Cenna lekcja od złotych alg
Katastrofa ekologiczna na Odrze uwidoczniła zagrożenia, o których od dawna alarmowali specjaliści ochrony ekosystemów wodnych. Powinna być ona ważną lekcją i punktem zwrotnym w polskim systemie zarządzania ochroną wód.
W dniu, w którym piszę ten artykuł (21.08.2022 r.) o sytuacji ekologicznej na Odrze wiadomo tyle, że na większości długości tej wielkiej rzeki doszło do masowego wymierania ryb w krótkim czasie wskutek toksyn wytworzonych przez tzw. „złote algi” (Prymnesius parvum). Nie jest jeszcze dokładnie znana wielkość zniszczeń wśród innych organizmów wodnych. Eksperci branżowi wskazują na wielką skalę zniszczeń o długoterminowych skutkach. Czynnikiem, który wpłynął na wydzielanie toksyn, mogło być znaczne zaburzenie stanu fizykochemicznego wód – w szczególności nadmierne zasolenie. Tragiczne skutki były intensyfikowane przez niski stan wody oraz wysoką temperaturę. Ponadto, po zatruciu toksynami, doszło do znacznego obniżenia poziomu tlenu w rzece, co było kolejnym czynnikiem powodującym fatalne zmiany w środowisku wodnym. Dodajmy, że Odra przepływa przez kilkanaście obszarów ochrony przyrody, a kilka odrzańskich obszarów Natura 2000 powołano w celu ochrony występujących tam chronionych gatunków ryb.
Pominę tu szczegółowy opis przyczyn i skutków – na te wyjaśnienia jeszcze za wcześnie. Spróbuję więc na tę sytuację spojrzeć z szerszej perspektywy. Bądźmy gotowi na przyjęcie części odpowiedzialności za przeszłość i przyszłość.
Punkt odniesienia
Na Facebooku Marta Jermaczek-Sitak w kontekście sytuacji na Odrze trafnie przywołała słowa Czesława Miłosza: „Innego końca świata nie będzie”. Można dodać: „świata, jaki znamy za naszego życia”.
Sytuacja na Odrze jest o tyle specyficzna, że w przeciągu kilkunastu dni pokazała to, jakie zmiany – w większości niekorzystne – mogą zachodzić w ekosystemach w czasie dzięsięcioleci, stuleci, a nawet dłuższej. O tych zmianach (i nie tylko) genialnie opowiada dr hab. Krzysztof Świerkosz w rozmowach z Dariuszem Rosiakiem w podkaście „Raport o stanie świata” (dwie rozmowy – warto wysłuchać), wskazując jak wiele zmienia się w ekosystemach leśnych. Nawet w perspektywie mojego życia dostrzegam znaczące różnice w środowisku, do których doszło w ciągu 20-40 lat. Rozmowy ze starszymi ludźmi uzmysłowiają mi, że perspektywa ostatnich 60 lat pokazuje znacznie dalej idące zmiany przyrody. W przypadku „sprawy Odry” historia przyspieszyła, co niewątpliwie wzbudza słuszny niepokój, aczkolwiek warto go umiejscowić w szerszej perspektywie, by móc wyprowadzić racjonalne wnioski.
W odniesieniu do wiedzy o złożoności struktur ekologicznych w wodach, w zasadzie niewiele wiemy o stanie biologicznym większości polskich rzek, ponieważ nie jest on kompleksowo analizowany (o czym donoszą m.in. raporty Najwyższej Izby Kontroli i instytucji unijnych). Zazwyczaj bada się kilka wskaźników spośród kilkudziesięciu wymaganych prawem, ponieważ Państwowy Monitoring Środowiska jest skrajnie niedofinansowany. A jeśli nie wiemy wystarczająco dużo o obecnym (i przeszłym) stanie ekologicznym rzeki, to w konsekwencji nie mamy miarodajnej wiedzy o zachodzących zmianach oraz o reakcji środowiska na różnorodne presje. „Sprawa Odry” jest głośna, bo łatwo przebija się w mediach (liczby i skala zjawiska muszą robić wrażenie), ale zdarzenia podobne w skutkach, choć o mniejszej skali, dzieją się od lat w wielu mniejszych rzekach w Polsce.
