DZIKIE ŻYCIE

Skąd Bóg weźmie wodę?

Andrzej Jermaczek

Dojmujące susze, które na przemian z nawalnymi opadami coraz częściej nawiedzają Europę, a w niej nasz kraj skłaniają do refleksji nad naszym stosunkiem do wody, której w kranach ciągle jeszcze mamy pod dostatkiem, ale szybciej niż przypuszczamy może się to zmienić. Najpierw wyschną mokradła, potem zbiorniki wodne, rzeki i woda w studniach, a potem zabraknie jej w kranach. Poniższy tekst to kompilacja felietonów zamieszczonych na moim profilu Facebookowym wiosną 2025 r., w szczycie tegorocznej suszy. Po niej przyszły niże genueńskie, przyniosły ulewy i wszyscy odetchnęli, ale woda szybko spłynęła, a susza wróciła. I będzie wracać. Warto mieć tego świadomość.

Ochrona mokradeł a… konstrukcja spłuczki

Czy zaglądaliście kiedyś do wnętrza spłuczki? Jeśli tylko nie wbudowali Wam jej w ścianę – zdejmijcie pokrywę (to naprawdę nie trudne ani ryzykowne) i zajrzyjcie. Znajdziecie tam… klucz do ochrony mokradeł. A przynajmniej jeden z kluczy.

Jeden z kluczy do ochrony mokradeł, znajduje się w... spłuczce. Kilka obrotów niewielkiej śruby to tysiące litrów oszczędności zużywanej bez sensu wody. Fot Danuta Jermaczek
Jeden z kluczy do ochrony mokradeł, znajduje się w... spłuczce. Kilka obrotów niewielkiej śruby to tysiące litrów oszczędności zużywanej bez sensu wody. Fot Danuta Jermaczek

Od wielu lat mamy regularną suszę, wkrótce przyjdą następne, jeszcze większe, a ich efekty kumulują się z roku na rok, coraz bardziej przybliżając nas do katastrofy. Na większości obszaru kraju poziom wód gruntowych obniżył się poniżej dostępnego dla roślin, nawet drzewa masowo usychają, w rzekach brakuje wody, linia brzegowa jezior cofa się, wysychają uprawy, zanikają torfowiska, giną powiązane z nimi gatunki. Zasadnicza przyczyna tych zjawisk to globalne ocieplenie i rozregulowanie klimatu przejawiające się między innymi brakiem opadów w długich okresach czasu i ich nawalnym charakterem kiedy już przychodzą, a także wzmożonym, w związku ze wzrostem temperatury, parowaniem. Dostępnej wody jest coraz mniej, a potrzeby, a więc i konkurencja o nią, rosną.

Ale miało być o mokradłach, których ochrona to przede wszystkim zapewnienie odpowiedniej ilości wody. Kluczy do ochrony mokradeł jest oczywiście wiele, ale jeden z nich tkwi w… mechanizmie napełniającym spłuczkę. Tam gdzie wchodzi do niej wężyk doprowadzający wodę znajduje się proste urządzenie z pływakiem, który po napełnieniu do określonego poziomu odcina dopływ wody. A wysokość położenia pływaka można regulować za pomocą śruby, wystarczy przekręcić ją kilka razy śrubokrętem lub nawet dwoma paluszkami i przesunąć pływak w dół, a zamiast sześciu litrów do pojedynczego spłukania tego co chcemy spłukać, zużyjemy tylko cztery. A może przy specyfice produktów przemiany naszej materii, wystarczy tylko trzy? Ale nawet dwa litry oszczędności na jednym spłukiwaniu, a więc pływak ustawiony gdzieś w połowie to kilkadziesiąt litrów dziennie i kilka m3 zaoszczędzonej czystej wody miesięcznie – wody, która pozostanie w rzekach lub podziemnych zbiornikach. Jeśli przemnożymy to przez kilka milionów spłuczek, otrzymamy ilość wody płynącą średniej wielkości rzeką. Oczywiście takie kalkulacje są naiwne i tak jak wzywanie do zakręcania kranu przy myciu zębów, działają tylko na nielicznych. Ale, żeby użyć hydrologicznej metafory, kropla drąży skałę, podobnych, nomen omen mechanizmów można opisać i wdrożyć więcej. Tym bardziej, że można to zrobić bez kosztów, po rozpracowaniu kluczowego tu zagadnienia „jak otwiera się tę cholerną spłuczkę”, cały zabieg zajmuje minutę, a efekt działa latami. Kilkoma ruchami dwóch paluszków docelowo oszczędzamy więc kilkadziesiąt, a nawet kilkaset m3 wody. Czy znacie działanie bardziej efektywne?

