DZIKIE ŻYCIE

W lesie...

Robert Litwińczuk

W reklamówce niósł paczkę sześciocalowych gwoździ i dwukilowy młotek. Plastikowa rączka wrzynała mu się w palce.

Wnuczek i dziadek stali pod jabłonią w sadzie. Dziadek trzymał w ręku piłę do drewna, a wnuczek targał linę przerzuconą przez ramię.

Dziadek wziął od wnuczka linę i przywiązał wysoko do gałęzi. Drugi koniec przełożył wokół pnia następnego drzewa.

– Żeby się na nas nie zwaliło – wytłumaczył. – Stań tam dalej.

Dziadek splunął w dłonie, zatarł ręce, uklęknął pod jabłonią i zaczął piłować.

– Dziadku! – krzyknął wnuczek.

– Co się stało?

– To ją boli!

– Nie, nie boli. Teraz śpi. Drzewa śpią inaczej niż ludzie. Budzą się na noc. W dzień razi je słońce.

– Nieprawda – protestował wnuczek. – Kwiaty zamykają się na noc, a w dzień otwierają.

– A widziałeś kiedyś, żeby kwiaty drzew zamykały się na noc?

– Nie.

– A widzisz. Drzewa to co innego. Drzewo w dzień śpi, bo mu gorąco i słońce je razi. Ja też czasami śpię w dzień, jak jest bardzo gorąco. A w Hiszpanii to nawet jest to obowiązkowe. W południe wszyscy kładą się spać na kilka godzin.

– Bardzo daleko ta Hiszpania? – pytał się wnuczek.

– W południowych krajach. Jest tam bardzo ciepło.

– To tam, gdzie ptaki odlatują na zimę?

– Właśnie tam.


Fot. Piotr Morawski
Fot. Piotr Morawski

Dziadek piłował dalej.

– A nie zbudzi się?

– Nie, drzewa śpią mocno. Przecież mówi się „śpi jak kłoda”.

– A w nocy zbudzi się bez głowy?

– No, tak.

– I umrze?

– Nie, wypuści nowe pędy. Młodsze, zdrowsze. To drzewo jest już stare i chore. Nie rodzi już owoców. No, a teraz odsuń się. Zaraz się przewróci.

Przy drodze zobaczył grupę ludzi ubranych w kaski, nauszniki chroniące uszy, w pomarańczowe kamizelki i z piłami spalinowymi w rękach. Kilkoro właśnie wycinało drzewa, ktoś obrabiał powalony już konar, ktoś inny przymocowywał łańcuchami kłody do ciągnika.
Obok, na wykarczowanej już polanie, warczący traktor, zaopatrzony w kolczasty walec, przypominający nieco narzędzie tortur – rozgrzebywał ziemię i niszczył to, co na niej jeszcze pozostało.

Robota wrzała. Stuki siekier, ryki pił spalinowych, dudnienie ciągników, trzaski opadającego drzewa. Wydłużył krok i przyśpieszył. W myślach przeliczył, ile mu jeszcze zostało czasu. Biorąc pod uwagę, ile zdążyli zrobić, powinni dotrzeć na miejsce – to miejsce – jutro, najpóźniej pojutrze. Nie miał czasu.

Zobaczył ją już z daleka. Oparta plecami o pień drzewa, wyciągnęła twarz w kierunku wiosennego słońca. Wyglądała prześlicznie. Kiedy się do niej zbliżył, a potem, kiedy się już właściwie skradał, czuł, że serce, jak wypłoszony gołąb, bije mu coraz to szybciej.

– Śmiesznie wyglądasz – stwierdził.

Otworzyła powieki i spojrzała na niego. 

– Nic ci do tego – odpowiedziała.

Potem spotykali się już codziennie, w tym samym miejscu, przy tym samym drzewie.
Mijały lata. Wzięli ślub. Mieli już dzieci.

Czasami idąc na dłuższy spacer, zatrzymywali się pod „ich drzewem”. On żartował, że musi wyciąć w korze ich inicjały, a ona powtarzała mu, jaki jest niemądry głuptas.

A potem... a potem leśnictwo uznało, że właściwie ten las jest tu już niepotrzebny. Można przecież wszystko wyrównać, posiać trawę, zasadzić nowe drzewka.

Niedaleko jest jezioro, może zrobi się tu pole namiotowe. No i przydadzą się pieniądze z wycinki. Dobre, zdrowe, stare drzewa – dębina. I cenne.

O, nie. Jakiś urzędniczyna zadecydował, że wytną ten las, że wytną „ich drzewo”, ich wspomnienia i przerobią na deski. O, nie – na to nie mógł pozwolić.

Wyciągnąłem z reklamówki torebkę i młotek. Pogrzebałem w torebce i wyciągnąłem gwoździe. W drugą rękę chwyciłem młotek. Wybrałem pierwsze drzewo. Potężny dąb. Dwóch ludzi, łapiąc się za ręce, miałoby kłopoty, aby go dobrze objąć. Musi mieć już ze sto lat.

Przyłożyłem gwóźdź bardzo nisko. Lekko postukałem, by czubek gwoździa przebił się przez chropowatą korę. Kiedy już trzymał się w miarę stabilnie, grzmotnąłem młotkiem z całej siły. Gwóźdź wbił się ledwie na centymetr. – Twarde drzewo – pomyślałem. – Jak to dębina.

Uderzałem młotkiem jeszcze kilka razy, aż głowa gwoździa skryła się między bruzdami kory.
Wyjąłem następny gwóźdź. Tym razem wbiłem go nieco wyżej, po drugiej stronie.

Dla pewności wbiłem ich jeszcze kilka w różnych miejscach.

– No dobrze – powiedziałem głośno. – Niech je teraz ktoś spróbuje przerobić na deski.

Został jeszcze spory kawałek lasu. Zawinąłem rękawy, splunąłem w dłonie i zatarłem ręce.

Robert Litwińczuk