Wiatraki. Za dużo tego dobrego?
Siłownie wiatrowe stały się obecnie jednym z symboli nowoczesności i rozwoju, figurują w reklamach i na billboardach, tworząc tło dla młodych ludzi spoglądających z promiennym uśmiechem w świetlaną, zieloną przyszłość. Dla mnie ta symbolika jest jednak równie dwuznaczna jak odwoływanie się do niezniszczalnych i wolnych kowbojów w niegdysiejszej reklamie papierosów Marlboro.
Każdy Polak będzie miał swoją farmę
Rozwój tzw. alternatywnych źródeł zaopatrzenia w energię jest obecnie niekwestionowaną koniecznością. Nawet jeśli ktoś nie wierzy w globalne zmiany klimatu i rolę dwutlenku węgla w tych zmianach, to i tak musi się pogodzić z faktem, że regulacje Wspólnot Europejskich zobowiązują nas do tego, by znaczącą część zapotrzebowania na energię pokrywano z odnawialnych źródeł.
Energia wiatru wygląda w tym kontekście wyjątkowo obiecująco – praktycznie bezodpadowa, perfekcyjnie odnawialna, wymagająca stosunkowo niewielkiego zajęcia terenu, dająca przy obecnych uwarunkowaniach spore zyski. Nic więc dziwnego, że projekty farm wiatrowych wyrastają w Polsce jak grzyby po deszczu. W wielu rejonach kraju, praktycznie każdy większy fragment krajobrazu użytkowanego rolniczo, pozbawiony lasu i gęstej zabudowy mieszkalnej – jest objęty jakimś projektem wiatrowym (albo i dwoma, konkurującymi ze sobą). Skalę tego boomu inwestycyjnego ilustruje fakt, że łączna moc elektrowni wiatrowych, oczekujących obecnie na decyzje środowiskowe – dwukrotnie przekracza zainstalowaną moc ze wszystkich krajowych elektrowni konwencjonalnych! Do opisu zjawiska o takiej skali coraz bardziej pasują terminy nie tyle ekonomiczne, co medyczne.
Jednocześnie jednak budowa farm wiatrowych – zarówno w Polsce, jak i na świecie – coraz częściej generuje spory i konflikty. Lokalne społeczności coraz bardziej niechętnie reagują na plany budowy farm wiatrowych na ich terenach. Można te protesty interpretować w kontekście znanej wszystkim planistom postawy NIMB-a („byle nie na moim podwórku”), ale to chyba zbyt uproszczony obraz rzeczywistości. Sceptyczne podejście do wiatraków ma swoich zwolenników również wśród biologów, operujących nie tylko emocjami, ale i argumentami, które zmuszają nas do zrewidowania poglądów na „ekologiczną czystość” energii wiatrowej. Czy tego chcemy, czy nie – wiatraki mają też ciemną stronę swojej mocy, związaną z oddziaływaniami na środowisko przyrodnicze, przede wszystkim na ptaki i nietoperze.
Ponadto, gwałtowny rozwój energetyki wiatrowej w Polsce obnażył – nie pierwszy raz, ale chyba ze szczególną jaskrawością – jeszcze jeden problem. Myślę tu o konflikcie interesów przy ocenach oddziaływania na środowisko (OOŚ). Ocena taka jest z reguły wykonywana przez ekspertów, których praca jest jednak opłacana przez inwestora. Jest to korupcjogenny układ, w którym ekspert często musi wybierać pomiędzy oczekiwaniami inwestora (który przecież jest zainteresowany budową farmy w danym miejscu) a uczciwością badacza (od którego zależy, co się znajdzie w raporcie OOŚ).
Ciemna strona mocy
Wiatraki – wbrew wcześniejszym przekonaniom ekologów – mogą jednak niekorzystnie oddziaływać na środowisko przyrodnicze. I to w stopniu budzącym uzasadniony niepokój. Kiedyś Altamont Pass w Kalifornii, a obecnie Smola w Norwegii są nazwami farm wiatrowych, które u każdego zwolennika rozwoju takiej energetyki wywołują nerwowe reakcje. Na ogromnym polu wiatrowym Altamont ginie corocznie około 70 orłów przednich, ponad 100 myszołowów rdzawosternych i ponad 300 pustułek amerykańskich. Na norweskiej wyspie Smola, farma wiatrowa (licząca 68 siłowni) zabiła w ciągu ostatnich czterech lat 27 bielików. To są oczywiście przypadki ekstremalne, ale faktem jest, że przeważająca większość istniejących farm wiatrowych negatywnie oddziałuje na ptaki i nietoperze.
