DZIKIE ŻYCIE

Bioregionalizm... czy istnieje?

Janusz Korbel

Refleksje bioregionalne

Kiedy zastanawiamy się nad terminem „bioregionalizm”, rodzą się kłopoty. Pierwszy to ten, że – jak powiadają mędrcy – „każdy -izm jest nic nie wart”, a więc musimy zachować wobec niego odpowiedni dystans; następny to brak kanonu bioregionalizmu, choć w Ameryce sporo wokół tego hasła napisano; kolejny kłopot wiąże się z powtarzanym tu i ówdzie twierdzeniem, że bioregiony nie mają określonych granic – jeśli więc nie mają granic, to czym różnią się od fatamorgany?

Ktoś zapytał – czemu ma służyć bioregion? Bo jeśli polityce przestrzennej, społecznej, kulturalnej czy edukacji, to musi być precyzyjnie zdefiniowany. A tu mamy kłopot, podobnie jak ze skalą: można powiedzieć, że Ziemia to też bioregion, a procesy globalizacyjne to nic innego, jak wyraz tradycji i kultury bioregionu Ziemia (np. coca-cola).


Fot. Krzysztof Mazurkiewicz
Fot. Krzysztof Mazurkiewicz

Kiedy w latach 80., zainspirowany przywiezionymi z USA publikacjami z kongresów bioregionalizmu i spotkaniami tam z ludźmi z grupy The Arch zacząłem używać w różnych publikacjach terminu „bioregion”, nie spodziewałem się, że w środowiskach alternatywnych wobec głównego nurtu kultury, zdobędzie on w Polsce taką popularność. Tymczasem dzisiaj jest to termin używany dość często w kręgach ekologiczno-tradycjonalistycznych. Paradoksem jest, że poza podrozdziałem w książce Devalla i Sessionsa „Ekologia głęboka" i krótkim omówieniem w książce „W obronie Ziemi”, którą napisałem z Martą Lelek, nie ukazał się w Polsce żaden źródłowy materiał na ten temat. Mamy więc dość typowe dla Polski zjawisko, że jakiś nurt mający swoją historię, swoje „pisma” i tradycję na świecie – u nas rozwija się lub bywa omawiany w oparciu o to, jak rodzimi autorzy wyobrażają sobie bioregionalizm lub co przez niego rozumieją. Nic w tym złego, ponieważ wiele terminów kulturowych na przestrzeni wieków bywało swobodnie używanych w różnych miejscach, niekoniecznie znacząc to samo. Podobny los spotyka wiele importowanych do Polski trendów kulturowych – nabierają one lokalnego wyrazu i charakteru, bo najczęściej nie towarzyszy im osobiste doświadczenie z ludźmi, którzy te nurty tworzyli, a inspiracją bywają teksty „z drugiej ręki”, bo wciąż bariera językowa jest poważnym ograniczeniem.

Przed kilkoma laty dostałem list od znanego profesora, który jest jednym z pionierów filozofii ekologicznej na świecie, Henryka Skolimowskiego. Większą część swojego naukowego życia spędził on w Stanach Zjednoczonych. Napisał mi ni mniej ni więcej, jak tylko to, że „nie ma niczego takiego jak bioregionalizm. Bioregionalizm oznacza tylko tyle, co powiat”.

Polscy rzecznicy „bioregionalizmu” – ci, którzy chętnie używają tego określenia, odwołują się do lokalnej kultury, przypominają lokalne tradycje, zachwycają się pięknem ludowej architektury, pieśni i odkrywają związek tych form z lokalną przyrodą. Łatwo im jednak zarzucić pewną sztuczność. Czym różnią się od turystycznego biura podróży albo wydawnictwa etnograficznego? Przecież każdy rzetelny etnograf, każdy, kto zajmuje się ludową tradycją doskonale wie, że pozostaje ona w związku z miejscowym krajobrazem, klimatem, gatunkami itp. Już przed wojną znany historyk sztuki określił zależności między nachyleniem połaci dachowej a rodzajem pokrycia tego dachu, który był uzależniony od tego, czy w regionie rosła trzcina, czy wykorzystywano słomę lub inną roślinę i jaki był klimat. Podobnie możemy mówić o lokalnym języku, ubiorach, świętach... Po co więc regionalizm nazywać na nowo „bioregionalizmem” i odkrywać dawno temu „odkrytą Amerykę?”. Czym jest „bioregionalna wystawa”, poza ukazaniem piękna lokalnych tradycji? Czy jest na niej tyle samo miejsca dla dzikiej przyrody, dla duchowych tradycji jedności człowieka i przyrody co dla etnograficznych ciekawostek? Czy jest coś, co odróżnia bioregionalizm w jego ojczyźnie od zwykłego regionalizmu? Spróbujmy się nad tym zastanowić.

