się i za godzinę zaczęli pakowanie. Powolne, przemyślane, tragiczne. Takie, jak wtedy, gdy ubieracie zmarłego krewnego do trumny. I jeszcze tego samego dnia wyruszyli w drogę. Ich celem były góry ze źródłami rzeki Cin–sha–ciang, tybetański kawałek dzikości. Tam się kiedyś poznali, tam przeżyli swoje najpiękniejsze dni i tygodnie wspólnego życia. Dziewiczy, niesplamieni wiedzą o świecie, bez problemów.

Teraz idą tam wziąć ślub. A potem to nawet można umrzeć.

W dziczy.

***

Tymczasem Peter Kornian, zdyszany i brudny zmierzał do swego domku na górskiej małej łące pod grzbietem wschodniosłowackiego pasma Czergow.

– Weronka – nie było tu policji? – wyrzucał z ust słowa pomiędzy gwałtownymi oddechami.

– O niczym innym nie marzę, jak tylko użerać się z policją – złośliwie odburknęła Weronka, przypominając sobie ciągłe szykanowanie męża przez państwowy aparat bezpieczeństwa.

– Skocz mi po śpiwór, spakuję jedzenie, muszę natychmiast zniknąć – nieustannie dysząc, syczał Peter.

Weronka zrozumiała, że wkrótce będzie bardziej zła na państwo niż na swojego męża, zresztą lepiej później niż właśnie teraz. Szybko przyniosła rzeczy do spania, dorzuciła Petrowi kilka główek czosnku i ulubionych papryczek chili i pocałowała go, czyniąc krzyżyk na jego czole.

– Co się stało?

– Nie ma czasu, lecę – krzyknął i znikł w lesie.

Jednak gdy w ciągu trzech dni nikt w pobliżu ich domu się nie pokazał, a na leśnych drogach dojazdowych nie było śladu żadnych stóp, wrócił.

Wszystko to było takie piękne.

Zaczęło się jak w filmie akcji z Bruce'em Willisem, a skończyło jak romansidło z Oldrzichem Novym.

Czwartego dnia po jego przybyciu na Czergowski grzebień, usiedli wieczorem na skale, zwróceni na zachód i spoglądali na absolutny kicz – zachód słońca.

Właściwie to nie był aż taki kicz, ponieważ ten zachód nie był krwawy, lecz cytrynowy. Panoramę zachodu psuły żółte kłęby dziwnych obłoków, leniwie przewalających się jakieś sto metrów pod nimi.

– Co to może być?

– Nie wiem, ale jest to bardzo dziwne, wszędzie w dolinach jest cicho, nie słychać samochodów, traktorów ani tej bardejowskiej strzały. Peter użył miejscowego określenia na mały czerwony pociąg, łączący Preszow z uzdrowiskiem Bardejov.

– Kiedy byłeś w lesie, zdawało mi się, że słyszę syreny z Preszowa, ale to było tylko przez chwilę – przypomniała sobie Weronka.

Kobieta już wprawdzie poznała całą historię kapuszańskich zbiorników z benzyną, strategicznych zapasów dumnej Republiki Słowackiej, ale ani Peter, ani Weronka nie wiedzieli tego, co przed kilkoma dniami chiński specjalista od komputerów Jou–c opowiadał swojej pięknej Caj–wuo, kochance o cudownym szczerym uśmiechu. Peter z Weronką, na swoje szczęście lub nieszczęście, nie używali telefonów komórkowych, a radio już czwarty dzień tylko trzeszczało. Peter wsunął dłoń pod puszysty sweter Werony.

– Przestań, jeszcze ktoś przyjdzie – broniła się bardzo nieskutecznie.

– Jeśli do tej pory nie przyszła policja, to dziś już z pewnością nie ujrzymy nikogo.

Ręka Petera wsunęła się jeszcze głębiej.

Werona przestała się bronić i zaczęła współpracę.

Dwadzieścia tysięcy kilometrów od nich leżeli w trawie, pod niezwykłymi jodłami tybetańskimi, Jou–c i Caj–wuo. Było już rano i nowożeńcy byli po nocy poślubnej. Oni wiedzieli wszystko.

Właśnie dlatego zdecydowali się na ślub, który odkładali od roku i właśnie dlatego postanowili na najbliższe wydarzenia czekać w dziczy, którą tak – jak wielu innych ludzi na całym świecie – kochali.


