Antarktykę trzeba zostawić w spokoju. Rozmowa z Mikołajem Golachowskim
Jak wygląda presja turystyczna na Antarktykę w ostatnich latach? Rośnie, maleje? Czym głównie się charakteryzuje?
Mikołaj Golachowski: Nie da się ukryć, że to trudne dla mnie pytanie. Nie dlatego, że nie znam odpowiedzi, ale mam świadomość, że jestem częścią potencjalnego problemu, bo od wielu lat pracuję w branży turystycznej jako przewodnik. Jeszcze całkiem niedawno uważałem, że to co robię jest jak najbardziej uzasadnione. Co roku Antarktykę odwiedza kilka tysięcy turystów, ale zdecydowana większość, czy to na jachtach, czy na statkach, przybywa tu z firmami należącymi do organizacji IAATO (International Association of Antarctic Tour Operators), stanowiącej bardzo surowy system kontroli jakości. Innymi słowy, IAATO ma bardzo wysokie standardy, zwłaszcza jeśli chodzi o zasady zachowania wobec przyrody. Są one na tyle konserwatywne, że nawet Układ Antarktyczny, czyli organizacja zarządzająca Antarktyką w imieniu rządów państw-sygnatariuszy układu, przyjęła je jako swoje.
Firma, w której pracuję, Quark Expeditions, jest jednym z założycieli IAATO. Oprócz bardzo ścisłych zasad dotyczących ochrony przyrody, czy ogólnie środowiska, fenomen IAATO polega też na tym, że choć zrzesza ona firmy bezpośrednio ze sobą konkurujące, to stanowi też przykład, że nawet w takiej sytuacji na pewnym poziomie możliwa jest ścisła współpraca. Firmy należące do IAATO nie tylko zgadzają się zachować te wyśrubowane standardy, ale też koordynują swoje działania tak, żeby ograniczyć liczbę turystów w danym miejscu i czasie. Czyli jeśli jakaś firma należy do IAATO, to wiadomo, że każdy uczestnik wycieczki przed lądowaniem w Antarktyce został gruntownie przeszkolony, a także dosłownie oczyszczony odkurzaczem (przeglądamy kieszenie i wszelkie zakamarki toreb fotograficznych, kurtek, spodni itp., czyli wszystkiego, co dotrze na ląd, żeby wyeliminować możliwość zawleczenia np. nasion roślin potencjalnie inwazyjnych). Rośliny inwazyjne są całkiem konkretnym zagrożeniem, zwłaszcza na subantarktycznych i antarktycznych wyspach, gdzie klimat jest łagodniejszy. Badania wykazały, że turysta ma na sobie średnio 1,5 nasionka, podczas gdy pracujący w Antarktyce naukowcy mają ich nawet 7. Czyli choć turystów jest więcej, to pracownicy stacji są bardziej niebezpieczni. Nic więc dziwnego, że to właśnie wokół stacji (niestety także polskiej) znaleziono najwięcej obcych gatunków. Ale to dygresja. Nasi pasażerowie wiedzą też, że to zwierzęta są tu u siebie, a my jesteśmy tylko gośćmi. Że pingwin ma zawsze pierwszeństwo, do nikogo z miejscowych nie podchodzi się na mniej niż 5 metrów, wielorybów w wodzie się nie ściga itd. Gdyby ktoś o tym zapomniał, nasza praca jako przewodników, polega na tym, by go pilnować. Jeżeli mają miejsce bliższe interakcje, to zawsze wynika to z inicjatywy zwierzęcia. Przez to, że Antarktyka jest tak daleko od innych lądów, wszyscy jej mieszkańcy musieli albo dopłynąć, albo dolecieć. Czyli nie ma żadnych lądowych drapieżników, takich jak lisy, wilki czy niedźwiedzie. Ludzi rdzennych też nigdy tu nie było. Czyli tamtejsze zwierzęta uczciwie nie mają pojęcia, że na lądzie coś mogłoby być dla nich niebezpieczne, więc niczego ani nikogo się nie boją. Często podchodzą do nas z zainteresowaniem, a zwłaszcza dotyczy to młodych fok, uchatek czy pingwinów. Z kolei wieloryby podpływają do naszych łodzi.