Warto przypomnieć, że bioregionalizm związany jest ze Stanami Zjednoczonymi: tam się narodził i tam było o nim najgłośniej. Był nurtem związanym silnie z kontrkulturą lat 70. To amerykańscy hipisi, ci, których nie zniszczyły narkotyki, próbowali szukać sposobów powrotu do korzeni. Próbowali żyć zgodnie z rytmem natury, odwiecznymi prawami, odrzucając antropocentryzm, ucząc się od przyrody. Pierwsze kongresy bioregionalizmu były zjazdami kolorowo ubranych ludzi, którzy próbowali żyć w różnych wiejskich społecznościach, uprawiać ziemię, budować spirale i kręgi, korzystać z naturalnej energii, wyrzekać się przemocy, pracować fizycznie, praktykować jogę, oddawać się medytacji, organizować wspólne rytuały, śpiewy, tańce i granie. Peter Berg i inni liderzy uczyli ich, jak projektować zgodnie z naturą, a Australijczyk Bill Mollison stworzył całą dziedzinę wiedzy nazwaną permakulturą, za co dostał tzw. alternatywną nagrodę Nobla. Ludzie ci ziemię traktowali jak żywy organizm, a jedną z ważniejszych książek stała się „Design with Nature” (Projektowanie z naturą) Iana McHarga, która – gdy byłem w Ameryce – była nawet tematem wykładu w znanym ośrodku zen.


Fot. Krzysztof Mazurkiewicz
Fot. Krzysztof Mazurkiewicz

„Bioregion” faktycznie znaczy po angielsku mniej więcej to samo, co powiat. Amerykańscy hipisi i ludzie poszukujący drogi alternatywnej do obowiązującej w cywilizacji wzrostu i rozwoju zwrócili się do „swojej” okolicy jakby w proteście przeciw oficjalnym planom podboju kosmosu. Zamiast podbijać kosmos i zajmować się ekonomiczną globalizacją powinniśmy się zająć najbliższym otoczeniem – głoszono. W tym samym czasie wymyślano alternatywne systemy płatnicze, takie jak LETS, żeby uniezależnić się od rynku. Niektóre komuny zmieniły się we wspólnoty bioregionalne, a wielu ludzi z dynamicznie rozwijających się po Dniu Ziemi w 1970 r. (którego uczestnicy sparaliżowali Nowy Jork) oddolnych inicjatyw ekologicznych postanowiło działać dla swoich bioregionów i wzbogaciło ideę bioregionalizmu o obowiązek bronienia przyrody. Bioregionalizm rozwijał się w okresie, kiedy te środowiska nie mówiły o Ziemi inaczej niż „Matka Ziemia”. Jednak Amerykanie tworzący ten ruch sami byli nieproszonymi gośćmi na ziemi Indian. To poczucie winy i brak własnych korzeni, pozostawionych gdzieś w Europie, zaowocowały zwróceniem się do Indian jako nauczycieli. I znów, nie tyle do pamiątek indiańskich, co do tego nurtu w indiańskiej kulturze, który mówił o człowieku jako ogniwie w łańcuchu życia, a nie panu stworzenia. Nic dziwnego, że powstają pisma bioregionów, których nazwy pokrywają się z historycznymi nazwami indiańskich obszarów. Nawet wiele lat później katolicka mniszka, siostra Miriam McGillis, prowadząca ośrodek Genesis Farm odwołuje się do lokalnych korzeni indiańskich. Nieco później założyciel Earth First! Dave Foreman, po opuszczeniu tej organizacji i odklejeniu z maski samochodu logo z zaciśniętą pięścią zajął się promowaniem idei „Dzikiej Ziemi” – regionów w Ameryce, które wyróżniają pewne cechy przyrodnicze i których należy bronić przed człowiekiem Zachodu. Wiele z tych regionów Foreman również nazywa bioregionami.