Wiem, połowa Polaków nie wierzy w antropogeniczne przyczyny zmian klimatu, na złość Unii Europejskiej obrywa nakrętki od plastikowych butelek, a to co tu piszę, nawet jak zamienimy się w Saharę, będzie miała za lewackie brednie. I ja to rozumiem, tak macie, patriotyzm postrzegacie jako noszenie na piersiach orła, a nie oszczędzanie wody, która przecież spada z nieba. I nic tego nie zmieni. Ale może po prostu nie pogardzicie kilkudziesięcioma złotymi oszczędności, bo przecież tyle płacicie co miesiąc za kilka m3 zużywanej bez sensu wody.

Nieznośna lekkość podlewania

Kilka razy w roku, odwiedzając jeden z pobliskich rezerwatów, stawiam samochód w sąsiedztwie paru domków letniskowych. Przy jednym z nich od wielu lat, niezależnie do pory roku i pogody, działa automatyczny system zraszania trawnika – co kwadrans na kilka minut włącza się system zraszaczy obficie lejąc wodę nawet jeśli ta stoi już na powierzchni. Nigdy nie widziałem tam ludzi, właściciel mieszka prawdopodobnie gdzieś daleko, ale widać stać go na to, żeby za to płacić, a bogatemu, jak wiadomo, nikt niczego nie zabroni. Może zresztą właściciel dawno umarł, a solidnie wykonany system będzie działał do końca świata? Nie jest to przypadek odosobniony, wielokrotnie widziałem zraszacze pracujące przez całą noc albo uruchamiane przez właścicieli przed wyjazdem do pracy i lejące wodę przez cały okres ich nieobecności. Woda, szczególnie jeśli ktoś ma tzw. „kran ogrodowy” lub własne ujęcie, dostarczana jest za „półdarmo” albo „po kosztach prądu”. Więc… się leje.

Nasza mentalność od lat nie nadąża za rozwojem techniki jaką daliśmy sobie do dyspozycji. Wylanie na trawnik 1 m3 wody to dziś jeden ruch ręki i koszt kilku złotych, które zarabiamy w parę minut. Ale zróbcie sobie eksperyment, na razie w myślach, a jak będziecie mieli możliwość przećwiczcie w realu – wyobraźcie sobie jak by to było gdybyście pracę jaką z łatwością wykonują pompy mieli wykonać sami – przynieście sobie tylko 1 m3 wody, tyle ile w godzinę wylewacie na trawnik, w wiadrze, z odległej o 100 m rzeki albo studni. Jest to mniej więcej 100 wiader o pojemności 10 l, musicie więc z pełnym wody wiadrem przejść łącznie 10 km i drugie tyle z pustym, idąc po wodę. Jeśli wybraliście opcję studni to musicie jeszcze te 100 wiader z niej na łańcuchu wyciągnąć albo nacisnąć mniej więcej 1000 razy rączkę pompy. No i po przyniesieniu przelać do konewki i podlać trawnik. Czy nadal będziecie chcieli mieć taki duży, śliczny i zielony trawnik? Powiecie mamy postęp i wodę dostarczają nam pompy, więc po co ta boomerska gadka i odjechane eksperymenty. Po to aby sobie uświadomić, że te wszystkie pompy robią to co robią kosztem środowiska, a często innych ludzi, więc aby mogły działać gdzieś tam spalamy resztki węgla albo budujemy elektrownię atomową. Powiecie, że to już przecież całkiem inna sprawa? Nie, wcale nie inna.

Nieznośna lekkość podlewania, ale także przemieszczania się, zaspokajania głodu i dogadzania wszelkim zachciankom, to znak naszych czasów, robimy to, bo przecież możemy, stać nas, po to przecież ciężko harujemy. Ale to także przyczyna naszych nieszczęść. Żebyśmy wszyscy mogli tak żyć potrzebujemy coraz więcej energii, surowców i wody. I wydrapiemy je z Ziemi do ostatniego atomu, walcząc o nie do upadłego i nie oglądając się na nic ani na nikogo. A im będzie gorzej tym bardziej nad propozycjami oszczędzania i ograniczeń przeważać będą pomysły jak zabrać innym – słabszym, biedniejszym, dysponującym rakietami o mniejszym zasięgu. Prawdopodobnie nie dojrzeliśmy i już nie dojrzejemy jako ludzkość do tego, żeby coś z tym zrobić, ograniczyć tę rozpasaną konsumpcję. Rozwój technik eksploatacji środowiska, ale także technik walki o zasoby, wyprzedził nasze możliwości porozumiewania się o wiele, wiele długości. Ale warto o tym choćby pomyśleć kompulsywnie podlewając trawnik.