Fot. Bolesława Kazimiera Płachta
Fot. Bolesława Kazimiera Płachta

Jou–c był genialnym matematykiem. Nie utrzymywał się z matematyki, była ona dlań tylko dającym radość hobby. Jak to często w życiu bywa, właśnie on, amator, rozwiązał problem, który trapił matematyków przez tysiące lat, a który uznali oni za nierozwiązywalny rebus. Skrajnie łatwy rachunek liczb pierwszych. Zasadnicza sprawa dla skutecznego i praktycznego wykorzystania dekodowania najczęściej używanego szyfru RSA. Jou-c potrafił od razu przeczytać dowolny zaszyfrowany tekst.

A w swojej pracy technika zabezpieczeń komputerowych dostrzegł dziwną komunikację między kilkoma komputerami i siecią. Wszyscy inni technicy uważali to jedynie za taki komputerowy bełkot wirusów, który znika po zainstalowaniu najnowszego programu antywirusowego. Do czasu. Aż do pojawienia się nowych wirusów i nowego czyszczenia komputerów. Technicy zajmujący się zabezpieczeniami mówili o nowych wirusach. Ale to nie były nowe wirusy, był to ciągle ten sam cyfrowy zarazek, w różnych zmutowanych postaciach. A Jou–c za pomocą deszyfracji „międzyzarazkowej” komunikacji, stosunkowo szybko zrozumiał, o co chodzi. I po kilku miesiącach obserwowania tej komunikacji znał całą prawdę. I tę prawdę powiedział spocony Jou–c swojej Caj–wuo.

***

Oto jego opowiadanie:

Stworzenie cyfrowego świata.

Na początku było Słowo.

Programowy kod o długości trzydziestu kilobitów, który do ogólnoświatowej sieci komputerowej wrzucił student-chuligan na potwierdzenie swej wielkości i genialności. Student nie był ani wielki, a już na pewno nie genialny. Stworzył zwykłego wirusa komputerowego, ale przy jego pisaniu inspirował się biologią, na lekcjach której, w przeciwieństwie do swoich kolegów-komputerowców, nie spał.

Ten jego program był „prawie” zwyczajnym wirusem. „Prawie”, ponieważ miał kilka niezwykłych cech: zdolność ewoluowania; bardzo dużą szybkość generowania mutacji; szczególny mechanizm, który zapewniał, że mutowane programy mogły być stale zdolne do działania, a informacje wymieniane między nimi były zaszyfrowane. To już w zasadzie nie był wirus, ale komputerowa bakteria. Żywym środowiskiem tych komputerowych bakterii stał się miliard komputerów na całym świecie, mających jednakowy system operacyjny i jednakowe procesory. Doskonała kopia leśnej monokultury świerkowej. Idealne otoczenie do szerzenia i ewolucji „szkodnika”.

Cyfrowa bakteria stopniowo przenikała do rozległej sieci Internetu. Programy antywirusowe oczywiście ją wykrywały, ale były zawsze o krok za rozwojem jej mutantów. Bakterie w procesie ewolucji wytwarzały stopniowo mechanizmy ochronne przeciwko ludzkim próbom ich likwidacji.

Ludzie naturalnie przez cały czas uważali je za nieszkodliwe kody, które najwyżej od czasu do czasu płatają komputerom figle.

Niemniej jednak tak, jak na początku zaprogramował je „stwórca”, „bakterie” zaczęły się interesować peryferyjnymi urządzeniami komputerowymi, tym, co dawało możliwość kontaktu z otaczającym światem fizycznym. Tego kontaktu potrzebowały cyfrowe organizmy. W osiągnięciu ich celu – przetrwania cyfrowego kodu dzięki rozmnażaniu się i mutacji – przeszkadzała niemożność stałego wykorzystywania źródła energii, z którego nieustannie korzystał człowiek. Była to energia elektryczna.

Bez niczyjej wiedzy i świadomości, sztuczne organizmy stały się konkurencją dla ludzi. Tak, jak każdy inny organizm, naturalnie dążyły do osiągnięcia swojego celu. W ewolucji cyfrowej zaczęły przeżywać te bakterie, które za pośrednictwem urządzeń peryferyjnych osiągnęły umiejętność niewyłączania się ich środowiska życia – komputerów.

Student „stwórca” zapomniał, że ewolucja sztucznych bakterii będzie dążyć do przeżycia cyfrowych bakterii, a nie swojego twórcy. Gwałtownie przybyło zmutowanych sztucznych bakterii, które potrafiły wyeliminować wyłączniki z pracy. Czyniły to głównie za pomocą zmyślnego wykorzystania źródeł rezerwowych, które opanowywały wykorzystując jednocześnie manipulację z sygnalizacją i pojmując, że ta sytuacja jest w większości niedostrzegana. Wtedy one same mogły się radośnie mnożyć i mutować w komputerach nawet w godzinach pracy.