I dlatego żyję w przeświadczeniu, że nasz świat się na tyle zmniejszył, że Antarktyka tak czy siak będzie eksploatowana. Zdecydowanie jednak wolę, żeby korzystali z niej turyści, mający świadomość jak bardzo jest to delikatny ekosystem, przeszkoleni, oczyszczeni i pod kontrolą, niż aby mieli korzystać górnicy czy hutnicy. No i właśnie od niedawna mam problem, bo liczba tych turystów w najbliższych latach ma wzrosnąć nawet dziesięciokrotnie.
Zasady się nie zmieniają, wszystko ma być równie ściśle kontrolowane, dalej w danym miejscu i momencie nie może być na lądzie więcej niż sto osób, ale nie wiem, czy jednak jakiegoś negatywnego wpływu to nie będzie miało. Z drugiej strony turyści mają też niewątpliwie korzystny wpływ. Nie tylko wracając do domu stają się ambasadorami Antarktyki, którzy często mają całkiem sporo do powiedzenia w jej obronie, ale też stanowią społeczną kontrolę. To dzięki nim stacje naukowe zaczęły w latach 80. sprzątać wokół siebie. Do tego czasu wszędzie piętrzyły się stosy odpadów, a dopiero turyści powiedzieli, że nie zgadzają się, by tak gospodarowano pieniędzmi z ich podatków. No i w miejscach o większym ruchu turystycznym nie ma ani trałowców kradnących pingwinom kryla, ani wielorybników z Japonii. Ale czy większa liczba odwiedzających pociągnie jakieś negatywne skutki, o tym się dopiero przekonamy.
Czy na Antarktyce widać skutki ocieplenia klimatu?
W okolicach Półwyspu Antarktycznego tak. Lodowce topnieją szybciej niż przyrastają, liczebność zimnolubnych i uzależnionych od lodu pingwinów Adeli spada, za to rośnie liczba bardziej generalistycznych pingwinów białobrewych. Zaczęła się też inwazja krabów królewskich z Patagonii, dla których do tej pory było w tych wodach za zimno. Teraz jednak mogą już tu żyć, a skutki ich pojawienia się mogą być opłakane, bo tutejsze wodne bezkręgowce nigdy nie miały do czynienia z drapieżnikiem kruszącym muszle i pancerze jak krab ze swoimi mocnymi szczypcami. Antarktyczne mięczaki, skorupiaki itp. potrafią sobie świetnie radzić z zimnem, ciemnością, ale ich skorupki są cieńsze niż u ich krewniaków z bardziej umiarkowanych środowisk.
W innych rejonach Antarktyki zmiany nie są jednak tak szybkie, a w niektórych miejscach wręcz robi się zimniej.
Jakie są różnice między Arktyką a Antarktyką jeśli chodzi o wpływ człowieka na środowisko?
Ogromne. Przede wszystkim w niektórych częściach Arktyki ludzie są obecni nieprzerwanie od 11 000 lat. Tak jest na Syberii, a w Ameryce Północnej i na Grenlandii to kwestia co najmniej 5 000 lat. Czyli ludzie od dawna są częścią arktycznego ekosystemu. Oczywiście, póki były to tradycyjne inuickie czy północnosyberyjskie społeczności, możemy uznać, że stanowiły one harmonijnie dopasowany element środowiska. Nie jest to oczywiście do końca prawdą, bo ludzie, niezależnie od kulturowego czy etnicznego pochodzenia, mają zwykle tendencję do nadmiernego eksploatowania zasobów środowiska, ale chociażby ze względów technicznych, przynajmniej w ekosystemach lądowych, zniszczenia nie były wielkie.
