DZIKIE ŻYCIE

Selfie z trupem

Robert Jurszo

Polska bez polowań

Uśmiech od ucha do ucha. Zgięte kolano, wyprężone plecy, broń oparta kolbą o ziemię. Zrelaksowana, ale władcza pozycja ciała, które góruje nad martwym zwierzęciem. Sarną, dzikiem, albo jeleniem. Im większym, tym lepiej, bo przecież liczy się wielkość trofeum. Dzięki temu zyskuje się szacunek koleżanek i kolegów „po strzelbie”.

Myśliwi lubią robić sobie takie fotografie. Myśliwskie czasopisma, strony internetowe i media społecznościowe są ich pełne. I nic tak bardzo jak właśnie łowieckie „selfie” nie przekonuje mnie do tego, że polowanie – a więc i zabijanie – sprawia myśliwym przyjemność. Tymczasem entuzjaści tego hobby starają się wszystkich usilnie przekonać, że tak nie jest.

„Instynkt łowcy”

Gdy dziennikarka Agata Kowalska zapytała Dianę Piotrowską o to, czy polowanie sprawia jej przyjemność, byłą już rzeczniczka prasowa Polskiego Związku Łowieckiego odpowiedziała wymijająco. Mówiła1, że lubi całą – jak to ujęła – „otoczkę” łowów: tropienie, kontakt ze zwierzyną, obserwowanie jej. „Strzał to sprzeczne emocje” – dodała. A po strzale to już ciężka robota – transport zabitego zwierzęcia i przygotowanie do zjedzenia.

Ale inny myśliwy, z którym kiedyś miałem okazję wdać się w polemikę na Facebooku, był już bardziej bezpośredni. „Kocham polowanie i pozyskiwanie mięsa do jedzenia w ten barbarzyński sposób” – napisał. I jestem mu bardzo wdzięczny za to wyznanie, bo wprost wyraził radość, jaką z zabijania czerpią myśliwi. Doceniam taką szczerość, a nie PR-owe wygibasy Piotrowskiej, która w swoich medialnych wypowiedziach robiła wszystko, byle by tylko odwrócić uwagę opinii społecznej od tego, co znajduje się w centrum „łowieckiej pasji”. I bez czego ona po prostu nie istnieje – czyli odbierania życia zwierzętom.

Rozumiem też chyba nawet jakoś silne uczucia, które wiążą się z polowaniem i jego ostatecznym skutkiem – śmiercią. To napięcie, ta radość, ta euforia muszą być w nas. Wybuchają wtedy, gdy zdetonuje je zapalnik łowów. Stygną, gdy ofiara leży u naszych stóp. W uczucie satysfakcji z zabijania wyposażył nas proces ewolucji. Ten, przez tysiące lat, premiował osobniki homo sapiens, którym polowanie sprawiało frajdę. Bo przecież, zanim staliśmy się rolnikami, byliśmy łowcami.

„Myśliwymi rządzi atawistyczna potrzeba, można powiedzieć: popęd, który zmusza nas do pogoni za dzikim zwierzęciem, zmierzenia się z nim w walce i wreszcie zabicia go. Nazwijmy go instynktem łowcy” – mówił2 kilka lat temu myśliwy i publicysta Witold Daniłowicz. Ta rozmowa – naprawdę warto ją przeczytać! – o polowaniach i polujących mówi więcej niż sto podręczników gospodarki łowieckiej.

Pornografia zabijania

Jednak sensu selfie z trupem pojąć nie mogę. To niewątpliwie jakieś samochwalstwo („Zobaczcie, jakiego wielkiego jelenia ubiłem! Jakie ma piękne poroże!”). Może i kiedyś miałoby jakiś sens – w czasach, gdy polowanie wiązało się z wielkim wysiłkiem. I niebezpieczeństwem.

Ale dziś? Myśliwy najczęściej wchodzi na ambonę i czeka na zwierzę z nowoczesną bronią w ręku. Nic mu nie grozi. No chyba że samopostrzelenie się albo upadek z wysokości. Ale z tego przecież żadnej chwały wśród kolegów nie ma. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że fotografowanie się z martwym ciałem zwierzęcia jest jakąś perwersyjną pornografią zabijania. Jest pochodną dumy, która jest rażąco nieadekwatna do realiów współczesnego polowania.

Wyobraźmy sobie, że podobne zdjęcia robią sobie pracownicy rzeźni. Jak byśmy na to zareagowali? Słusznym oburzeniem. Gdyby takie fotografie wyciekły do prasy, to rzeźnicy w mig straciliby pracę. A rzeźnia z pewności wystosowała jakiś komunikat, w którym przeprosiłaby za zachowanie swoich pracowników. Nie zdziwiłbym się, gdyby sarkali nawet myśliwi. Ale czy mieliby do tego moralne prawo? 

Na myśliwskim selfie fotografii zwierzę zostaje sprowadzone do roli przedmiotu. A jeśli tak, to jak bańka mydlana pękają te wszystkie łowieckie opowieści o szacunku do upolowanej „zwierzyny”. Tam gdzie jest uprzedmiotowienie, tam nie ma miejsca na szacunek. Tylko na pustą, tępą dumę, która wartość życia zwierzęcia zamyka w ciasnej ramie fotograficznego kadru.

Robert Jurszo