Rykowisko – od turystyki myśliwskiej do „turystyki apofatycznej”
Jest szary niedzielny świt w Puszczy Białowieskiej. Stoimy przy Trybie Granicznym, w pobliżu skrętu do jednej z myśliwskich ambon. Miejsce-rzeźnia – ambona ukryta jest między drzewami, a tuż obok niej lizawka i ślady podkarmiania. Leśną drogą zmierza ku nam grupa ludzi. Myśliwi? Pewnie tak. Dewizowcy. Wysiedli, tuż przy wjeździe na Tryb, z dwóch samochodów na zagranicznych rejestracjach. Ostatecznie, kto inny (poza miłośnikami rykowiska) mógłby tędy chadzać w niedzielę o piątej rano?
Jak ogromne jest nasze zdumienie, gdy rzekomi myśliwi dewizowi docierają w końcu do nas i w trakcie krótkiej wymiany zdań okazuje się, że to… turyści! Szwajcarzy. Idą w towarzystwie miejscowego przewodnika na jedną z polan, by podglądać żubry.
W kolejnych dniach takich spotkań przydarza nam się znacznie więcej. Rowerzysta z Białegostoku, który w niedzielny poranek objeżdża samotnie puszczańskie tryby. Właściciel gospodarstwa agroturystycznego, który własnym sumptem wybudował na skraju Polany Teremiszczańskiej czatownię dla podglądaczy przyrody. Panie z białowieskiej Klubokawiarni Walizka, goszczące na spotkaniu autorskim w swoim lokalu autora książki „Farba znaczy krew” – Zenka Kruczyńskiego. Po kilku latach od rozpoczęcia akcji „Rykowisko dla jeleni, nie dla myśliwych”, miejscowi nie tylko znacznie chętniej udostępniają nam kwatery agroturystyczne (choć zwykle doskonale wiedzą, kim jesteśmy), ale też coraz bardziej otwarcie wyrażają swe poparcie dla tego, co robimy. Ciągle – rzecz jasna – w tej wszechobecnej atmosferze niejednoznaczności, tak charakterystycznej dla pogranicza. My w dalszym ciągu jesteśmy tutaj przyjezdni, obcy, a zatem mniej nawet niż nawołocz, bo żeby zasłużyć sobie na to miano, musielibyśmy się tu przynajmniej osiedlić. Skoro jednak już przyjeżdżamy, to może warto te nasze pobyty w Puszczy przekuć na zaletę? Ci, którzy zajmują się szeroko pojmowaną turystyką, zaczynają na swych stronach internetowych promować rykowisko jako atrakcję, zaś Białowieski Park Narodowy, z uwagi na podglądaczy przyrody, wydłuża czas przebywania na Kosym Moście w Obrębie Ochronnym Hwoźna. Puszcza Białowieska, która od wieków była miejscem polowań królów, carów i innych, zbrojnych w strzelby, prominentów, coraz częściej cieszy się powodzeniem, również uzbrojonych, ale w lornetki i aparaty fotograficzne, miłośników dzikiej przyrody.
Mało tego – rykowisko jako atrakcja turystyczna zaczyna być promowane także w innych rejonach Polski. W Puszczy Boreckiej Partnerstwo Dzikie Mazury organizuje dwudniowe wydarzenie poświęcone godom jeleni i grzybobraniu, zaś podkarpacki portal internetowy donosi o konflikcie, jaki narasta w rejonie między myśliwymi a podglądaczami przyrody. Zorientowane przyrodniczo podróżowanie zaczyna powoli wypełniać przepaść między turystyczną masówką a jej krwawym ekwiwalentem, jakim jest współczesne myślistwo. Okazuje się, że nie trzeba koniecznie wybierać się na polowanie, by zaznać tych wszystkich emocji związanych ze wstawaniem o świcie, obcowaniem z dzikością, odczytywaniem świeżych dziczych tropów na miękkim leśnym podłożu. Własnoręcznie nazbierane smażone kanie to dla smakoszy grzybów gratka równie duża, co pierogi z dziczyzną dla kogoś innego. Mało tego – potrawa to znacznie zdrowsza, bo bez pozostałości toksycznego ołowiu z amunicji raniącej ciało zwierząt. Coraz więcej osób docenia fakt, że bycie podglądaczem przyrody jest zdrowsze i bardziej etyczne, a wcale nie mniej emocjonujące niż myślistwo.
Czy to oznacza, że możemy teraz wszyscy uścisnąć sobie dłonie i spocząć na laurach (albo na świeżo opadłych bukowych liściach) w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku? I tak, i nie. Tego ranka, gdy spotkaliśmy szwajcarskich turystów, natknęliśmy się również na myśliwych. Wtedy, gdy część z nas przebywała na wspomnianym spotkaniu z Zenkiem Kruczyńskim w Klubokawiarni Walizka, nasze koleżanki natknęły się na jednej z polan na myśliwych, którzy w dodatku mieli tyle tupetu, że wezwali do ich wylegitymowania straż graniczną. Polowań z ambon było w tym roku mniej, ale jak zdradził nasz informator, coraz częściej zdarza się w Puszczy strzelanie wbrew prawu łowieckiemu – w nocy, z wnętrza pojazdów.
