Ignorowanie nauk o środowisku i zawodowych przyrodników
Profesor Ludwik Tomiałojć to jeden z nielicznych przedstawicieli nauk przyrodniczych w Polsce, który doskonale rozumiał znaczenie ochrony przyrody i klimatu, uwarunkowania społeczno-ekonomiczne współczesnego świata wplątanego w konsumpcyjny wyścig, a zarazem znaczenie aktywności obywatelskiej i naukowej dla dokonania zmiany społecznej. Jego odejście to wielka strata dla środowisk zajmujących się ochroną przyrody i klimatu. Profesor wielokrotnie w krytyczny i merytoryczny sposób mówił o sposobie prezentowania i traktowania spraw ekologicznych, przyrodniczych przez media i polityków.
W naszych redakcyjnych zasobach pozostał jeden niewykorzystany tekst autorstwa Profesora, który teraz niewątpliwie warto przypomnieć. Swego czasu, za wskazaniem Profesora, przesunęliśmy jego publikację, ale – jak się okazało – nie wykorzystaliśmy go aż do teraz. Ten artykuł przeleżał w naszych archiwach ponad 5 lat, napisany został przez Profesora przed 2015 r. Nie stracił na aktualności, dlatego tym bardziej zachęcamy do jego lektury.
Redakcja
Ignorowanie nauk o środowisku i zawodowych przyrodników
W Polsce początku nowego wieku stało się zwyczajem werbalne podpieranie się ekologią lub rozwiązaniami „proekologicznymi”, przy równoczesnym ośmieszaniu lub oskarżaniu o ekoterroryzm samych zwolenników ekologii oraz całkowitym kneblowaniu ust ekologom-uczonym (doktorom, profesorom). Paradoksalnie, o ile z namaszczenia mediów u nas „ekologiem” może już być każdy (dziennikarz, technik, teolog, leśnik, nawet uczeń), to prawdziwy zawodowy ekolog z niejasnych powodów jakby takich samych praw obywatelskich nie posiada, co przejawia się niemożnością publicznej wypowiedzi w mediach.
Wielu ludzi zadaje sobie pytanie: dlaczego nie słyszymy w sprawach przyrody i środowiska żadnych opinii przedstawianych w sposób wyważony przez autorytety naukowe? A zamiast tego mamy tylko mniej lub bardziej spolaryzowane i emocjonalne kłótnie. Odpowiedź jest prosta: bo taka jest nowa „misja” mediów, aby napuszczać jednych obywateli na drugich, a samym przedstawiać się, jako najlepiej-wiedzący-eksperci od wszystkiego. Ta zaraza, jak parę innych nieszczęść, przyszła do nas z USA, gdzie taki właśnie upadek etyki mediów zaczął się już w latach 80. (Barack Obama „Odwaga nadziei”, 2008).
Dla zrównoważonego rozwoju kraju tak gęsto zaludnionego jak Polska (123 os./km2, gdy w USA lub Szwecji 5-6 razy niższe) jest niezbędne rozważne lokalizowanie i realizowanie inwestycji. Z każdorazowym uwzględnieniem w procesie ich planowania uwarunkowań przyrodniczych i skutków społecznych. Wydaje się to oczywistością, ale nie dla naszych decydentów, i nie dla naszych mediów. W starych krajach Unii Europejskiej w planowaniu inwestycji powszechnie dziś biorą udział ludzie o przygotowaniu przyrodniczym, wspólnie z technikami wypracowujący ekonomiczno-ekologiczne kompromisy (mówił o tym, np. wizytujący nasz kraj doradca naukowy poprzedniego rządu brytyjskiego dr D. King, obecnie organizator Szkoły Biznesu i Środowiska na uniwersytecie w Oksfordzie). W Niemczech sam rząd wspiera rozwój pozarządowych organizacji ekologicznych, aby były reprezentowane w każdej większej jednostce administracyjnej i brały udział w ocenianiu planów i realizacji inwestycji w sposób możliwie najmniej szkodliwy dla środowiska. Tymczasem polscy przyrodnicy są wciąż obywatelami kategorii B, nieustannie wykluczanymi z wpływu na kraj i region!