Co innego w środowiskach morskich, intensywnie eksploatowanych przez łowców fok, morsów i wielorybów już od XVI wieku. Skala dewastacji środowiska jest zwłaszcza widoczna w historii Svalbardu, gdzie nigdy nie było żadnej rdzennej ludności, a kilkusetletnia eksploatacja głównie przez europejskich łowców doprowadziła niemal do wytępienia wszystkich kolejno eksploatowanych gatunków, od morsów, przez foki, wieloryby, po renifery, niedźwiedzie polarne, a nawet lisy i zające arktyczne. Populacje wielu spośród tych zwierząt, zwłaszcza morsów, wali biskajskich i wielorybów grenlandzkich są wciąż nieliczne, a wale biskajskie nadal są bardzo zagrożone. Od tysięcy lat trwają też tradycyjne polowania na foki, morsy i różne gatunki waleni, miejscowi wciąż zabijają coraz rzadsze białuchy i narwale. Nie bardzo mi się to podoba, bo nie uważam, że wszystko co tradycyjne warte jest kontynuacji, ale też trudno się dziwić miejscowym. Nawet teraz, w XXI wieku, logistyka w Arktyce jest wciąż bardzo skomplikowana. W efekcie, choć i w Grenlandii, i w Kanadzie są normalne sklepy takie jak u nas, to ceny w nich są absurdalnie wysokie. Więc choć teoretycznie Inuici mogliby kupować i jeść dokładnie to co my, można powiedzieć, że to kapitalizm i reguły rynku zmuszają ich do ciągłych polowań.
Czasem jednak jest to wynaturzone. Niedźwiedzie polarne od zawsze były obecne w inuickiej kulturze i tradycji, ale jedyna społeczność, która rzeczywiście była od nich zależna, żyła około 10 000 lat temu na nowosyberyjskiej wyspie Żochowa. Wszędzie gdzie indziej niedźwiedzie stanowiły coś ekstra. Oczywiście, spodnie z ich skóry są tradycyjnym elementem stroju a inne części ich ciał od zawsze były wykorzystywane, ale argument, że trzeba na nie dalej polować, bo to tradycja i konieczność, jest co najmniej naciągany. W dodatku polują nie tylko Inuici. Poznałem w Kanadzie bardzo miłego młodego człowieka. Pochodził z Danii i mieszka w Arktyce od dziesiątego roku życia. Teraz ma dwadzieścia trzy lata i chwalił się, że już zastrzelił trzy niedźwiedzie. No to ja przy całym, przyznaję, że w tym kontekście niewielkim szacunku do niego, jakoś nie bardzo kupuję argument, że to jego tradycja. W tej chwili, mimo zmian klimatycznych, o których ciągle mówimy, nadal główną przyczyną śmiertelności niedźwiedzi polarnych są polowania! Jest to legalne tylko w Kanadzie, a większość zabójców to łowcy trofeów pochodzący z bogatszych obszarów południa. Moim zdaniem to obrzydliwe. Inuici mają swoje limity odstrzałów, ale mogą je sprzedawać przyjezdnym. To bardzo zły system, niestety popierany przez część międzynarodowych organizacji ekologicznych. Ich argument, że dzięki temu zarabiają miejscowe społeczności też nie trzyma się kupy, bo zarabia tylko wąska garstka przewodników, wcale nie wyłącznie miejscowych, no i firmy organizujące polowania, które zwykle nie są z Arktyki.
Oczywiście Arktyka zmienia się też w wyniku naszej działalności nawet wtedy kiedy jej celem nie jest zniszczenie. To tu najbardziej są widoczne zmiany klimatyczne powodowane przez naszą niepohamowaną konsumpcję. Trzeba pamiętać, że Arktyka to zamarznięty ocean otoczony lądami. Najważniejszym dla ekosystemu, a także dla klimatu całej naszej planety, rodzajem lodu jest tu lód morski. Ten jednak znika coraz szybciej w wyniku działania niebezpiecznego sprzężenia zwrotnego związanego z tzw. efektem albedo, czyli odbijaniem promieniowania. Lód odbija około 90% energii słonecznej. Kiedy się topi, ciemna powierzchnia wody wchłania prawie 96% tej energii. Czyli morze się nagrzewa. Czyli więcej lodu się roztapia. Czyli pochłaniane jest jeszcze więcej energii…
W Antarktyce jest zupełnie inaczej. Tu presja człowieka trwa znacznie krócej. Łowcy fok pojawili się dopiero w 1819 roku, kiedy odkryto Szetlandy Południowe, wówczas pełne uchatek antarktycznych o bardzo atrakcyjnym futrze. Atak był tak intensywny, że już w 1823 roku na całym archipelagu nie można było znaleźć ani jednej uchatki. Łowcy przenieśli się w inne rejony, a także zaczęli polować na południowe słonie morskie dla ich tłuszczu, używanego jako paliwo i lubrykant. Szacuje się, że w XIX wieku zabito około dwóch milionów uchatek i setki tysięcy słoni morskich, doprowadzając oba gatunki niemal do wymarcia. Jednak pod koniec XIX wieku zwrócono uwagę na ogromne liczebności wielorybów żerujących w antarktycznych wodach. Jednocześnie od lat 1880. ludzkość znała już wybuchające harpuny, zdolne zabić nawet największe wieloryby i dysponowała statkami na tyle szybkimi, by można było je wszystkie dogonić. Na początku XX wieku zaczęła się rzeź. W samym tylko ubiegłym stuleciu w Antarktyce zabito niemal 2 miliony wielorybów. Populacja najbardziej poszukiwanych płetwali błękitnych została zredukowana do jednego promila liczebności sprzed stu lat, czyli z każdego tysiąca płetwali masakrę przeżył tylko jeden.