W trakcie naszej wizyty na Polanie Teremiszczańskiej na te piękne ssaki wyczekują zarówno schowani w czatowni turyści, jak też myśliwy, który siedzi w ambonie znacznie dłużej niż dozwolony czas polowania. Ten sam myśliwy w trakcie późniejszego przypadkowego spotkania z naszym kolegą wygłasza arogancką uwagę: „Żebym was tu więcej nie widział”, jak gdyby Puszcza stanowiła prywatny folwark jego i wszystkich tych, za którymi nie stoi siła argumentów, ale argument siły. Z jednej strony – las jest na mocy obowiązującego prawa, potwierdzonego wyrokiem sądu, otwarty i wszyscy mamy takie samo prawo do przebywania w nim. Z drugiej zaś – chyba nie ośmieliłabym się pojawić o zmierzchu na którejś z jelenich polan bez odblaskowej kamizelki. Zbyt duża wciąż zuchwałość myśliwych, zbyt wielkie ryzyko bycia pomyloną z dzikiem czy jeleniem, jak się to w poprzednich latach przytrafiło kilku nieszczęsnym żubrom. Dzięki zmianie głównego łowczego udało się wprawdzie nieco ograniczyć myśliwską samowolę na tym terenie, jednak ci, którzy wcześniej postępowali wbrew prawu, stają się coraz bardziej pomysłowi w jego obchodzeniu.
To trochę jak u Junga – im jaśniejsze słońce, tym ciemniejszy cień. Im więcej mamy sukcesów, tym bardziej musimy uważać, by nie popaść w pychę i samouwielbienie. Nie tylko zresztą te związane ze skutecznością naszych działań, ale też z odkrywaniem i poznawaniem Puszczy jako takiej. Rozmawiamy o tym przy herbacie z Januszem Korbelem, który zauważył, że ochrona jeleni w Puszczy to tylko kwestia poszerzonego ego, podobnie jak ochrona wilków, rysiów czy dzików. Większości z nas z łatwością przychodzi bronić dużych ssaków, bo one są takie na-oczne, narzucające się doświadczeniu. Przez to jednak stanowią również łatwą gratkę dla poszukiwaczy wrażeń, dla tych, którzy przyjeżdżają do Puszczy z listą gatunków do „zaliczenia” i gotowi są deptać ostoje zwierzyny, żeby postawić na swoim. Równowaga między podglądaniem zwierzyny a jej osaczaniem jest bardzo krucha i podatna na zaburzenia. Zwraca na to naszą uwagę jeden z pracowników naukowych BPN, który słysząc o promowaniu rykowiska jako atrakcji, pyta z troską: „a gdzie jest miejsce dla zwierzyny?”.
To pytanie prowadzi zarazem do dalszych refleksji i do konieczności wyznaczenia granicy pomiędzy byciem obserwatorem przyrody a jej bezmyślnym zadeptywaczem. Wszyscy złaknieni jesteśmy pięknych widoków, nieoczekiwanych spotkań z dzikimi mieszkańcami Puszczy, niezatartych wspomnień z najstarszego lasu Europy. Kiedy w niedzielny poranek przy Drodze Narewkowskiej dostrzegam smukłą łanię, zsiadam z roweru i w duchu dziękuję Puszczy za to spotkanie. Skoro jednak chcemy promować podziwianie natury świadome, głębokie i nieszablonowe, musimy być wyczuleni na te pułapki, które rozstawia przed nami nasze ego: chęć zdobycia lepszych zdjęć, mocniejszych wrażeń, bardziej emocjonujących spotkań z dzikością. Musimy najpierw pokochać dzikość w sobie – ten obszar bezludny i niezamieszkały, trochę może nawet niebezpieczny, bo nie do końca poddający się świadomej inżynierskiej ingerencji. Tę ziemię niczyją – terra nullius, która będąc częścią nas, nie należy tak naprawdę do nikogo. Pojawił się ten motyw w trakcie białowieskiego spotkania z Zenkiem Kruczyńskim. To przeciwstawiona dzikiej naturze nasza – bardzo ludzka – chęć zarządzania nią. Zarządzania również po to, by chronić, ale chronić w sposób aktywny, czyli taki, który będzie dawał nam nad całym procesem kontrolę i który pozwoli wejrzeć we wszystko, do ostatniego organizmu i do każdej łączącej go ze światem zależności włącznie.
A gdyby tak pozostawić sobie w tym wszystkim miejsce na przypadek, na niedopowiedzenie, na tajemnicę? Kto wie – być może to właśnie tutaj, na pograniczu, w miejscu, gdzie mieszają się kultury i religie, łatwiej będzie o zaakceptowanie owej niezbadanej cząstki nas niż gdziekolwiek indziej? Pełna mistyki prawosławna teologia jest w swoich założeniach apofatyczna, to znaczy rezygnująca z jakichkolwiek pozytywnych stwierdzeń o naturze Boga jako tego, co przerasta ludzkie zdolności pojmowania. Zamiast ogłaszać chełpliwie: „zrozumiem, poznam, przekonam się” – mówi ona raczej: „nie wiem, ale tym większy jest mój zachwyt nad wielkością tego, co niezgłębione”. Może warto mieć to nabożne „Nie Wiem” gdzieś w sercu w chwili, kiedy wyruszamy na spotkanie z dzikością? Z dzikością, która przecież obejrzana i przebadana od każdej strony, zwyczajnie przestaje być dzika. Taka postawa jest, jak się wydaje, również punktem wyjścia do tego, by jako alternatywę dla turystyki łowieckiej nie proponować turystyki zadeptującej, wszechobecnej, grabieżczej, ale swego rodzaju „turystykę apofatyczną”. Taką, która zadowala się nie tylko tym, co dostrzeże, ale również tym, co pozostanie przed nią zakryte. Turystykę pełną szacunku dla tego, co poznawane (oraz co Niepoznane). Turystykę, która nie jest jak u Wisławy Szymborskiej pukaniem do wnętrza kamienia, ale pozostawianiem go takim, jaki jest i pukaniem do swojego własnego wnętrza w poszukiwaniu tego, co tam dobre, wartościowe, piękne.
Monika Stasiak