Sowa Minerwy
Dziewiętnastowieczny filozof Georg Hegel napisał, że „Sowa Minerwy wylatuje o zmierzchu” – co miało oznaczać, że nie da się przewidywać przyszłych zdarzeń, a filozofia może jedynie pomóc w zrozumieniu tego, co już zaistniało. Mądrość pojawia się u schyłku zdarzeń („mądry Polak po szkodzie”), natomiast jeśli chodzi o prognozy przyszłych zajść – to nie jesteśmy wystarczająco wyposażeni w aparat poznawczy. Wprawdzie jedną z prawnych podwalin ochrony środowiska jest zasada przezorności (którą moglibyśmy określić w słowach: „jeśli nie da się racjonalnie wykluczyć negatywnych oddziaływań to należy zakładać prawdopodobieństwo ich wystąpienia”) – niemniej praktyka jej racjonalnego zastosowania (czyli wyprowadzenia skonkretyzowanych wniosków) w sprawach środowiskowych jest ograniczona poziomem wiedzy o relacjach środowiskowych, a ta jest daleka od doskonałości. Przykładowo: nie ma narzędzi do sparametryzowanego prognozowania zmian parametrów hydrobiologicznych wskutek przekształceń hydromorfologicznych i fizykochemicznych. Nie ma idealnych metodyk modelowania zmian w środowisku przyrodniczym. Znane są natomiast rodzaje zagrożeń, które mogą wystąpić wskutek ingerencji w środowisko. Wspomniane wyżej braki wiedzy nie zwalniają systemu zarządzania ochroną środowiska z odpowiedzialności. Przeciwnie: konieczne jest doskonalenie metod monitorowania stanu środowiska i administrowania ryzykiem wystąpienia negatywnych oddziaływań.
Diagnozę problemów systemowych, które uwidoczniły się przy „sprawie Odry”, doskonale wyartykułowano w licznych artykułach oraz na posiedzeniach komisji sejmowych w dniu 17 sierpnia 2022 r. Na marginesie pozostawię fakt, że zarządzanie przebiegiem tych posiedzeń uniemożliwiało wypracowanie sensownych wniosków lub choćby odpowiedzi na kilkaset pytań (i żali) zgłaszanych przez ich uczestników. Przy okazji tego „grillowania” administracji wodnej uaktywniło się wiele osób, które nie uczestniczą w merytorycznych technicznych dyskusjach, a pojawiają się jedynie przy okazji spraw medialnych – co samo w sobie raczej nie sprzyja budowaniu sensownego dialogu ukierunkowanego na poprawę systemu zarządzania ochroną wód.
Zarówno w Sejmie, jak i w licznych publikacjach i wystąpieniach w sierpniu 2022 r., diagnoza bolączek tego systemu generalnie sprowadza się do słów: odpowiedzialność (i kompetencje) są rozproszone po wielu instytucjach, urzędy nie wykonują efektywnie swoich obowiązków i nie dbają o ochronę wód, bagatelizują zmiany klimatu i nie mają wypracowanych procedur reagowania na sytuacje kryzysowe. Ten schemat jest podobny do patologicznych sytuacji w innych dziedzinach życia publicznego: Amber Gold, interwencje kryzysowe w ramach opieki społecznej, skrajnie niesprawiedliwe rozstrzygnięcia sądów lub administracji, mijanie się z prawdą przez liderów politycznych... można wymieniać jeszcze długo. To sprawia, że poziom dotkliwości zdarzeń kryzysowych stale się zmniejsza (syndrom „gotowanej żaby”): zjawiska, które kilkanaście lat temu uznalibyśmy za skandal, dziś przechodzą niezauważone, a po kilku dniach są przyćmiewane przez kolejne medialne wydarzenia poruszające tzw. „opinię publiczną”.
Trzeba jednak dodać, że w administracji odpowiedzialnej za gospodarowanie wodami pracują nie tylko osoby bezkrytycznie dążące do znacznych ingerencji hydrotechnicznych, ale również fachowcy, którym zależy na profesjonalnym dążeniu do wysokiego poziomu ochrony środowiska. Ich ambicjom przeszkadza jednak często „pamięć instytucjonalna”: premiowani i awansowani są najczęściej ludzie, którzy wpisują się w wizję kierownictwa urzędu, nie stawiają trudnych pytań i nie mówią głośno „ten król jest nagi” lub: „nie mam narzędzi do profesjonalnego wykonania powierzonej mi pracy”.
Nie może nam również umknąć fakt, że w wielu „niemedialnych” przypadkach udało się zapobiec zniszczeniu środowiska dzięki mrówczej pracy Regionalnych Dyrekcji Ochrony Środowiska, Wojewódzkich Inspektoratów Ochrony Środowiska i innych urzędów. Mało słychać o takich przypadkach, ale one istnieją. Warto dostrzec korzyść z tego, że dopiero od kilku lat WIOŚ-ie mogą nakładać kary na oczyszczalnie ścieków komunalnych na postawie własnych pomiarów. Wcześniej musiały bazować na informacjach dostarczanych przez podmioty odprowadzające ścieki, co w oczywisty sposób miało znikome przełożenie na liczbę przypadków stwierdzających naruszenia.