Teraz jednak, na mocy Układu Antarktycznego, Antarktyka jest obszarem w całości oddanym na sprawy pokojowe i naukowe, a jedyną dozwoloną działalnością komercyjną jest turystyka. Jedynie Japończycy wciąż polują na płetwale karłowate. Uchatki i słonie morskie już odbudowały swoje liczebności, powoli wracają też wieloryby – z roku na rok widzę ich coraz więcej.
Arktyka jest już teraz poddana silnej presji przez branżę naftową, jak to wygląda na Antarktyce?
Na razie Antarktyka jest bezpieczna przed zakusami firm naftowych. Do roku 2041 obowiązuje protokół o ochronie środowiska, a i tak warunki są tu na tyle trudne, że żadne wydobycie nie jest opłacalne. I całe szczęście.
Co jest najlepszym rozwiązaniem dla Antarktyki jeśli chodzi o zachowanie jej przyrody w stanie nienaruszonym?
Najlepiej byłoby ją zostawić w spokoju, choć to raczej niemożliwe. To ważne miejsce działań naukowych i pożądany kierunek turystyki. O ile ta odbywa się w przemyślany i kontrolowany sposób, nie sądzę, by wyrządzała duże szkody, a tak jak wspomniałem wcześniej, turyści mają często pozytywny wpływ na ochronę środowiska. Powinno się natomiast zaprzestać połowów ryb, a tym bardziej kryla. To podstawa tutejszego ekosystemu. Jeśli jesteś antarktycznym zwierzęciem, to albo jesz kryla, albo kogoś, kto go je. Tak czy siak jesteś od niego zależny. Nie wiadomo dokładnie ile kryla jest, wiadomo, że dużo, ale wiadomo też, że wraz ze zmianami klimatu i wzrostem zakwaszenia oceanów jego populacja ma coraz większe trudności. W takiej sytuacji poławianie go na suplementy diety czy mączkę rybną to zwyczajne draństwo. Mój znajomy badacz pingwinów opowiadał o kilku koloniach, w których dwa lat temu zginęły wszystkie młode. W tym samym czasie dwa kilometry dalej dwa wielkie trałowce przez całe lato odławiały kryla, podstawowy pokarm pingwinów. Oczywiście nie można udowodnić, że to właśnie przez nie pingwiny nie miały co jeść, do tego potrzeba by wieloletnich analiz ze zmianami różnych parametrów, ale moim zdaniem tak właśnie było. Dlatego mam wielką prośbę: nie jedzcie kryla! Nawet w Polsce widziałem go w sklepach.
To tak jak z Puszczą Białowieską. Wiadomo, że potrzebujemy drewna. Ale w całym kraju mamy mnóstwo lasów gospodarczych, właśnie po to sadzonych. W skali kraju Puszcza Białowieska jest bardzo mała. A jednocześnie tak cenna, że naprawdę trzeba ją zostawić w spokoju. Podobnie z Antarktyką. Wiadomo, że póki radykalnie nie zmienimy zwyczajów żywieniowych, ludzkość będzie potrzebowała produktów coraz bardziej przetrzebionych oceanów. Ale Antarktyka, jako największy obszar jeszcze przez nas nie zniszczony, powinna być pozostawiona w spokoju.
Mikołaj Golachowski – biolog, ekolog, polarnik, doktor nauk przyrodniczych, aktywista Greenpeace i popularyzator nauki. Autor książek „Pupy, ogonki i kuperki”, „Gęby, dzioby i nochale” oraz „Czochrałem antarktycznego słonia”.