DZIKIE ŻYCIE

Dobra, usługi i wchodzenie rynku w Przyrodę

Jan Marcin Węsławski

Widziane z morza

Na początku lat 2000. brałem udział w międzynarodowej dyskusji na temat ryzyka związanego z instalacjami przemysłowymi w morzu (rurociągi, kable, etc.). Dyskusję prowadzili specjaliści z dużej firmy ubezpieczeniowej, którzy starali się ocenić, jakie straty w przypadku katastrofy (przerwanie rurociągu, zakopywanie podniesionego kabla) może ponieść lokalna gospodarka – np. rybacy czy turystyka. Operowano ankietami i badaniami społecznymi, które miały pomóc precyzyjnie określić wartość możliwych roszczeń. Chodziło oczywiście o roszczenia od tzw. „stakeholders”, czyli udziałowców – ludzi związanych zawodowo z gospodarką morską.

Ekonomia ekologiczna czy też ekologia ekonomiczna weszła na dobre do naukowego mainstreamu i prace naukowe na temat analizy dóbr i usług ekosystemowych liczy się co roku w tysiącach, a brak czy właściwie asymetria w działaniach ekonomiczno-prawnych staje się coraz wyraźniejszy. Wartość rafy koralowej, rzeki, jeziora czy gatunku potrafimy wyliczyć na kilka sposobów, stosując zweryfikowane naukowo metody (waloryzacja społeczno-ekonomiczna, społeczno-kulturowa i biologiczna), często dochodząc do monetaryzacji (np. wartość jednego trzmiela przeliczona na dolary). Wobec tego potrafimy wyliczyć, jakie straty ponosi człowiek, gdy jakiś zasób przyrody znika – np. sadownik, którego drzewa nie obrodziły, bo ktoś zatruł owady zapylające w jego okolicy.

Setki takich uroczysk w Polsce powinny być nie tylko chronione ale też ubezpieczone, na wypadek gdyby jakiemuś szaleńcowi od planu urządzania lasu przyszło do głowy to zmeliorować i wyciąć. Fot. Jan Marcin Węsławski
Setki takich uroczysk w Polsce powinny być nie tylko chronione ale też ubezpieczone, na wypadek gdyby jakiemuś szaleńcowi od planu urządzania lasu przyszło do głowy to zmeliorować i wyciąć. Fot. Jan Marcin Węsławski

Takie obliczenia są dokonywane w praktyce i dochodzi do wypłaty odszkodowań z tytułu strat w gospodarce i biznesie. Na przykład po katastrofie na Odrze wypłacono wiele milionów odszkodowań przedsiębiorcom z sektora, turystyki i drobnego przemysłu, którzy wykazali straty z powodu zanieczyszczenia rzeki. Część z nich była ubezpieczona, innych objęły rządowe decyzje o wsparciu lokalnego biznesu.

Nie słyszałem jednak o odszkodowaniach „dla rzeki”, czyli pieniądzach, które należą się społeczeństwu z powodu utraty cennego zasobu przyrodniczego. Po sprawdzeniu internetu wygląda na to, że ubezpieczanie przyrody od skutków działania człowieka zdarza się bardzo rzadko i jest dopiero w fazie eksperymentalnej. Dziwne, bo taki system działa sprawnie w przypadku dzieł sztuki, które mogą być własnością prywatną, ale też państwową. Są one pod ochroną prawną, mają system strażników (muzea), zabezpieczeń etc., a ponadto są zwykle ubezpieczone na bardzo duże kwoty.

Rzeka też ma właściciela, system ochrony – ale jedyne zabezpieczenia jakie stosuje państwo to zabezpieczenia dla ludzi od szkód wyrządzonych przez rzekę (powodzie) lub strat z powodu braku dóbr z rzeki (rybactwo, turystyka). Pieniądze wygenerowała rzeka, ale płyną one do ludzi w każdym przypadku – zarówno wówczas gdy nic się nie dzieje i wtedy gdy zdarza się dramat. Ubezpieczenie rzeki jako dobra wspólnego łatwo wyliczyć (to część wartości ubezpieczonego obiektu), do tego dochodzi analiza ryzyka (są od tego specjaliści). Składkę ubezpieczenia powinno płacić państwo lub inny właściciel. W razie katastrofy ubezpieczyciel miałby pieniądze na odtworzenie utraconego dobra, ściganie sprawców oraz wyegzekwowanie od nich pieniędzy. Być może problem polega na tym, że wartość żywej Odry to miliardy złotych i składka takiego ubezpieczenia przestaje być realna. Ale jak inaczej pogodzić wycenę Przyrody z jej skuteczną ochroną?

Prof. Jan Marcin Węsławski