Zbawienie w poddaniu się
Myśli znad Walden
„Łoś… Indianin…”. To były ostatnie słowa, które wypowiedział umierający Henry David Thoreau. Były one echem – jak sugerują biografowie – odbytej niegdyś przez pisarza wyprawy do lasów stanu Maine, podczas której jego indiański towarzysz ustrzelił łosia. Na Thoreau, entuzjaście wegetarianizmu, to wydarzenie wywarło głębokie wrażenie. Ale zdarzenie na łożu śmierci przypomina również o szacunku i fascynacji, jakie samotnik znad Walden żywił do Indian. W jego czasach była to postawa rzadka.
W pierwszej połowie XIX stulecia Stany Zjednoczone napędzał mit Objawionego Przeznaczenia – przekonanie, że pojawienie się białego człowieka w Ameryce Północnej to wynik boskiego planu. Zgodnie z nim, misją nowych mieszkańców miało być podporządkowanie sobie tubylczej indiańskiej ludności oraz przemiana niezmierzonych dzikich przestrzeni w sieć dróg, wsi i miast. Za ideą szły konkretne działania – choćby takie, jak Ustawa o usunięciu Indian z 1830 roku, według której wszyscy rdzenni mieszkańcy powinni zostać przesiedleni na terytoria na zachód od rzeki Missisipi. Te i podobne działania skończyły się niemal całkowitą zagładą Indian. Pod koniec XIX wieku ich niedobitki były zmuszone do wegetacji w rezerwatach, w oderwaniu od swojego tradycyjnego sposobu życia.
Zainteresowanie Thoreau Indianami było na tyle silne, że zapragnął napisać ich historię. Tego zamiaru podjął się jeszcze podczas pobytu nad stawem Walden. Właśnie z tego okresu pochodzą pierwsze notatki, będące owocem przemyśleń oraz licznych lektur poświęconych tematyce indiańskiej. Te zapiski zajęły aż 2800 stron rękopisu. Niestety, nigdy nie powstała z nich planowana książka (wybór tych notatek wraz z naukowym komentarzem można znaleźć tu: walden.org/documents/file/Library/Thoreau/writings/Notebooks/IndianNotebooks.pdf). Ponadto Thoreau zbierał również indiańskie przedmioty codziennego użytku, które dziś można oglądać w Peabody Museum na Uniwersytecie Harvarda. Tym, co szczególnie fascynowało Thoreau w Indianach, był ich stosunek do przyrody.
„Indianie uważają ziemię za swoją matkę”, napisał Thoreau w notatkach. Spotkanie białych z czerwonoskórymi było zetknięciem się dwóch bardzo odmiennych sposobów myślenia o naturze i postępowania względem niej. Trafnie ujął to amerykański historyk Frederick W. Turner III: „Było to zderzenie kultury, która żywiła paniczny strach przed przyrodą, póki jej nie ujarzmiła, i pogardę dla niej, gdy ją ujarzmiła, z kulturami, które uważały się za część składową świata naturalnego w jego nieogarnionym cyklu życiowym”.
W kulturze zachodnioeuropejskiej dziewicza przyroda częściej budziła niechęć i strach, aniżeli zachwyt. Jeśli już ceniono naturę, to tę sielankową – oswojoną przez człowieka i poddaną jego kontroli. Taki pogląd na przyrodę przywieźli ze sobą do Ameryki europejscy osadnicy. Natomiast Indianie pozwalali być naturze taką, jaką jest w swej najgłębszej istocie, czyli dziką. Nie odczuwali potrzeby totalnej transformacji otaczającego ich środowiska pod kątem własnych potrzeb. Thoreau jaśniej niż jego współcześni widział – jak pisał Turner III – „że Indianin żył niegdyś w trwożnej bliskości ze światem przyrody, że nie próbował go ujarzmiać i przerabiać na swoją modłę, lecz podporządkował mu się, by żyć w nim w zgodzie, i że tak postępując znajdował »zbawienie w poddaniu się«”.
I to właśnie w tym „zbawieniu w poddaniu się” leżała zasadnicza różnica w sposobie, w jaki czerwonoskórzy i biali funkcjonowali w świecie. Indianie akceptowali siebie jako część natury i godzili się na warunki, jakie ona im dyktowała. Z kolei biali przybysze myśleli o przyrodzie jako o rywalu, którego trzeba pokonać i wykorzystać do swoich celów. Thoreau doskonale rozumiał, że cywilizowany sposób życia kultury, która go uformowała, zakłada radykalny antagonizm między ludźmi a przyrodą. Nie dostrzegał tego w zanurzonym w naturalnych cyklach świecie Indian, stąd skłonny był uważać, że stworzyli oni społeczeństwa na swój sposób doskonalsze od tych będących dziełem europejskich osadników.
Thoreau był jednym z pierwszych białych intelektualistów w historii zachodniej kultury, którzy oddali honor ludom pierwotnym i ich sposobowi życia. Uczynił to w czasach nadzwyczaj dla nich nieprzyjaznych, które dopiero przygotowywały prawdziwą hekatombę, jaka miała nastąpić w drugiej połowie XIX stulecia. Filozof zrozumiał, że te – jak pogardliwie o nich mówiono – „zacofane dzikusy”, są nośnikiem mądrości, o której cywilizowany świat zapomniał: opowieści o tym, że człowiek może znaleźć pokój i spełnienie tylko poprzez pogodzenie się z odwiecznym porządkiem przyrody.
Robert Jurszo