Oddziaływania te przybierają kilka zasadniczych postaci. Po pierwsze, dochodzi do kolizji ptaków i nietoperzy z pracującym wirnikiem wiatraka. Kolizje te są zazwyczaj śmiertelne dla zwierząt. Co więcej, w przypadku nietoperzy przelatujących w rejonie wiatraka, śmierć części zwierząt zachodzi prawdopodobnie bez fizycznego kontaktu z wirnikiem – nietoperze giną wskutek podciśnienia tworzącego się za piórem wirnika. Ten nieoczekiwany efekt, odkryty zaledwie kilka lat temu, określany jest jako barotrauma.
Kolizje z udziałem ptaków są bardziej szablonowe – ptaki giną lub zostają poważnie okaleczone wskutek uderzenia wirnika. Co ważne, nie wynika to z niedostrzegania siłowni w warunkach nocnych (choć kolizje nocne są częste), lecz z nierozpoznanych dotąd czynników sprawiających, że ptaki w pełnym świetle dnia po prostu ignorują obecność pracującego wirnika. Jedną z możliwych przyczyn tego stanu rzeczy może być fakt, że przy dużych wiatrakach, dominujących obecnie na rynku, końcówki śmigieł pozornie powoli obracającego się wirnika, w istocie rzeczy poruszają się z zawrotną prędkością liniową około 300 km na godzinę. Tak szybko przesuwające się przedmioty nie są po prostu postrzegane przez oko ptaka, gdy zbliży się on do nich odpowiednio blisko. Znamy ten efekt z szybko jadącego pociągu, kiedy obserwowane słupy trakcji elektrycznej początkowo zaczynają się rozmywać, by przy dużych prędkościach zniknąć z naszego obrazu świata za oknami. Dla ptaków końcówki wirnika znikają, gdy zbliżą się do niego na odległość ok. 40 metrów.
Jakie by nie były ich przyczyny i mechanizmy, kolizje ptaków z wiatrakami są regułą a nie wyjątkiem. Jedynie w 10% badanych farm wiatrowych (w próbie ponad 80) w USA i Europie nie wykryto ofiar ptasich kolizji. Średnia kolizyjność to 6–7 ofiar rocznie na jeden wiatrak, przy sporym udziale farm, gdzie corocznie pod wiatrakiem ginie 20–30 ptaków. Mnożąc te liczby przez liczbę wiatraków w obrębie planowanej inwestycji, nietrudno – w miejscach o dużym ruchu w powietrzu – wejść na poziom setek ofiar rocznie.
Po drugie, niektóre ptaki są odstraszane z okolic siłowni. Dotyczy to zarówno ptaków lęgowych, jak i przelotnych, wykorzystujących tereny farmy wiatrowej jako potencjalne żerowisko. Odstraszanie nie ma postaci absolutnej (brak ptaków), lecz oznacza istnienie gradientu malejących zagęszczeń ptaków w miarę zbliżania się do siłowni. Oznacza to, że na terenie farmy wiatrowej gnieździ się lub żeruje mniej ptaków, niż mogłoby, gdyby wiatraków tam nie było. Czyli, krótko mówiąc – utrata siedlisk. Strefa, w której daje się dostrzec obniżone zagęszczenia, może rozciągać się na odległość nawet 500–700 m i jest zależna od wysokości siłowni. Jednak, podobnie jak ze wszystkimi rodzajami wiatrakowych oddziaływań, również ten efekt jest zróżnicowany gatunkowo. Obok ptaków reagujących silnie, istnieją też gatunki nie wykazujące unikania sąsiedztwa wiatraków. Z drugiej strony, zagęszczenia kulika wielkiego, siewki złotej czy bekasa na szkockich wrzosowiskach są ok. 40% niższe w 500-metrowym buforze wokół turbin niż z dala od nich. Podobnie, o 40–50% obniżone jest natężenie wykorzystania przestrzeni powietrznej przez myszołowy i błotniaki zbożowe.
W tym kontekście warto nadmienić, że dla nietoperzy nie stwierdzono jak dotąd, by wiatraki działały odstraszająco. Wręcz przeciwnie, niektórzy autorzy – pozostając pod wrażeniem liczby ofiar – sugerowali wręcz, że siłownie mogą przyciągać przelatujące nietoperze. Postulowany mechanizm odwoływał się do faktu, że wiele zwierząt żyjących w otwartym krajobrazie wyraźnie „lubi” podążać w kierunku wysokich obiektów sterczących w przestrzeni, działających jak swego rodzaju „punkt spotkań”. Każdy, kto w późnoczerwcowy wieczór chodził po dużym, bezdrzewnym pastwisku i bezskutecznie usiłował się opędzić od siadających mu na głowie guniaków czerwczyków – wie, o czym mowa. Brak jednak dowodów na to, by wiatraki istotnie w podobny sposób przywabiały nietoperze.