Dla układania bardziej harmonijnego świata bioregion jest tak samo niezbędny, jak przypominający wartości dzielenia się i współodczuwania ekofeminizm, odrzucająca antropocentryzm i każąca zadawać głębokie pytania ekologia głęboka i ucząca, że nie można uleczyć duszy kiedy zabija się przyrodę – ekopsychologia. Dla pierwszych „wyznawców” bioregionalizmu najważniejsze było poczucie, że są samowystarczalni. Nie interesowały ich indiańskie skanseny-rezerwaty, nie reklamowali lokalnych etnicznych atrakcji turystycznych. Amerykańscy bioregionaliści podkreślali, że najważniejsze są systemy naturalne. Poznawaniem tych systemów i rytmów zajmowała się The Planet Drum Foundation.

Bioregionalizm byłby niemożliwy bez duchowości. Wszak bioregion kształtuje naszą duszę. Nie można mówić o bioregionie, jeśli lokalne społeczności nie podejmują decyzji w oparciu o poszanowanie procesów naturalnych zachodzących w przyrodzie ich otaczającej. Tego amerykańscy bioregionaliści uczyli się od Indian, dlatego w Polsce bioregionalizm staje się karykaturą samego siebie, kiedy chwali ludowe wycinanki tworzone w cementowych „słupkach”, którymi dokładnie zabudowane są zbocza gór ogołocone wcześniej z lasów przez tubylców. Pamiętajmy, że nawet wiele z form tradycyjnej architektury ludowej w Polsce nie ma nic wspólnego z szacunkiem do przyrody. Wręcz przeciwnie, choć podobają się nam, pochodzą z naśladownictwa form architektury dworskiej i pałacowej, importowanej z odległych krajów (Italia), a wiele „rytuałów” służyło podkreśleniu ludzkiej dominacji nad przyrodą. Właściciel kurnej chaty, którą się zachwycamy na wystawie „bioregionalnej” wolałby mieszkać w pałacu, wśród sztucznych ogrodów francuskich i bez wahania wycinał najstarsze drzewa w okolicy. Jeśli teraz powie coś z szacunkiem o swojej chacie, to dlatego, że już się nauczył, iż to przynosi pieniądze. Wkrótce będziemy mieli w motelach foldery o bioregionach i firmy turystyczne „oprowadzające po bioregionie”.

Tymczasem dla rzeczników bioregionalizmu była to przede wszystkim ich własna droga. Jak napisał Jim Dodge „bioregion tworzą te społeczności lokalne, które zgadzają się na zachowanie roślin i zwierząt żyjących tutaj przed nimi. Dbałość o miejsce oznacza unikanie eksploatacji”. O tym niechętnie napiszą polscy rzecznicy bioregionalizmu, bo – obawiam się – nie dostaliby wtedy grantów na „bioregionalne” projekty. Wszak fundacje dają na to, co nie krytykuje dominującego nurtu cywilizacji, a regionalizm (może być z dodatkiem „bio-”) to świetny towar i daje sumieniu poczucie robienia czegoś dobrego...

Jest jeszcze jeden, ogromnie ważny aspekt bioregionalizmu w jego kolebce: to duchowość. Ludzie ci uważali, że bez osobistej praktyki nie mają prawa mówić o bioregionalizmie. Ich stosunek do Ziemi jest szczególny, to rodzaj modlitwy i wzajemnej komunii. Ekologiczno-bioregionalne podejście do życia wymaga, zdaniem Thomasa Berry’ego, teologa i wielkiego autorytetu w tej dziedzinie, poszukiwania związków każdego aspektu naszego życia z regionem: ekonomii, edukacji, zarządzania, religii.