Prawdopodobnie jeszcze za mojego życia wody w moim kranie zabraknie i wtedy nawet nie będzie jej skąd przynieść w wiadrze. W pierwszym półroczu 2025 r. pracująca nieprzerwanie od końca XIX wieku, najdłużej w Europie, stacja klimatyczna w Poczdamie zanotowała najniższą od początku historii pomiarów sumę opadów – poniżej 150 mm. Jest to zaledwie połowa średniej z wielolecia dla pierwszej połowy roku wynoszącej tam 300 mm. Przy wyższej obecnie o 2 stopnie temperaturze woda ta paruje znacznie szybciej niż kiedyś. Resztę dopowiedzcie sobie sami.

Dyskretny urok Mauzera

Skoro czepiam się kompulsywnego podlewania z sieci wodociągowej, nie sposób pominąć pytania – w takim razie, mądralo, co robić? I tu trudno nie wspomnieć o… „mauzerze”. Przez większość życia „mauzer” kojarzył mi się militarnie – już jako kilkulatek z pokolenia powojennego wiedziałem, że to niemiecki karabin – ci, którzy odgrywali w podwórkowych wojnach rolę Niemców nosili jego drewniane wyobrażenia. Po 50 latach odkryłem jednak, że oprócz złego „mauzera”, ta sama niemiecka firma opracowała „mauzer” dobry, czyli paletopojemnik IBC – duży sześcienny zbiornik obudowany metalowym szkieletem, o pojemności 1 m3, przeznaczony do przechowywania i transportu płynów.

Szybko okazało się, przynajmniej w Polsce, że „mauzerom” można dać drugie życie, używając ich do gromadzenia wody deszczowej. Jeden taki zbiornik wykorzystany efektywnie pozwala „zretencjonować” jej rocznie kilka m3. Można ją wykorzystać np. do podlewania w okresach kiedy z nieba nie chce padać. Nawet nowy „mauzer” można dziś kupić za niespełna 100 zł, to wielokrotnie mniej od profesjonalnych zbiorników oferowanych „na deszczówkę”. Nie zwróci się od razu, ale po kilku latach już tak. No i możemy mieć satysfakcję, że wykorzystujemy „własną” wodę, odciążając nadmiernie eksploatowane wody podziemne czy systemy jej dostarczania. To już wymaga myślenia w kategoriach dobra wspólnego, ale może warto, niezależnie od tego co widzimy wokół, takie myślenie w sobie pielęgnować.

Zbiornik pod rynną to tysiące litrów głębinowej wody jakiej nie zużyjesz do podlewania. Fot Andrzej Jermaczek
Zbiornik pod rynną to tysiące litrów głębinowej wody jakiej nie zużyjesz do podlewania. Fot Andrzej Jermaczek

„Mauzer” waży około 50 kg, więc pusty z łatwością przeniesie dwoje ludzi, a w niewielkim zakresie, można nim manewrować nawet samemu. Żeby w ciągu sezonu wegetacyjnego kilkukrotnie napełnić zbiornik trzeba dysponować orynnowanym dachem o powierzchni co najmniej 20 m2, a najlepiej większym. Na 1 m2 w ciągu półrocza obejmującego sezon wegetacyjny spada dziś 150-250 litrów wody, więc z dachu o powierzchni 20 m2 spłynie nam do „mauzera” 3 do 5 m3. I to już ilość wystarczająca do uzupełnienia deficytu wody w całkiem sporym ogródku.

Z uwagi na standardową powierzchnię dna (1 m2) „mauzer” doskonale spełnia także rolę urządzenia mierzącego wielkość opadu – wystarczy zmierzyć powierzchnię dachu z którego zbieramy wodę (a jeśli bardziej pochyły to raczej jego rzutu), a potem liczbę cm o jaką przybyło wody w zbiorniku podzielić przez liczbę m2 jego „zlewni” – wynik uzyskamy w centymetrach. Jeśli więc po deszczu w zbiorniku zbierającym wodę z dachu o pow. 20 m2 poziom wody wzrósł o 40 cm – spadło 2 cm opadu.

