DZIKIE ŻYCIE

Tup, tup

Krzysztof Próchniewicz

Obserwowali mnie wszyscy, o których tylko potrafiłem sobie pomyśleć. Gapili się na mnie, na plecy, a ja ponieważ patrzyłem na niebieską wodę pod mostem popędziłem przed siebie betonową drogą. Przez niewyraźność, szarość, senne wymachy rąk chciałem pobiec do światełek samolotu znikających wśród miękkich, zbierających się na deszcz chmur. Naprawdę. Słońce i rześkie, składające zdaje się jedynie z kryształków powietrze otaczało nadrzeczne łąki oraz błękit wody ze spadającym z góry cieniem mostu. Za moimi plecami raz ciszej, raz głośniej o czymś rozmawiali. Słyszałem ich. Łąki za rzeką falowały w nagrzewającym się powietrzu.

- No to zaczynamy? – usłyszałem tuż za sobą.


Krzysztof Próchniewicz, Bieg Podhalański w 2017 r.
Krzysztof Próchniewicz, Bieg Podhalański w 2017 r.

Odwróciłem się. Miasto po swojej stronie zbliżało się do letniego popołudnia. Pomarańczowe światło słońca podnosiło się po ścianach, dachach kamienic i wieży ratusza w górę, zostawiając po sobie ciepły półmrok, gdy ruszając w kierunku miasta pociągnąłem ich za sobą. Nad rzeką pozostał tylko oderwany od wszystkich wędkarz usiłujący bezskutecznie zarzucić spławik na widoczną na wodzie granicę odbicia mostu i słonecznego światła. A ich tylu było, że odgłosy kroków, rozmów i samochodów, którymi jechali wypełnił ulice. Góry cegieł, kamienia i betonu ciągle świeciły blaskiem dnia, a okna wyglądały jak rzędy tarcz słonecznych.

- Trzymają tarcze! Będą się bronić przed nocą.

Skręciłem w bramę. Nagle, bo tylko tak mogłem się uwolnić, pchnąłem drzwi do bramy. Biegnąc w górę po schodach z okien jednego z półpięter znowu zobaczyłem małą figurkę wędkarza nad brzegiem rzeki. Na ulicach miasta zaczynały zapalać się pierwsze lampy. Drzwi bramy trzasnęły.

- Biegnij, biegnij, szybciej! – usłyszałem z dołu schodów – Znowu jesteś pomylony. Nie te schody i nie ten budynek. Nikogo nie znajdziesz!

Naciskałem na kolejne klamki przy drzwiach. Wszystkie były zamknięte. Przybywało głosów gdzieś na dole, chyba na parterze. Ktoś biegł po schodach. Rozległy się śmiechy. Biegnący za mną piętro niżej człowiek zatrzymał się na moment i zawołał wybuchając śmiechem:

- Winda. Drzwi do windy otwierają się. To te najbliższe schodów. A potem na guziczek i na dół. Tup, tup.

Było już całkiem ciemno, kiedy wybiegłem z ostatniej uliczki nad rzeką. Nie widziałem tego wyraźnie, ale może ciągle jeszcze wędkarz wlókł żyłkę po ołowianej wodzie, a może to tylko ciemności ruszały ustami. Pobiegłem przed siebie nadrzecznym wałem. Gdzieś w oddali błyszczały i rozmazywały się na wodzie światełka stoczni rzecznej. Zapach błota i roślin mieszał się z zapachem ropy i smarów. Miasto oddalało się zostawiając światła, które pilnowały się nawzajem aż do przedmieść i dalej, wzdłuż dróg aż do innych miast. Za stocznią, grzbietem wału prowadziła szarzejąca droga ułożona z betonowych płyt, ciągle jeszcze ciepłych po gorącym dniu. Spojrzałem w górę. Wysoko na niebie przesuwały się powoli światła samolotu. Dopiero teraz zrozumiałem, że nie wszystko jeszcze stracone.

- Tam są!

Popędziłem przed siebie szarą betonową drogą. Przez niewyraźność, szarość, senne wymachy rąk pobiegłem do światełek samolotu przysłanianego przez miękkie, zbierające się na deszcz, chmury.

Hałas stukających miarowo silników pchacza barek dobiegł do mnie niespodziewanie. Nagle każde źdźbło trawy, rysa na betonowej płycie, przydrożny kamień stały się olśniewająco wyraźne. Dudnienie silników przypominające walenie młotami w blachę zagłuszyło odgłos moich kroków. Zawirowały w powietrzu ćmy, zatańczyły szaro-popielate skrzydełka na czarnym tle. W chwili, gdy zaryczała syrena światło reflektora z barki pobiegło do przodu kończąc wędrówkę na kępie drzew. Krąg światła przesunął się szybko do przodu pozostawiając mnie zaskoczonego ciemnościami. Znikły też reflektory samolotu. Wydawało się, że to już koniec, kiedy nagle znowu rozbłysły światła na rzece. Z ciemności na rzece wyłoniła się oświetlona wędrującym snopem reflektora pordzewiała stalowa przegroda. Wrota śluzy powoli otwarły się i pchacz wraz z barkami wpłynął między betonowe ściany. Stalowe skrzydła zatrzasnęły się i znowu zapadła ciemność. Słychać tylko było jak zakręca niewidoczna rzeka, jak przesuwa po dnie piach i szeleści trzcinami. Stojąc w nadrzecznym błocie poruszałem palcami w mokrych butach. Coś stęknęło w ziemi, zatupotało. Zabulgotała woda. Nie mogłem wiele zobaczyć w ciemnościach, ale miałem prawie pewność, Tak, na pewno, to były one, ostatnie mamuty w tej okolicy. Podeszły pod osłoną nocy do wodopoju. Nabierały w trąby wodę rozpryskując ją nad łąkami.

Z wlekącej się nadodrzańskimi łąkami mgły powoli wyłaniały się wierzchołki kopek siana stojących między asfaltową szosą, budynkiem przepompowni i krzakami nad rzeką. Uwierały mnie sztywne źdźbła siana powbijane w koszulę. Ciągle jednak ciepło snu wypełniało kopkę siana. Powoli wygrzebałem się na zimną i mokrą od mgły trawę. Szosą za przepompownią w kierunku mostu na Odrze przejeżdżały ciężarówki. Powoli, mocząc buty w trawie, ruszyłem w kierunku przystanku autobusowego. Nie spieszyłem się. Wiedziałem, że spacer dobrze mi zrobi.

Krzysztof Próchniewicz

Krzysztof Próchniewicz – ur. 1954 r. w Opolu. Mieszkam w Żelkowie w gminie Zabierzów. Od wielu lat jestem wiernym czytelnikiem Miesięcznika Dzikie Życie oraz reprezentuję zespół biegowy Dzikie Życie RunTeam. Biegam, uprawiam slackline, żongluję, piszę krótkie opowiadania, prowadzę rysowane dzienniki treningów. Bieg przez las, znajdowanie równowagi na taśmie między drzewami, wirowanie piłeczkami na tle błękitnego nieba czy pochylanie się nad szkicownikiem, gdzieś w leśnym zakątku daje mi możliwość odczuwania piękna tego świata na wiele różnych sposobów.