Czy bioregionalizm istnieje, nie zależy od festiwali muzyki ludowej, wystaw ludowej twórczości, zachowania tradycyjnej architektury i rzemiosł, skansenów i rynku na regionalne pamiątki. Zależy od sposobu życia ludzi, którzy mogą być nawet przyjezdnymi, jak mieszkańcy amerykańskich komun. Być może nie powinni oni nawet naśladować kultury, która umarła wraz ze zmieniającymi się okolicznościami. Zamiast tego, powinni stawać w obronie naturalnych rytmów, cykli i powiązań w procesach stanowiących o niepowtarzalności regionu. Jeśli będą tak konsekwentnie postępowali, wówczas formy im towarzyszące okażą się formami tego bioregionu. Berry zwraca też uwagę, że bioregionalizm nie przywiązuje wielkiej wagi do narodowości. Dzisiaj, kiedy jesteśmy świadkami trendów narodowościowych, obrony „swoich” wartości narodowych, w imię których szerzą się różne dzielące ideologie, nienawiści, wojny, warto zdać sobie sprawę, że podstawową funkcją bioregionów jest wzajemna relacja, związki, które stanowią o życiu całej planety. Są to przyrodnicze procesy wykształcone w trakcie milionów lat ewolucji. Pojęcia narodów, z ich tradycjami, formami itp. są wtórne, zniekształcone, nieprzystające często do przyrodniczej kolebki, a co gorsza dzielące! Narody nie mogą wypełniać swoich funkcji wobec regionów, bo działają w innej niż przyrodnicza strukturze. Budujące dumę narodową poczucie tożsamości pozwalało eksploatować obszary „obce” i prowadzić wojny między narodami. Powrót człowieka do swojego bioregionu byłby bardzo pożądaną drogą poszukiwania harmonii z wszystkimi.

Bioregionalizm wiąże się z postawą biocentryczną, w miejsce antropocentrycznej. Pamiętajmy więc, że większość naszych tradycji regionalnych jest wyrazem silnej antropocentrycznej postawy. Co prawda noc kupały to święto pojednania z przyrodą, ale skakanie nad ogniem to już domaganie się, by zboża wyrosły tak wysokie, jak wysoko uda się skoczyć. Dlatego na tej mapie bioregionalizmu przydatne mogą być wskazówki Thomasa Berry’ego, który ujął nurt w zasadach, które nazwał sześcioma funkcjami bioregionalizmu. Opisowo można je przedstawić tak:

  1. Uznajemy, że wszystkie gatunki na obszarze mają takie samo prawo do życia i korzystania z niego, jak my, zachowujemy ich środowisko naturalne i korytarze migracyjne;
  2. Wzajemna opieka: oznacza to, że wzrost, rozwój, użycie środków są limitowane dobrem pozostałych uczestników wspólnoty życia na tym obszarze, nie możemy przekraczać granic, co spowoduje zajęcie życiowych obszarów innych gatunków;
  3. Edukacja od bioregionu: na poziomie fizycznym, chemicznym, biologicznym i kulturowym bioregion dostarcza wzorów edukacyjnych, ważnym aspektem tej edukacji jest doświadczenie, a nie tylko przekaz informacji;
  4. Samozarządzanie: każdy bioregion cechuje pewien wewnętrzny porządek, powstały w wyniku procesu ewolucji, naruszanie tego porządku odbije się na niszczeniu bioregionu i jego „zewnętrznych” związków, zarządzanie powinno odbywać się „oddolnie” i interesy każdego mieszkańca (nie tylko ludzi) powinny być reprezentowane;
  5. Samouzdrawianie: każdy bioregion wyposażony jest w siły, które pozwalają mu na regenerację, nawet zniszczenie jakiegoś obszaru w ramach bioregionu może być „zagojone” dzięki tym potencjalnym możliwościom – odnoszą się one nie tylko do świata przyrody, ale także do człowieka;
  6. Własna ekspresja i samowystarczalność: każdy bioregion jest do pewnego stopnia samowystarczalny i jego istota wyraża się w różnych formach przyrodniczych i kulturowych, to z nich właśnie pochodzi kulturowa różnorodność regionalna.

Widzimy więc, że bioregionalizm w niewielkim tylko stopniu odnosi się do lokalnych tradycji, a kultywowanie ich w postaci regionalnego zespołu pieśni i tańca może nie mieć nic wspólnego z ideą bioregionalizmu. Czy zatem bioregionalizm istnieje? A czy istnieje droga? Droga staje się, kiedy zaczynamy nią iść.

Janusz Korbel

grudzień 2001/styczeń 2002

Tekst pierwotnie zamieszczono na stronie www biuletynu „Lesza”. W DŻ drukujemy go za wiedzą i zgodą autora.