Sprawne korzystanie z „mauzera” wymaga zakupu nakrętki z otworem i wkręconego w nią zaworu redukującego szeroki otwór spustowy do standardowych rozmiarów zwykłego kranu. Jeśli kupujemy zbiornik używany warto zorientować się co w nim było przedtem, a niezależnie od tego dobrze go przepłukać – na roztwór cyjanku potasu pewnie nie trafimy, ale marchewka pachnąca nawet dobrymi perfumami może nam zepsuć smak zupy. No i trzeba go ustawić na niewielkim podwyższeniu, tak, żeby można było pod kran podstawić wiadro lub konewkę. Można oczywiście zamontować wąż, ale ciśnienie wody nie będzie duże i coraz mniejsze w miarę jej ubywania. A podlewanie z konewki to znów same zalety, od możliwości punktowej dystrybucji wody, zwiększającej efektywność i oszczędzającej jej zużycie, poprzez solidny trening fizyczny pozwalający podlewającemu zastąpić siłownię i stacjonarny rowerek razem wzięte, aż po system kontrolny w postaci bólu mięśni gwarantujący, że niczego nie podlejemy nadmiernie.

Zasadniczą wadą „mauzera” jest fakt, że to jednak kilkadziesiąt kg plastiku i metalu. Ja jeszcze pamiętam stojącą pod rynną drewnianą beczkę, ale dziś trochę trudno ją zdobyć, pojemność nie ta, a wady też całkiem liczne. „Mauzer” nie jest też piękny, ale kto nam zabrania obudować go starą boazerią albo obsadzić winobluszczem spod którego po roku będzie już tylko dyskretnie przebłyskiwał jego specyficzny urok.

Woda niezdatna do życia

Każde dziecko wie, że zdatna do picia woda płynie z kranu, ewentualnie kupuje się ją w butelkach. Ale skąd ją weźmiecie jeśli jej w kranie zabraknie, a po kilku godzinach powszechnej paniki nie będzie jej już także w sklepach? Skąd wezmą ją służby, które mają nas w takich sytuacjach uratować? Jak byłem dzieckiem i w naszej studni zepsuła się pompa, brało się wiadro i szło się do sąsiada. A teraz dokąd pójdziemy? Macie choć wiadro?

Czy ta czarna wizja to taka daleka przyszłość? Aglomeracje leżące nad dużymi rzekami większość wody pobierają dziś z ujęć leżących pod ich dnem, dla Warszawy ponad 70% poboru stanowi woda z Wisły. W tym roku zeszłoroczny rekord niskiego stanu Wisły został znów pobity – czy stan, w którym Wisła stanie się rzeką okresową to naprawdę daleka przyszłość? Większa od Wisły rzeka Kolorado wysycha w ujściowym biegu, bo po drodze jej wody są skutecznie „zagospodarowywane”, przede wszystkim przez rolnictwo. Zresztą Wisła nie musi wysychać – czy patrząc na wzrastający coraz bardziej chaos, podsycany przez zaślepionych już całkowicie polityków, trudno sobie wyobrazić, że zapewniające dotychczas naszą stabilność struktury państwa, a z nimi urządzenia pompujące wodę do naszych kranów, mogą przestać działać?

No, ale przecież możemy pójść po wodę do pobliskiej rzeki, może całkiem nie wyschnie! Jesteście pewni? Tylko 1,8% naszych rzek prowadzi wodę w 1 klasie czystości, a więc zdatną do picia bez uzdatniania. Woda w 31% jest pozaklasowa, bliżej jej do ścieków niż przydatnej do czegokolwiek wody. Dla wód stojących takich zbiorczych danych nie ma, ale z różnych źródeł można wnioskować, że woda zdatna do picia bez uzdatnienia, to także zaledwie kilka procent ich zasobu. Może więc szybko wykopać studnię albo odgruzować starą? Próbować można, ale poziom wód gruntowych od lat opada, dziś warstwy wodonośne z których czerpali nasi dziadkowie mogą być o kilka metrów głębiej. No i tu również aktualne jest pytanie, jaką wodę znajdziemy? Kiedy w latach 80. ubiegłego wieku w mojej okolicy doczekaliśmy się wodociągu, tajemnicą poliszynela było, że niektórzy przerobili dawne studnie na… bezobsługowe szamba. Bo przecież czystą wodę mam już w kranie. Nikt nie wie co i ile przedostało się do wód podziemnych zanim po kilkunastu latach w ślad za wodociągiem przyszła kanalizacja. A przecież nie wszędzie przyszła, szamba z „drenażem” to w naszym kraju raczej reguła niż wyjątek.