Trzecie z występujących oddziaływań farm wiatrowych na ptaki, to tak zwany efekt bariery. Chodzi o sytuację, gdy przelatujące ptaki dostrzegają pracujące siłownie i nadkładają drogi, aby je ominąć – raczej w poziomie niż w pionie. Koszty jednostkowego nadłożenia drogi są zazwyczaj znikome, ale gdy sytuacja się powtarza – zaczynają rosnąć i stają się niebagatelne. I znowu, mechanizm tej akumulacji kosztów może przybliżyć analogia z codziennego życia. Rodzice codziennie odwożący samochodem dziecko do przedszkola lub szkoły wiedzą, że objazd na trasie jest frustrujący, ale nie zabójczy. Jednak jeśli objazd utrzymuje się przez miesiąc lub dwa – jego koszty, liczone w dodatkowych kosztach paliwa i zmarnowanego czasu, stają się dotkliwe. Takie sytuacje powtarzanej ekspozycji zdarzają się ptakom, gdy siłownie znajdują się na trasie regularnych przelotów lokalnych, np. na gromadne noclegowisko czy preferowane żerowisko.
Gdy farma stoi na drodze pomiędzy gniazdem a dobrymi żerowiskami, sytuacja jest szczególnie nieciekawa. Ptaki muszą omijać barierę przynajmniej kilka-kilkanaście razy dziennie (w zależności od gatunku) i są jednocześnie pod silną presją, by efektywnie karmić pisklęta. Każdy wybór jest zły. Omijanie bariery jest kosztowne (czas, energia), co obciąża albo pisklęta, albo rodzica. W pierwszym przypadku rodzic „szanuje” swoje siły i po prostu rzadziej karmi pisklęta, co przekłada się na obniżenie ich kondycji i szans na przeżycie. W drugim przypadku, rodzic „stawia na pisklęta”, zapewniając im niezmieniony poziom dostaw pokarmu, ale pokutując za zwiększony wysiłek obniżeniem szans własnego przeżycia do następnego sezonu lęgowego. Oba efekty są dobrze znane z eksperymentów prowadzonych na ptakach w ciągu ostatnich 20–30 lat. Oba też przyczyniają się do obniżenia tempa wzrostu liczebności lokalnej populacji. Natomiast ignorowanie bariery prowadzi do opłakanych skutków, czego dowodzą badania rybitw w Belgii, gdzie wiatraki ustawione przy kolonii lęgowej spowodowały (w zależności od gatunku i roku) śmierć 2–6% wszystkich gniazdujących tam dorosłych ptaków.
Do tego wszystkiego trzeba jeszcze dołożyć trudno wymierny i nagminnie pomijany w ocenach oddziaływania na środowisko, efekt zwiększonej fragmentacji siedlisk. Jest on spowodowany przez konieczność budowy sieci utwardzonych dróg serwisowych, obsługujących wszystkie siłownie na farmie. Gdy spoglądamy na farmę wiatrową z samolotu, to właśnie ta sieć dróg jest rzeczą chyba równie rzucającą się w oczy, co same wiatraki. I znowu ekologiczne efekty budowy dróg są trudne do zaniedbania. Zwiększając penetrację ludzką i zaburzając spływy powierzchniowe, nawet żwirowe drogi negatywnie oddziałują na siedliska ptaków.
Ekspert prawdę ci powie
Sytuacja wydaje więc stosunkowo prosta – wiemy, co dobrego dają wiatraki, wiemy też, jakie mogą być negatywne efekty ich istnienia. Problem decyzyjny sprowadza się do takiego wyboru lokalizacji farm wiatrowych, który jest jak najmniej szkodliwy dla ptaków i nietoperzy. Skąd mamy to wiedzieć? Oczywiście – na podstawie badań terenowych, wykonanych na obszarach planowanej farmy. Generalna zasada jest prosta i zdroworozsądkowa – im więcej cennych ptaków, szczególnie w powietrzu (przeloty długodystansowe, przeloty lokalne, loty w poszukiwaniu pokarmu), tym większa skala możliwych negatywnych efektów farmy. No i tu zaczynają się schody, bo inwestorzy planując, gdzie ma stanąć ich farma, zupełnie nie biorą pod uwagę tego aspektu problemu. Główne kryteria to potencjał wiatru i możliwość przyłączenia farmy do istniejącego systemu przesyłu energii. Do tego dochodzą możliwości dzierżawy wystarczająco dużej liczby działek gruntu pod siłownie. Reszta – czyli również ptaki, nietoperze i krajobraz – traktowane są jako jedna z wielu formalności do załatwienia. Bo raport OOŚ musi być pozytywny, w końcu to taki sam papier, jak każdy inny. Kwestią jest cena i nazwisko eksperta, który to napisze.