Powyższego dowodzi fakt, że nawet paru z byłych ministrów środowiska (a cóż dopiero ministrów od resortów gospodarczych) nie widziało potrzeby, aby konsultować się ze swoim gremium doradczym 40 przyrodników, czyli z Państwową Radą Ochrony Przyrody. Zwłaszcza, że gremium to czasem, o zgrozo, ośmieliło się przedstawić alternatywne opinie w sprawach ochrony przyrody i projektowanych inwestycji. Nie widziano też potrzeby powołania w skład zespołu nowelizującego w r. 2008 Ustawę o ochronie przyrody kogokolwiek ze świata nauki, zadanie to zlecając przedstawicielom zainteresowanego żywotnie ustawowymi zapisami przedsiębiorstwa „Lasy Państwowe”. Warto, by zauważył to Urząd Antymonopolowy!
Drugim przykładem są zamienne wybiegi w sprawie niektórych organizmów genetycznie zmodyfikowanych (GMO). Rozpatrywany w grudniu 2009 r. projekt ustawy o GMO przewidywał udział w odpowiedniej do tego zadania komisji tylko przedstawicieli biologii molekularnej, ale z całkowitym wykluczeniem komitetów naukowych, instytutów i ekspertów w zakresie ekologii, gleboznawstwa i ochrony przyrody.
Tego samego dowodzi sposób potraktowania apelu 130 profesorów ekologii i biologii, członków czterech komitetów naukowych Polskiej Akademii Nauk, w sprawie ochrony dziedzictwa przyrodniczego Polski, a posłanego w formie listu otwartego w końcu lutego 2007 r. do ówczesnego premiera oraz do mediów. A oto jego skutki:
A) Mimo tego Apelu, ówczesny premier w wypowiedzi z dnia 22 kwietnia 2007 r. (gazeta.pl) powtórzył swą sprzeczną z faktami i niesprawiedliwą opinię, jakoby „grupa ekologicznych radykałów po cichu organizowała ludzi złej woli, wrogów Polski...”, oraz jakoby „przeciwnicy budowy autostrady przez dolinę Rospudy szkodzili polskiej przyszłości”. Czyżby kancelaria nie przekazała premierowi naszego apelu, sama lepiej od profesjonalnych przyrodników znając ekologiczne skutki tej i innych inwestycji?
B) Ale i krajowe media zignorowały ów Apel, co jest zaskakujące w dobie, kiedy cały świat uznaje klimatyczno-ekologiczne zagrożenia za jedne z najpoważniejszych dla naszej cywilizacji, a co wymaga zmiany polityki środowiskowej i energetycznej. Jedynie „Gazeta Wyborcza” zamieściła (28.02.2007) nasz mniej niż 1-stronicowy Apel, ale podając go w ledwie widocznej notce u dołu strony, po ocenzurowaniu go przez opuszczenie kilkunastu najważniejszych zdań oraz pominięciu dokumentacji. Czy z braku miejsca? Nie, gdyż w tych samych dniach dziennik ten poświęcił kilkanaście razy więcej miejsca protestującym nad Rospudą obrońcom przyrody, prezentując ich zresztą jak dziwaków. Z tytułu „Od razu widać, że są inni”, łatwo było wywnioskować, że już dlatego nie mogą mieć racji. Uwagę Czytelników skupiono na szczegółach wyglądu, ubioru i włosów protestujących, albo na „owadzikach” interesujących byłego ministra środowiska. Czyli na wszystkim, tylko nie na meritum sprawy. Prawdziwa infantylizacja poważnego zagadnienia!
Traktowanie czytelników jak infantylnych ludzi niezdolnych pojąć istotę konfliktu ekologicznego, trwa w naszych mediach od około roku 1998. Po okresie sprzyjania ekologizmowi w pierwszej połowie lat 90. najwcześniejszymi objawami zwrotu ku wrogości było zrezygnowanie przez „Wprost” i „Rzeczpospolitą” ze stałych felietonistów kompetentnie pisujących o problemach środowiska. Po czym oba te tytuły, wraz z późniejszym „Faktem”, przeszły do chronicznej dezinformacji i ustawicznych ataków na ekologizm. Nastawiając doń obywateli wrogo, jako do rzekomego hamulca rozwoju kraju. Oskarżeniu takiemu przeczy jednak prosty fakt, że kraje zachodnie, choć dwakroć bardziej intensywnie chroniące przyrodę i gęściej zaludnione, jakoś nie odczuwają w swej gospodarce tego rodzaju skutków ujemnych.