Przywołana „Sowa Minerwy” dostrzeże, że prędzej czy później musiało dojść do poważnego tąpnięcia w systemie zarządzania ochroną wód. Przyczyny rozwijały się powoli, przez lata.
Kilkanaście lat temu uznano, że badania hydrologiczne nie wymagają specjalnych kwalifikacji (wcześnie dokumentacje hydrologiczne mogły być wykonywane jedynie przez uprawnione osoby posiadające odpowiednią wiedzę). W ślad za tym można dostrzec, jak uboga jest dziś oferta kształcenia w dziedzinie hydrologii – pojedyncze uczelnie próbują ratować sytuację, a Stowarzyszenie Hydrologów Polskich próbuje nadać wagę tej wiedzy poprzez egzaminowanie poświadczające „kwalifikacje do wykonywania dokumentacji hydrologicznych”. Nie ma powszechnie obowiązujących (lub choćby rekomendowanych) metod obliczeń hydrologicznych lub metodyk modelowania oddziaływania na środowisko wodne, a administracja państwowa nie jest wystarczająco wyposażona w narzędzia i metodyki do prognozowania zmian w środowisku wodnym (lub do weryfikowania przedkładanych im obliczeń).
Na rynku pozostało dość wąskie grono ekspertów w sprawach hydrotechnicznych i hydrologicznych, biegłych w bazach danych i modelowaniu. Ich praca bazuje na wartościach liczbowych konkretnych parametrów. W toku konsultacji społecznych organizacje społeczne zgłaszają różne postulaty i opinie, pozostając jednak na poziomie ogólnych postulatów, które nie wyrażają się w sparametryzowanych wskaźnikach i konkretnych postulatach. To sprawia, że dialog na poziomie eksperckim jest niemożliwy – obydwie strony posługują się różnymi językami (w praktyce: język ideowy kontra język inżynierski pokazujący sparametryzowaną efektywność ingerencji hydrotechnicznych).
Dodam, że pod koniec 2021 r. wygasły przepisy wydawane przez regionalne zarządy gospodarki wodnej w latach 2013-2017. Chodzi tu o „warunki korzystania z wód”, czyli w miarę skonkretyzowane zasady mówiące m.in. o niezbędnych obliczeniach hydrologicznych, chłonności rzek i wymaganiach dla zachowania ciągłości ekologicznej w rzekach. Wygaśnięcie tych aktów prawnych można przyrównać do sytuacji, w której z dnia na dzień zniknęłyby wszystkie przepisy skierowane do konkretnych obszarów chronionych. To była wielka „cicha śmierć” bardzo ważnych narzędzi do ochrony wód, która przeszła niezauważona przez większość podmiotów zaangażowanych w ochronę wód.
Stłuczony termometr nie pokaże gorączki
W internetowych publikacjach eksperci branżowi wskazują, że w kontekście „sprawy Odry” duże znaczenie ma nagły wzrost zasolenia, który prawdopodobnie był jednym z kluczowych czynników wywołujących emisję toksyn. Zasolenie jest znacznym problemem dużych polskich rzek. Na przestrzeni ostatnich lat bardzo często odnotowywano przekroczenia dopuszczalnych wskaźników zasolenia (w szczególności takich jak chlorki, siarczany i przewodność elektrolityczna). Jest to głównie skutek emisji zanieczyszczeń z górnictwa, energetyki, przemysłu chemicznego i spływów z obszarów zanieczyszczonych. Wskutek zmiany przepisów o klasyfikacji wód, od 2022 r. znacznie okrojono katalog wskaźników opisujących „kondycję” ekologiczną wód. Miarą stanu wód nie jest już m.in. zawartość chlorków i siarczanów, lecz jedynie wskaźnik przewodności elektrolitycznej zależny od wielu czynników naturalnych i antropogenicznych (niemożliwy do wiarygodnego modelowania). Jak w tej sytuacji podmioty odprowadzające ścieki mają odpowiedzieć na pytania o to, czy ich ścieki wpływają na wyżej wymienioną przewodność? Jak administracja publiczna ma wykazać, że za wysoką wartość przewodności odpowiada jakiś konkretny zrzut chlorków i siarczanów? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, a temat jest sporym wyzwaniem dla administracji wodnej (niewystarczająco wyposażonej w narzędzia i metodyki modelowania), która w ramach postępowań administracyjnych powinna odpowiedzieć na pytanie: jakie konkretnie skutki wywołają ścieki w kontekście zmian wartości indeksów biologicznych w perspektywie co najmniej kilkunastu lat.
Dokonana zmiana przepisów to jedno, ale analiza uwag wpływających w toku konsultacji planów gospodarowania wodami wskazuje na to, że niektórzy reprezentanci niektórych gałęzi przemysłu optowali za tym, aby w znacznie przekształconych rzekach (w tym na znacznych odcinkach Odry i Wisły) w ogóle nie było uwzględniane zasolenie (tzn. by nawet przewodność nie była parametrem oceniającym stan wód). Te głosy nie znalazły przełożenia na treść projektów wyżej wymienionych planów.
