DZIKIE ŻYCIE

Gotowy scenariusz na film – „Nowe wojny klimatyczne” Michaela E. Manna

Hanna Schudy

Kuluary kształtowania się konsensusu naukowego w sprawie zmiany klimatu, a raczej zaplecze tworzenia dezinformacji w tym temacie coraz bardziej przekonują mnie, że jest to materiał na dobry film, a może nawet serial. Całe szczęście takie produkcje są już tworzone, powstaje też coraz więcej książek na temat zmiany klimatu, które wciągają nie tylko warstwą naukowo-przyrodniczą, ale też społeczno-medialną.

Film „Nie patrz w górę” (2021, reż. Adam McKay) nie jest pierwszym o katastrofie klimatycznej. Motyw komety wobec przywar czy nawet głupoty człowieka pojawił się z kolei już w XIX w. u Johanna Nestroya, który w satyryczny sposób sportretował społeczeństwo Wiednia i jego reakcję na prawdopodobieństwo zderzenia komety z Ziemią. „Nie patrz w górę” nie jest też jedyną próbą krytyki symetryzmu, czyli bezsilności nauki wobec wszechmocy mediów społecznościowych w kształtowaniu status quo – posłuchanie drugiej strony nie zawsze bowiem ma sens. Film jest za to jednym z pierwszych, które zaczynają płynąć pod prąd w stylistyce debaty o klimacie. Dostajemy komedię, ironię i satyrę. Czy podążając tym tropem uda nam się to, czego nie dokonały łzawe, piękne, wręcz barokowe historie o końcu świata i marności człowieka?

Jeżeli obejrzeliście już film „Nie patrz w górę” to książka „Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę?” z pewnością pomoże zrozumieć tło czasów w jakich przyszło nam żyć. Leonardo DiCaprio jest poza tym wymieniony jako pierwszy w rekomendacjach do przeczytania tej książki. Łączników jest więcej. Kometa w „Nie patrz w górę” to oczywiście metafora realnego, ale wciąż za mało namacalnego problemu zmiany klimatu, który przez dekady banalizowany był przez pseudonaukowców i wtórujące im media. Tym ostatnim dostaje się mocno, szczególnie, że dzisiaj każdy może mieć telewizję i np. zapraszać do debaty wirusologa i antyszczepionkowca na zasadzie trzymania balansu. W „Nowej wojnie klimatycznej” klimatolog zaprasza nas nie tylko do laboratorium czy na sale wykładowe, ale także na konferencje prasowe, czyli do jaskini tzw. czwartej władzy.

Nowe i stare pociski

Michael E. Mann otwiera przed nami kulisy „Nowej wojny”, ale oczywiście musi też nas wprowadzić do tej „starej”. Naukowcy powiedzieli już chyba wszystko o mechanizmach powstawania efektu szklarniowego, widzieliśmy już tysiące wykresów, na których funkcja wykładnicza przebijała formaty książek czy prezentacji. Mann jako nestor klimatologii zdaje sobie sprawę, że „spojrzymy w górę” nie dlatego, że ktoś pokaże nam kolejny rzetelny raport. Porzuca naiwną wiarę, że musimy „zrozumieć” czy „dojrzeć”, bo te oświeceniowe ideały nie stanowią tu klucza do realnych działań społeczności międzynarodowej. Zresztą paradoks ten pozwoliła nam też pojąć pandemia; mamy wiedzę i jeden z najważniejszych elementów siły naszej cywilizacji europejskiej – szczepionki, a i tak nie udało nam się zatrzymać transmisji koronawirusa. Oświeceniowe ideały wolnej jednostki zostały w pandemicznej batalii sprowadzone do głębokiego egoizmu i przekonania o swojej racji wbrew głosowi nauki. W pewnym sensie książka Manna bardziej odwołuje się do ideałów romantyzmu – do wzmocnienia państwa oraz do solidarności społecznej.