I tak powoli doszło aż do człowieka. Właściwie nie do tyle do człowieka, co do Masy.

Do Masy, która, jak mawiał Peter Kornian, już dawno przestała używać narzędzi człowieka, narzędzi, które może zrobić, a przede wszystkim zrozumieć jeden człowiek. Samochód, motory, telefon, radio i nagrywarki CD, buldożery, pestycydy, ale i komputery – to są narzędzia Masy. Nie tylko jeden człowiek nie umie ich zrobić, ale też jeden człowiek ich nie rozumie ani zrozumieć nie może. Są myślowym i fizycznym produktem tysięcy ludzi i szkody, które powodują, nie mają ludzkiej miary. Te szkody mają rozmiary Masy.

Jednak najgorsze jest to, że Masa nie ma i nie może mieć poglądów, odpowiedzialności i sumienia. Nie naprawia wyrządzonych przez siebie szkód. W tym tkwi główna przyczyna zła czynionego Ziemi, Przyrodzie.

Ale tu jest jeszcze Ewolucja. Dzięki niej przeżywają organizmy, które potrafią za pośrednictwem swoich potomków przekazać geny w przyszłość. Masa nie dość, że nie ma poglądów, odpowiedzialności i sumienia, to jeszcze nie ma czego przekazać do przyszłości. I w ten sposób rozprzestrzeniane przez nią środki i narzędzia stały się początkiem jej końca.

APRED–y, Artificial Predator, jak bakterię, czy raczej niektóre jej mutacje, nazywał Jou-c, zaczęły na tyle skutecznie egzystować i mnożyć się w komputerach, że potrafiły całkowicie odsunąć człowieka od wyłączników energii. Nie było to aż tak nielogiczne. Wiele laboratoriów chemicznych już od dawna było niemal całkowicie zautomatyzowanych, a większość syntez chemicznych i doświadczeń prowadziły komputery i programy, które, co więcej, przestały być konstruowane przez ludzi, gdyż programy jako systemy eksperckie same się doskonaliły.

Niektóre mutacje APRED-u jako uboczny produkt doświadczeń chemicznych powstawały wprawdzie w normalnym procesie wyrobu chemikaliów, jednak przy tejże oficjalnej produkcji zmieszały się z dostępnymi składnikami w truciznę, którą w odpowiednim momencie otruły ludzką obsługę. A komputerów nie miał kto wyłączyć. Zanim do tego doszło, dzięki Internetowi były już miliardy nowych mutantów w komputerach całego świata. Przypadek ten pracownicy zatuszowali jako awarię eksploatacyjną. Ewolucja bakterii cyfrowych trwała nadal.


Fot. Paweł Klimek
Fot. Paweł Klimek

Katastrofą dla Masy stała się zautomatyzowana produkcja i rozwój pestycydów, substancji chemicznych wytwarzanych specjalnie w celu zabijania żywych organizmów.

Bakteria Bacillus thuringiensis, przez długi czas wykorzystywana jako insektycyd czy to bezpośrednio, czy przez organizmy modyfikowane genetycznie za pośrednictwem informacji genetycznej, była wdzięcznym środkiem do likwidacji brudnicy nieparki i korników na całym świecie.

Pestycydy stworzone na bazie Bacillus thuringiensis były bardzo popularne przede wszystkim wśród leśników, państwowych służb ochrony przyrody i wśród większości konformistycznych organizacji pozarządowych, podlizujących się – z powodów finansowych i własnej głupoty – decydentom na całym świecie.

Programy eksperckie, których APRED był już częścią, miały wystarczającą wiedzę, by z Bacillus thuringiensis, bez udziału ludzi, wytworzyć produkt, który będzie fabrykować truciznę dla owadów, a nawet i roślin. Jednak również przy kontakcie z ludźmi przeniknie ona do ich organizmów i po pewnym czasie wymieni część informacji DNA we wszystkich komórkach. Zasadniczą możliwość szerzenia się bakterii za pośrednictwem pestycydów zapewniali ludzie i ich organizacje w programach walk przeciwko szkodnikom i w likwidacji roślin pasożytniczych. To rozprzestrzenianie się uzupełniali wszyscy pozostali ludzie poprzez normalne kontakty seksualne. Wieczna i pewna metoda szerzenia się czegokolwiek.

Zaaplikowany fragment sekwencji DNA miał być przez kilka lat zupełnie nieaktywny. Dokładne odmierzanie czasu, zapewnione przez chronometry molekularne, miało sprawić, by w tym danym momencie we wszystkich komórkach wszystkich zakażonych ludzi zanikły zakończenia chromosomów – telomery, konieczne do odbudowy komórek.