Inwestorzy i deweloperzy farm wiatrowych są – jako grupa – wyjątkowo odporni na argumenty, na dane terenowe i na wiedzę o oddziaływaniach farm na ptaki. Kolizje z ptakami? To przecież tylko w Kalifornii, gdzie mieli siłownie starej generacji. Czy ktoś w Polsce widział martwego ptaka pod wiatrakiem? No i co z tego, że dwa ptaki – przecież sto razy więcej jest zabijanych w innych okolicznościach.
Trzeba przyznać, że wielu ekspertów, z reguły profesjonalnych ornitologów, dzielnie wspomaga inwestorów w realizacji ambitnego projektu pod tytułem „farma wiatrowa w zasięgu wzroku każdego Polaka mieszkającego poza miastem”. Wachlarz innowacyjnych rozwiązań stosowanych w dziedzinie pisania raportów oddziaływania na środowisko jest szeroki.
Najprostsza metoda to zwyczajne niewykonanie żadnych badań terenowych, żadnych inwentaryzacji ptaków i nietoperzy. Wciąż zdarzają się raporty, w których możemy przeczytać wywody w rodzaju: Obszar samej lokalizacji nie był dotychczas monitorowany – teren jest bardzo mało atrakcyjny – i brak jest o nim aktualnych danych. Przeprowadzone wywiady nie wykazały, by omawiany teren był w widoczny sposób odwiedzany przez ptaki. Po czym następuje wytłuszczona konkluzja, iż lokalizacja nie będzie stwarzać jakichkolwiek zagrożeń dla ptaków w okresie lęgowym, w okresach wędrówek i zimowiskowym.
Bardziej popularny typ raportu obejmuje prozatorski opis wyników wykonanych badań terenowych nad występowaniem ptaków i nietoperzy. Opisom liczby spotkanych trznadli i sikorek oraz niespotkanych nietoperzy nie towarzyszą jakiekolwiek ilościowe analizy, waloryzacje i prognozy. Zazwyczaj też na obszarze planowanej inwestycji nie udało się zaobserwować bielika, orlika krzykliwego czy kani rudej (co w wielu miejscach kraju jest sporą sztuką). Z reguły jednak do raportu wklejony jest tzw. cudowny moduł relatywizujący (CMR), czyli tekst przekonujący, że farmy wiatrowe są nieszkodliwe dla ptaków, gdyż w skali USA więcej ptaków ginie w kolizjach z budynkami, samochodami i z rąk myśliwych. A cudowny dlatego, że w niewytłumaczalny sposób ta refleksja, że skoro więcej ptaków ginie w innych okolicznościach, to kilkaset więcej rocznie nie zaszkodzi, dopada autorów pewnie połowy raportów – i to w takim samym brzmieniu. Na koniec autor tego typu raportu zapewnia solennie, że naprawdę ptakom nic się stanie, w szczególności, że zmniejszy się emisja dwutlenku węgla.
Hitem na rynku był jednak do niedawna raport bazujący na dość porządnie zaplanowanych i rzetelnie wykonanych obserwacjach terenowych, któremu towarzyszy rozbudowane zestawienie prognozowanej kolizyjności ptaków, wyliczone w oparciu o nieznane algorytmy, zawarte w samodzielnie napisanym programie komputerowym. Raport obejmuje (jako załącznik) liczne tabele gęsto nabite cyferkami, zestawiające parametry, których zrozumienie przekracza możliwości przeciętnego czytelnika, co stanowi najlepszy dowód stosowania zaawansowanej metodyki naukowej. Nieodmienna konkluzja kończąca ten fragment opracowania zawiera sformułowania w rodzaju omawiana tu farma charakteryzuje się ogólnie przeciętnymi walorami awifauny oraz farma w tym miejscu nie będzie stanowiła istotnego zagrożenia kolizyjnego dla ptaków. Główny problem z tym typem raportu polegał na niewielkim związku wyników liczeń oraz obliczeń kolizyjności z wyciąganymi wnioskami. W najgorszym przypadku można było wykazać w oparciu o liczby podane przez autora raportu, że nawet jeśli corocznie na farmie miałoby ginąć od kilkuset do ponad tysiąca ptaków, w tym od 40 do 350 ptaków drapieżnych (!), to wnioski i tak pozostawały w standardowym brzmieniu.