Uprawiana przez ogólnokrajowe media propaganda przeciw ekologizmowi i przeciw edukacji ekologicznej społeczeństwa, na którą to edukację od dwóch dziesięcioleci Państwo nasze wydało wielkie środki, nabrało już charakteru prawdziwego sabotażu. Ta dywersja jest realizowana z pomocą chwytów godnych totalitarnej propagandy. Pierwszym z nich, jest wybieranie do publicznych wypowiedzi tylko młodych ludzi o radykalnych poglądach, i to po obu stronach: w postaci radykałów ekologicznych (którzy nierzadko ekologii nigdy nie studiowali), a po drugiej – techników, prawników, teologów lub innych prawicowych radykałów także uznających się samozwańczo za kompetentnych w zakresie ekologii. Prawdziwych „znachorów ekologicznych”. Zarazem od kilkunastu lat ogólnokrajowe media dbają skrupulatnie, aby do społeczeństwa nie dotarła żadna poważna treścią wypowiedź ekologa z tytułem naukowym profesora!
Druga manipulacja polega na zwracaniu się o opinie w skomplikowanych sprawach rangi krajowej i światowej do przypadkowych przechodniów, a nie do autorytetów i dyplomowanych ekspertów. Przykładów tej absurdalnej mody dostarczała informacja TV na temat Rospudy, kiedy to reporterzy wyłapali z tłumu Augustowian wypowiedź pewnej kobiety, o której świadomości problemów ekologicznych świata można by powiedzieć słowami Adama Mickiewicza: „kogo wiek zamroczy, chyląc ku ziemi poradlone czoło, takie widzi świata koło, jakie tępymi zakreśla oczy”. Jakie znaczenie dla sprawy ma powtórzona przez ową kobietę zwykła brednia? Zwłaszcza, że ową brednię wcześniej wszczepiła w umysł owej kobiety ta sama Telewizja, powtarzająca ustami innych przechodniów pomówienie jakoby rząd i Unia Europejska bardziej dbały o „trawki, żabki i ptaszki”, niż o ludzi. Ludzie cokolwiek trzeźwi wszak wiedzą, że to nieprawda krzywdząca nasze rządy (które zwykle starały się dbać i o stan środowiska naturalnego i o ludzi, mimo iż czasem niedostatecznie). Tego typu sondaże mediów są tak samo absurdalne, jak gdyby w dawnych czasach pytać szarego człowieka (indoktrynowanego przez ówczesną szkołę), zamiast Kopernika, o to, czy Ziemia stoi, czy okrąża Słońce.
Kłamstwa medialne są jednak żywotnie potrzebne różnym starym lobby usiłującym postawić na swoim wbrew prawu polskiemu i unijnemu oraz wbrew ekonomicznemu interesowi kraju. Jak nad Rospudą. A media temu lobby służą, świadomie lub nie. Co znamienne, media nie zapytały żadnego profesora-ekologa, ani też żadnego uznanego ekonomisty, co sądzić o zamiarze poprowadzenia obwodnicy przez 600-metrowej szerokości głębokie do 8 metrów torfowisko, zamiast przez ledwie 50-metrowej szerokości dolinę Rospudy parę kilometrów w górę rzeczki. Ta dzisiejsza „moda” to albo bezdenna kompromitacja sztuki dziennikarskiej, albo objaw jej całkowitego zaprzedania się bogatym. A tak pojmowana demokracja stała się karykaturalną „nieukokracją”.