Ramowa Dyrektywa Wodna: tygrys bezzębny?
W 2010 r. znana organizacja ekologiczna, European Environmental Bureau, w raporcie „10 years of the Water Framework Directive: A Toothless Tiger?” wyraziła szereg wątpliwości co do rzeczywistej efektywności Ramowej Dyrektywy Wodnej. W kolejnych latach grono specjalistów w grupach eksperckich wspierających Komisję Europejską wyrażało wątpliwości co do tego, czy RDW nie jest nazbyt ideowym, a zbyt mało merytorycznym przepisem. Po 22 latach od jej przyjęcia widać, jak wiele jej ustaleń służy jedynie wywołaniu wrażenia unijnej troski o stan wód. Istnieje wiele możliwości lawirowania wartościami celów środowiskowych (stale toczy się dyskusja na ten temat w gronie ekspertów Unii Europejskiej), a państwa członkowskie mają obowiązek wykazania się aktywnym dążeniem do osiągnięcia tych celów, przy czym możliwe jest odroczenie terminów ich osiągnięcia z uwagi na „warunki naturalne” (np. odporność ekosystemu na negatywne czynniki i skłonność do odwrócenia negatywnych trendów). Dyrektywa nie formułuje też nazbyt rygorystycznych wymagań względem kontroli odprowadzanych ścieków oraz badania reakcji wód na tego typu presje. Dla dyrektywy ważny jest stan wód (dość nieprecyzyjnie określony) w punkcie pomiarowo-kontrolnym na ujściu „jednolitej części wód”, gdzie raz na jakiś czas należy wykonać badania monitoringowe. Nie jest ona również precyzyjna pod względem obowiązku gotowości państw członkowskich do reagowania na sytuacje kryzysowe. Nie znajdziemy więc kompleksowego narzędzia naprawczego w RDW – musimy go szukać w racjonalnych zasadach gospodarowania wodą z najwyższym priorytetem zachowania walorów przyrodniczych. Być może najlepszą drogą ku temu jest sprecyzowanie przepisów – wspomniane wcześniej „warunki korzystania z wód” były świetnym zalążkiem takiego systemu, a luka po nich nie została wypełniona.
Złota lekcja
Adwokatka Karolina Kuszlewicz w programie „Rozmowy o końcu świata” (stacja TVN 24, wydanie z 21.08.2022 r.) stwierdziła, że za sprawą zaistniałej katastrofy w końcu zaczęto głośno mówić o problemach systemowych zarządzania ochroną wód. Od lat były one sygnalizowane przez Najwyższą Izbę Kontroli, Polską Akademię Nauk oraz liczne organizacje społeczne, w tym ekologiczne. Sytuacja na Odrze jest drastycznym dowodem na to, że system pilnie wymaga znacznego usprawnienia. Nie wystarczy tu jednak zakup aparatury monitoringowej za 250 mln zł zapowiadany przez ministra klimatu i środowiska. To nie może być „projekt” do odhaczenia, konieczna jest bowiem przebudowa całego aparatu zarządzania ochroną wód i reagowania na podobne kryzysy. Jest to istotne zwłaszcza w kraju planującym przebudowę systemu energetycznego i infrastruktury przesyłowej, szczególnie w obliczu niepokoju o bezpieczeństwo infrastruktury krytycznej.
Wielu ludzi może wnieść swój pośredni wkład w budowę tego systemu, ale to wymaga od nas rozwoju własnych kompetencji w dziedzinie ochrony wód, hydrologii, hydrotechniki i zarządzania kryzysowego.
Jest to tym bardziej istotne w obliczu ryzyka, że sytuacja na Odrze równie dobrze może być cynicznie wykorzystana jako próba ukształtowania na nowo ekosystemu rzeki z uwzględnieniem nowej zabudowy hydrotechnicznej. Tu musimy pamiętać, że przepisy mówią o tym, że co do zasady stan wód nie powinien być pogarszany („pogorszenie stanu wód” i jego dopuszczalność to dość szeroki temat, który teraz pozostawiam na osobne omówienie).
Czy w naszych realiach „sowa Minerwy” się wzniesie i zaalarmuje, skoro już zapadł symboliczny „zmierzch” stanu ekologicznego Odry? Czy też może tylko przeskoczy na inną gałąź, bez wywołania realnych zmian? „Sprawa Odry” jest na pewno tym momentem, w którym „sowa” ma dogodne warunki do wzlotu. Oby jej głos był dosłyszany i potraktowany poważnie.
Krzysztof Okrasiński