Raporty łączące dobre rozpoznanie walorów awifauny terenu planowanej farmy z wyważonymi wnioskami, dostosowanymi do współczesnej wiedzy o oddziaływaniu farm, pozostają niestety w zdecydowanej mniejszości. Inwestorzy wciąż preferują ekspertów, którzy napiszą w raporcie o wnioskach dostosowanych bardziej do ich oczekiwań niż do realiów lokalizacji planowanej farmy. Takie podejście jest nie tylko szkodliwe dla środowiska przyrodniczego, ale i dla samych inwestorów i ich planów. Naciągany raport może bowiem być łatwo zakwestionowany w procesie administracyjnym z udziałem społeczeństwa. A to – w najlepszym przypadku – tylko oddala wizję szybkiej realizacji farmy.
Co z tym zrobić?
Wydaje się, że w interesie nas wszystkich leży ucywilizowanie tej sytuacji. Obecnie podejście branży wiatrowej do zagrożeń zasobów środowiskowych wciąż przypomina epokę kolonialnego podboju. Wydanie dwa lata temu, pod patronatem Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW), wytycznych – opracowanych przez zespół ornitologów i przedstawicieli inwestorów – dotyczących ocen oddziaływania na ptaki, było sporym krokiem naprzód. Podobnie jak opracowanie przez zespół specjalistów od nietoperzy podobnego dokumentu o charakterze wytycznych metodycznych dla tej grupy zwierząt. Teraz jednak rosnącym problemem pozostaje stosowanie tych zasad w praktyce.
Inwestorzy i deweloperzy projektów wiatrowych muszą zrozumieć, a przyrodnicy muszą im w tym pomóc – że ocena oddziaływania na środowisko nie jest tylko kolejnym kwitem do załatwienia (kupienia), lecz stanowi kluczowy element procesu decyzyjnego. Dobre badania ptaków i nietoperzy, ilościowe analizy danych oraz rzetelne wnioski, adekwatne do wyników tych badań – pozwalają inwestorom podejmować właściwe decyzje i minimalizować ryzyko porażki całego projektu na dalszych etapach postępowania. Ryzyko to obejmuje również możliwość wycofania z eksploatacji istniejącej już farmy, w oparciu o zapisy ustawy o przeciwdziałaniu szkodom w środowisku. Rzetelna ocena oddziaływania, w szczególności wykorzystująca narzędzie tzw. kwalifikacji wstępnej (screening), ma służyć inwestorowi i kompetentnym organom administracji do znajdowania rozwiązań dobrych zarówno dla klimatu, jak i bioróżnorodności.
Musimy też znaleźć mechanizmy likwidujące konflikt interesów, na który wystawieni są eksperci wykonujący raporty środowiskowe. Jestem też przekonany, że użyteczne byłoby wyznaczenie na mapach kraju stref, gdzie rozpoznane warunki środowiskowe są na tyle niespójne z istnieniem farm wiatrowych, że nawet 10-letnie badania ptaków i nietoperzy dają inwestorowi nikłą szansę na raport potwierdzający brak negatywnych oddziaływań. Nie da się też osiągnąć niczego sensownego, jeśli organy administracji odpowiedzialne za wydawanie lub uzgadnianie decyzji środowiskowych nie staną się zdolne do podejmowania odważnych decyzji i ich skutecznej, merytorycznej obrony. Stosowana strategia gry na czas i prób zamęczania inwestora kolejnymi pytaniami i żądaniami uzupełnień do raportów, ma krótkie nogi. Jeśli lokalizacja jest zła z powodów przyrodniczych, to nic jej nie pomoże czyszczenie i polerowanie raportu. Złe lokalizacje pozostaną złymi lokalizacjami i należy ten fakt komunikować.
Niestety, czas na wdrażanie takiej lub podobnej wizji jest ograniczony. Patrząc na liczbę projektów już zatwierdzonych do realizacji lub oczekujących na decyzję, obawiam się, że najbliższych kilkanaście miesięcy może mieć znaczenie przełomowe. Mam też wrażenie, że jako przyrodnicy mamy zbyt wiele do stracenia, by spokojnie i biernie obserwować rozwój tej nieciekawej sytuacji.
Przemysław Chylarecki