Z samą obiektywnością naszych mediów jest gorzej niż źle. Niedoścignionym wzorem jest tu brytyjska BBC, która np. po przekazaniu wiadomości o nagrodzie Nobla dla zespołu IPCC oraz Ala Gore’a, o komentarz nie poprosiła faceta spod kiosku z piwem ani zaciętego przeciwnika hipotezy o antropogenicznym ocieplaniu klimatu, lecz zaprosiła dwóch uczonych o nieco różnym spojrzeniu, którzy rzeczowo przedstawili wyważone komentarze. Ale BBC nie musi zwalczać żadnej grupy obywateli, ani żadnego poglądu naukowego (ekologizmu czy ewolucjonizmu), jak kierownicy naszych mediów, do tego niedouczeni w zakresie wiedzy przyrodniczej, bo nigdy tej dziedziny nie studiowali.
Nie wiadomo dlaczego zaniechano u nas rozumnego dawniejszego wymogu, aby kandydat na dziennikarza najpierw ukończył studia w jakiejś konkretnej dyscyplinie (w tym przypadku studia przyrodnicze), a dopiero potem poznawał arkana dziennikarstwa. Wskutek tego zaniechania dziś niemal każda rozmowa przyrodnika z dziennikarzem przypomina rozmowę uczonego z nieporadnym w zakresie przyrodoznawstwa dzieckiem, choć ogromnie pewnym siebie. Mimo oceanu przyrodniczej niewiedzy, ten „bachor” decyduje, co warto przekazać obywatelom, a czego nie. Nie profesor akademicki z 50-letnią praktyką w swojej dziedzinie! Od dziesięcioleci wysłuchiwać muszę irytująco banalnych pytań dziennikarskich o to, czy ptaszki już przyleciały/odleciały, czy pierwsze bociany to zwiadowcy, czy dane zjawisko przyrodnicze „zapowiada” zmianę pogody, itp. Takie wywiady wręcz infantylizują, i udzielającego wywiadu, i czytelników. Zamiast przekazania ludziom licznych informacji o prawdziwie rewelacyjnych odkryciach z zakresu np. orientacji zwierząt, ich umiejętności nawigacji, o wędrówkach odbywanych na wysokości 6 km nad ziemią, o przelocie ptaków mniejszych od wróbla jednym skokiem z Kanady do Brazylii, o niezwykłościach życia rodzinnego zwierząt (wierności partnerowi lub „dyskotekowej” poligamii, zdradach małżeńskich, homoseksualizmie u ssaków i ptaków), mechanizmach regulowania liczebności populacji, itd.
Tak dziwne podejście bierze się chyba po części z ogólniejszego systemu bezkrytycznie wyznawanych neoliberalnych wartości. Dla wyznawców prymatu techniki liczy się, jak w czasie słynnych pięciolatek, tylko Zysk. Dziś jest to przede wszystkim interes pazernych lobbies i monopoli oraz ich budowlana gigantomania, będące czasem odpowiednikiem stalinowskiego zawracania rzek. Mimo wstąpienia do Unii, nadal nie liczy się wzorowanie na unijnym rozważnym budowaniu zrównoważonej gospodarki, z kompromisowym rozwiązywaniem sprzecznych interesów, z uwzględnieniem potrzeb przyszłych pokoleń oraz z samoograniczeniami koniecznymi dla zachowania fragmentów ojczystej przyrody. Zdaniem Nowozelandczyka B. Lloyda neoliberalne uwielbienie dla nieskończonego Wzrostu Gospodarczego staje się już pojęciem o charakterze jakby dogmatu nowej quasireligii. Gorącym pragnieniem wyznających ją decydentów, technocentryków i mediów jest, aby u nas w XXI wieku zapanowała ekspansywna gospodarka kowbojska, choć ceną za to byłaby też era barbarzyństwa ekologicznego.
Kończąc te uwagi chciałbym naszym spóźnionym bezkrytycznym piewcom oświeceniowej „ślepej nowoczesności” oraz maksymalnego wzrostu gospodarczego osiąganego za wszelką cenę, polecić iście otrzeźwiającą książkę Johna Graya „Al-Kaida i korzenie nowoczesności” (Aletheia, Warszawa, 2006), jak również pełną świeżych myśli kolejną książkę prof. Grzegorza Kołodki „Świat na wyciągnięcie myśli” (Prószyński i S-ka, Warszawa, 2010).
Prof. dr hab. Ludwik Tomiałojć