„Nowa wojna klimatyczna” jest książką operującą argumentami nauk ścisłych. Już na pierwszej stronie dostajemy wykres wzrostu temperatury w ciągu ostatniego tysiąca lat. Myślę jednak, że bardziej ta książka wpisuje się w nurt socjologii nauki. Wielokrotnie podczas lektury Manna przypominałam sobie książkę Thomasa Kuhna, który w swojej „Strukturze rewolucji naukowych” pokazywał społeczny kontekst prowadzący do akceptacji „paradygmatów” naukowych. Odrzucanie np. geocentrycznego modelu układu słonecznego wiązało się z poważnymi konsekwencjami dla światopoglądu, kultury czy religii, innymi słowy było po prostu dla niektórych „niestrawne”. Poza tym zarówno Kuhn czy Mann decydują się w tytułach swoich książek użyć słowa mówiącego o zerwaniu, nagłej i poważnej zmianie, bo do nich przecież często prowadzi rewolucja czy wojna. Właśnie te wszystkie społeczne niuanse, wpływy wielkiej finansjery na świat nauki, pewne otoczenie kulturowe, w ramach którego w danym państwie rozwija się nauka i jej wpływ na społeczeństwo, stanowi najciekawszy wątek książki Manna. Autor pokazuje bowiem, że owa dramatyczna sytuacja planetarna, w jakiej dzisiaj się znaleźliśmy, to dziwne powiązanie pseudonauki i mediów, wymaga zastosowania innych narzędzi niż naukowych. Mann tym samym wchodzi na teren, który w świecie nauki może stanowić tabu – wchodzenie na grunt polityki i używanie języka odwołującego się do emocji.

Bitwy i strategie

Nie mam zamiaru streszczać książki, bo zgodnie w główną tezą mojej recenzji, uważam, że to tak jakby opowiedzieć film. Nie wchodząc w szczegóły dostajemy przegląd prawie trzech dziesięcioleci kiedy w nauce działo się naprawdę wiele. Mówimy o latach 70., 80. i dalej, z czego do 1989 r. mamy jeszcze zimną wojnę i wyścig zbrojeń. Przyglądamy się wielkim ambicjom np. USA czy Anglii, aby uchodzić za bohatera współczesności na przykładzie „dziury ozonowej” – zapewne w kontrze do ZSRR. Dowiadujemy się jak warunki społeczno-polityczne kształtowały konsensus naukowy dotyczący zmiany klimatu. Co jednak najważniejsze, Mann rozprawia się także ze współczesnością i pewnymi narracjami, które zdominowały myślenie o klimacie. Fatalizm klimatyczny, panikowanie klimatyczne, wszystkie te łzawe obrazy sugerujące, że już czas pogodzić się z końcem świata Mann uważa za element problemu stagnacji politycznej.

Czym jednak ma być „Nowa wojna” – raczej chodzi o to, że Mann analizuje polemiki w sprawie przeciwdziałania zmiany klimatu przy użyciu metafor pochodzących z pól bitwy czy gabinetów generałów. Kiedyś pociskiem mógł być denializm, dzisiaj może nim być fatalizm czy adaptacja. W ciągu ostatnich dziesięcioleci metody stały się coraz bardziej wyrafinowane, kreowane są nowe fronty, po to, aby zmylić przeciwnika, mamy też inne narzędzia, np. media społecznościowe. „Potrzebne społeczne przesilenie nie nastąpi łatwo, dopóki potężny sojusz grup interesów będzie władał tym arsenałem. Punkt krytyczny zostanie osiągnięty tylko wówczas, gdy my wszyscy podejmiemy kolektywny wysiłek, aby pchnąć sprawy do przodu”. Czym ma być ten arsenał – segregacją odpadów czy oszczędnością wody? Tworzeniem kolejnych smutnych obrazów, na których człowiek to pazerna kreatura, której podstawowym modus operandi jest niszczenie? „Fatalizm dobrze się sprzedaje” a do tego postawa adaptacji, uciekania w małe społeczności skoncentrowane na zdrowym stylu życia z daleka od polityki czy nawet wyborów. Mann pyta poniekąd czy także i my nie wpadliśmy już w sidła czarnowidztwa i polegania tylko na sobie. Właśnie ten wymiar książki jest dla mnie najciekawszy – w analizie zaplanowanego negacjonizmu lat 70., która skutkowała bezczynnością polityków, autor dostrzega wręcz lustrzane odbicie strategii w kreowaniu nastroju, że jest tak późno, że po prostu za późno. Co ciekawe w tych fatalistycznych obrazach czy zachęcie do paniki nagle pojawia się coś w rodzaju deus ex machina. Może to być „czysty węgiel”, gaz ziemny bez emisji metanu czy polska energetyka atomowa. Koncernom energetycznym czy atomowym, zdaniem Manna, właśnie o to chodzi, abyśmy w tych niepewnych czasach zechcieli skorzystać z rozwiązań, które już mamy, a na które się niepotrzebnie obraziliśmy, bo przecież technologia czyni cuda! Czy nie na tym miałaby polegać nowa taksonomia Unii Europejskiej, w ramach której gaz i atom stają się nagle technologiami zielonymi?

