Teatr Wiejski Węgajty – podążanie za słońcem
Przystanek Jonkowo. Szosą w dół, za kościołem wyłania się droga i znak: „Węgajty 2 km”. Aleja starych brzóz. Biel pni poszarzała – czas, a może wiatr i wilgoć zasiały na korze kwiaty porostów o barwie przygasłej zieleni. W pierwszej chwili nie poznałabym, że to brzozy. Brak im tej słynnej brzozobiałej niewinności, lekkości tanecznej i tkliwej. Nie przypominają cmentarnych kostuch, śmierciczek w białych szatach płóciennych, raczej jak stare wiedźmy, garbate, chylą się ku drodze. Wyniosłe, dostojne, potężne. Z grubych konarów zwieszają ku ziemi cienkie pędy brzozowego włosia. Gdy deszcz – perlą się w nich krople, koraliki deszczowe potrącane wiatrem.
Dalej młodnik, brzeziniak zastygły w pajęczynę zaplecioną na gałązkach deszczem. Na lewo wzgórze i sosny, „w które bije wiatr...”. W tym miejscu zawsze przystaję i słucham w napięciu, jak wiatr recytuje „Pieśń piątą” Stachury. Mgła, dżdżyste, wilgotne powietrze. Ziemia jakby ospała, trawy, łąki w kolorach deszczowej impresji. Panna melancholia na flecie gra. Cisza. Czasem coś przejedzie.
Słońce karmione chłodem. Jakby brzuch światła złotego mgła rozsadzić chciała od środka, jak boja po niebie płynąca. A ono studzienne, chłodne, bez dna...
W żadnym innym miejscu odczucie nieba i Słońca nie jest tak silne, jak tutaj. Nigdzie indziej nie spada tak na kark, nawet w pochmurną pogodę. Ta ziemia przypomina mi czasem partyturę ludzkich nastrojów. Gdy słońce wyjrzy zza chmur, niebo się „rozniebieszczy” i rozpocznie spektakl – pagórków „falowanie na wietrze”.
Pory roku jak stare wróżki-prządki tkają ze swych nici obrazy chwil, słonecznym rytmem mierzonych. Wiosenne roztopy, tańce żurawi na wzgórzach i łubiny – jak kleks boży, atramentowe niebo na ziemi kwitnące, przypominają o Alilujce, wielkanocnym kolędowaniu, czasie radości, śpiewów, wyprawy i spotkań z ludźmi z suwalskiego Dziadówka.
Latem słońce rozlewa się po łąkach, miodne i złociste. Żaby po żabiemu sobótkowe pieśni w stawie kumkają, wianki na tafli wody się kołyszą, płoną sobótkowe ognie i do tego muzyka, że nogi same rwą... Cała wieś się schodzi – do remizy, która w magiczny sposób poszerza objętość, gdy wir ciał rozgrzeje, rozżarzy ją tańcem od środka i wszyscy się mieszczą, choć na co dzień stoi tam jedynie stary strażacki wóz. Nie zrozumie, nie poczuje, kto nie odda się muzie szaleństwa, nie zatraci w wirze oberków, polek, hucułek, nie zapomni na dobre...
Zima cicha, z psów ujadaniem, biała, pustynna, ze śladami ścieżek jak palcem wytartych na śniegu. Tylko wbita w zaspę deska z czerwonym napisem „Teatr” wskazuje kierunek. Zamiast słońca, w chałupie płonie ogień w kominku.
Powietrze pachnie świętem, rychłą starego w nowe przemianą. Rośnie „przed-kolędnicze” napięcie. Zaczyna się czas magiczny, uroczysty i psotniczy zarazem. Cygan, turoń, koza, śmierć z Herodem i Żyd stary szykują się na spotkanie z miejscowymi gospodarzami. W śniegu, mrozie, ze światełkiem lampionu na przedzie rusza kolędników korowód. Spomiędzy śpiewów słychać okrzyk „Idzie się!”, dźwięk ligawki odbija echo. Od domu do domu, od okna do okna – z kolędą, błogosławieństwem na rok nowy: „Na szczęście, na zdrowie, na ten Nowy Rok, żeby wam się rodziła kapusta i groch”.
Wraz ze zwycięstwem słońca nad mrokiem, dnia nad nocą, życia nad śmiercią – kończy się postny czas, zaczyna karnawał. W lutym sam pan Zapust z orszakiem na koniu wjedzie, śmiech i radość – szaleństwo ludziom niosąc.
Tak rodzi się teatr, teatr drogi, wyprawy w głąb tradycji i przed siebie – ku ludziom, pamiętającym jeszcze życie, kiedy jedynym wyznacznikiem czasu było właśnie Słońce i jego obrzędowy rytm. Wiosna, lato, jesień, zima. Wielkanocne śpiewy, sobótkowe ognie, zimowa kolęda, karnawał. Teatr drogi, życia, podążania, jak w tańcu – „za słońcem”.
Dagmara Stanosz
P.S. Są miejsca, o których nie da się pisać „normalnie”, obiektywnie, których nie wystarczy zobaczyć, a aby poznać, zrozumieć, trzeba je w sobie przeżyć.