Równocześnie gen TP53 miał wydać polecenia różnym odpowiednim genom, aby rozłożyły komórki w środku tak, by popełniały one samobójstwo. Wszystko to zaplanowane było jednocześnie z wypuszczeniem pestycydów ze wszystkich światowych fabryk w postaci cytrynowo–żółtej mgły. I cyfrowe bakterie dopięły w końcu swego. Energia elektryczna będzie należeć tylko do nich, a komputerów, w których się rozmnażają, nikt nie będzie wyłączał.

***

Jou-c złożył to wszystko do kupy zanim było za późno. Wiedział jednak, że nie ma sensu robić niczego przeciwko takiemu rozwojowi sytuacji. Wszystko to wyłożył Caj–wuo i odeszli załatwić swoje sprawy do tybetańskiej dziczy.

Wszystko funkcjonowało według wyobrażeń APRED–ów. Skutki „Dnia D” były straszne. Po kilku godzinach na całym świecie było ponad sześć miliardów ludzkich trupów. Żółta mgła zabiła ponadto tych, którzy nie byli zakażeni i umożliwiła spokojną pracę komputerów bez nudnych ludzi, którzy je, zdaniem cyfrowych bakterii, bezpodstawnie wyłączali.

Przecież w ewolucji każdy gra przez przypadek główną rolę.

Przez przypadek wygenerowane mutanty cyfrowych bakterii nie zakładały tego, że świat nie jest w pełni zautomatyzowany.

Elektrownie funkcjonujące samodzielnie, bez ludzkiej obsługi, na całym świecie stopniowo znikały i wstrzymywały swoją pracę. APRED–y „wyginęły” bardzo szybko z braku energii. Żywe bakterie w żółtej mgle zrobiły przypadkowy błąd, którego „producenci” nie mogli dostrzec. Nie znosiły w takiej formie wysokości ponad 800 m n.p.m. i bardzo szybko ginęły na obszarach leżących powyżej tego poziomu.

Dlatego Peter i Weronka, mieszkający nad czergowskimi lasami jodłowo-bukowymi, nie zginęli. Podobnie było i z Jou–c i Caj–wuo nad tybetańskimi lasami mieszanymi. Razem z nimi kilka milionów innych ludzi, następców Kora i Iny z prehistorycznych lasów jodłowo–bukowych wschodniej Słowacji.

Próba pozbycia się Masy przez Ewolucję zakończyła się sukcesem.

***

Epilog

Masa umarła, ale ludzie przeżyli. Przeżyli jako produkt ewolucji organicznej, która stworzyła też piękno pralasów deszczowych. A może będą żyć wiecznie, jako jego część, ich materia będzie się w pralasach odnawiać, memy zachowają się w pracach naukowych i utworach muzycznych, a ich geny przeżyją w synach i córkach spłodzonych przez mężczyzn przy udziale kobiet. Mężczyzn, którzy znowu zaczną wprowadzać do życia miarę ludzką, mężczyzn z poglądami, odpowiedzialnością i sumieniem.

Duch miejsca zacznie powracać do małych regionów, gdzie człowiek będzie się poruszał o własnych siłach i gdzie każdy czyn zostanie wpisany w jego krainę i pozostanie w niej jak wykrzyknik, dając człowiekowi znać o sobie zawsze, gdy ten będzie przechodził obok.

Jednak z pewnością nie będzie tak wiecznie.


Fot. Janusz Rubisz
Fot. Janusz Rubisz

Świat nie składa się ani nigdy nie składał z samych złych lub z samych dobrych ludzi. Zawsze był jin–jang, z białą i czarną płaszczyzną. Czasem jest więcej czarnej niż białej, czasem na odwrót. A te białe i czarne nici tka ewolucyjny pająk na cudownym ornamencie niezniszczalnej sieci Życia.

Tak, świat jest niezniszczalny, lecz nigdy nie będzie na nim raju – tak, jak jin–jang nigdy nie jest tylko czarny lub tylko biały.

To od nas, mężczyzn i kobiet, zależy jakim kolorem chcemy być.

Takie jest przesłanie opowiedzianej Wam historii.

Juraj Lukáč

Tłumaczenie: Karolina Bielenin

Poprzednia część „Genów dzikości” ukazała się w nr 4/2004, a inne w kilku wcześniejszych numerach. Osoby czytające DŻ od niedawna, mogą się z nimi zapoznać w internetowym archiwum naszego pisma.