Wszystko zależy od Ciebie

Poza fatalizmem, kolejną bronią koncernów energetycznych ma być to, co m.in. Amerykanie lubią najbardziej – sam sobie poradzę, nie potrzebuję żadnego państwa, które będzie mi mówić, co jest najlepsze. Chodzi też o programy różnych lobbystów, jak m.in. Polsatu, którego właściciel posiada m.in. kopalnię węgla brunatnego Tomisławice, programy zachęcające, aby zakręcać wodę, segregować odpady a ich adresatem nie są np. koncerny, ale zwykły szary człowiek. Ponieważ książka pisana była już w czasie pandemii Mann wskazuje ważne dane dotyczące ograniczania transportu lotniczego – jego masowe ograniczenie wcale nie spowodowało, że diametralnie spadły też emisje gazów cieplarnianych. Jego zdaniem najważniejsza jest skuteczna polityka publiczna dotycząca energetyki, paliw czy transportu, czyli de facto to co stara się robić Unia Europejska w Nowym Zielonym Ładzie. Sytuacja w Polsce pokazuje jednak, jak trudno nie zostać fatalistą. Co w sytuacji, kiedy nauka wyraźnie mówi o odejściu od spalania paliw kopalnych przed 2030 r., a Polska nadal śmiało twierdzi, że stanie się to w 2049 r.?

Dlatego uważam, że książka Manna jest nie tyle przełomowa pod względem dostarczania nam faktów czy recepty na udaną politykę klimatyczną. Jej najważniejszym przesłaniem jest pewien nastrój – nie daj się przeciwnikowi, nie załamuj się, patrz jak gra twój przeciwnik, jaki zafałszowany obraz kreuje. Tak, Mann zaleca nazywać sprawy po imieniu, bo na wojnie się walczy i stosuje coraz to bardziej innowacyjne metody, aby przechytrzyć przeciwnika.

Czekam na serial komediowy w telewizji publicznej

Książek na temat zmiany klimatu jest coraz więcej, mamy też przykład obrazów nie tylko dokumentalnych, ale  fabularnych, które sięgają do stylistyki kontrintuicyjnej – komedii czy np. horroru czego przykładem może być czeski serial „Pustina” z 2016 r. Na przykładzie tego jak kształtowany był konsensus dotyczący zmiany klimatu możemy wreszcie dowiedzieć się o ciekawym końcu XX wieku, kiedy to nauka i technologia poczyniły najwięcej kluczowych dla naszej obecnej cywilizacji wynalazków. Michael E. Mann podaje nam tę wiedzę z pierwszej ręki, był bowiem jednym z amerykańskich naukowców i działaczy, obok np. Al Goreʼa czy Jamesa Hansena, którzy decydowali o przyszłości polityki klimatycznej. Jeżeli jednak ktoś chciałby poczytać też o społeczności naukowej w kontekście klimatu, ale już w bardziej sfabularyzowany sposób, to polecam także książkę „Ziemia. Jak doprowadziliśmy do katastrofy” Nathaniela Richa, która ukazała się na polskim rynku wydawniczym nieco wcześniej niż „Nowa wojna klimatyczna”. W „Ziemi” mamy nie tyle opis z perspektywy osoby trzeciej, ale kogoś w rodzaju narratora, który prowadzi nas po salach konferencyjnych, hotelach, jak cukierkowy DonCesar na Florydzie, gdzie odbywały się spotkania naukowców i polityków. Co ciekawe spotkania były zawsze luksusowe i w tak pięknym otoczeniu, że zapewne trudno było uczestnikom wysiedzieć przy wykresach i atmosferze zagłady ludzkości.

„Nowa wojna klimatyczna” nie daje nam gwarancji na uratowanie świata, napisana jest nie tyle w optymistycznym nastroju, co sceptycznym wobec fatalizmu. Co stanowi jej największą zaletę? Daje nam wgląd w dziesięciolecia końca XX w., które były decydujące dla przyspieszenia emisji gazów cieplarnianych. Widzimy jak nauka, społeczeństwo, emocje, interesy przeplatają się nawzajem. Z perspektywy czasu widzimy też przerażające błędy samych naukowców, które dzisiaj mogą się wydawać śmieszne. W tamtych czasach to nie np. epidemiologia, ale ekonomia kształtowała nasze plany na przyszłość i światopogląd. To ekonomia wyliczyła ile warta jest przyszłość, a wyliczyła że niewiele. Wtedy stabilność systemu klimatycznego była jeszcze na tyle niezauważalna, że mało kto brał pod uwagę, że stabilny klimat ma ogromną wartość i przeliczalną na pieniądze. Nikt też nie przewidywał pandemii i interwencjonizmu państwowego na taką skalę, jakiej doświadczyliśmy podczas lockdownów. Śmieszne? Nic tylko pisać scenariusz!

Hanna Schudy

Michael E. Mann, Nowa wojna klimatyczna. Jak ocalić naszą planetę?, przekład: Tomasz Szlagor, Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2021