No, ale my ludzie potrzebujemy wody przede wszystkim do picia, jak się napijemy – przeżyjemy. Od braku prysznica naprawdę tak od razu się nie umiera. Jednak ogromna większość organizmów na Ziemi, a znaczna część w naszym otoczeniu, to organizmy wodne – wody potrzebują do życia, bez niej w ciągu kilku minut zginą. Giną także, choć nieco wolniej, kiedy woda jest „zaledwie” o kilka stopni cieplejsza, kiedy zaczyna w niej brakować tlenu, kiedy jej przeźroczystość spada, a zawartość soli czy substancji toksycznych wzrasta. Dla wielu gatunków o wąskiej skali tolerancji wystarczą naprawdę niewielkie zmiany aby wymarły. A brak jednego lub kilku gatunków błyskawicznie oddziałuje na inne i katastrofa rozkręca się lawinowo. Znany od kilku lat z Odry łańcuszek: niski stan wody – sól – „złota alga” – martwe ryby, to przykład takiej zależności, który przebił się do mediów i świadomości znacznej części społeczeństwa, bo był stosunkowo spektakularny i nieskomplikowany. Jednak podobnych, choć powolnych i nie tak efektownych skutków wpływu naszej działalności na ekosystemy wodne opisano tysiące. W mojej okolicy, w promieniu kilku km od miejsca zamieszkania, w ciągu niespełna 40 lat całkowicie wyschło ponad 80% śródpolnych zbiorników wodnych, a woda w tych, które pozostały to dziś gęsty roztwór metali ciężkich, soli, nawozów i środków ochrony roślin. Lokalne populacje co najmniej 4 gatunków płazów wyginęły tu całkowicie, kilka innych jest na skraju ekstynkcji, jako tako funkcjonują już tylko najodporniejsze populacje żab zielonych. A ile gatunków owadów, pająków czy mięczaków o których istnieniu nie wiemy, ani ich stanu populacji nie monitorujemy, spotkał podobny los?

Z pustego i Bóg nie naleje

„O Panie, daj wody wszelkiemu stworzeniu!” – taką modlitwę, pod którą można by się podpisać obiema rękami, znalazłem w przydrożnej kapliczce w Kazimierzu Dolnym. Można by, gdyby nie fakt, że takie postawienie sprawy zwalnia nas z odpowiedzialności za stan, w którym wody „wszelkiemu stworzeniu” coraz bardziej brakuje. W przeświadczeniu osób wierzących, a przynajmniej znacznej ich części, wodą gospodaruje rezydujący gdzieś w przestworzach Bóg. Zsyła deszcz – nagradzając za dobre sprawowanie lub spełniając zanoszone do niego prośby, a jeśli uparcie grzeszymy – potrafi przez cały miesiąc deszczu nie zesłać, w końcu traktując nas gradem lub powodzią.

O wodę można się modlić, ale lepiej po prostu zużywać jej mniej. Fot. Andrzej Jermaczek
O wodę można się modlić, ale lepiej po prostu zużywać jej mniej. Fot. Andrzej Jermaczek

I w tym, ujmując rzecz statystycznie i nieco tylko upraszczając, tkwi zasadnicza różnica pomiędzy postrzeganiem świata (a w nim gospodarki wodą) w zależności od światopoglądu, a co się z tym wiąże, lokalizacji naszych poglądów na skali od prawa do lewa. Sytuując się bliżej prawej strony częściej zdajemy się na decyzje podejmowane gdzieś tam wysoko. A skoro już wodę daje nam dobry Bóg to przecież po to, żebyśmy jej używali. Wszak nigdzie w Biblii nie napisano wprost, żeby wodę oszczędzać, choć w pustynnym klimacie, w jakim rzecz się dzieje, nie było jej na pewno za wiele. Więc w sytuacji suszy, nie tak wcale dawno, w naszym parlamencie zamiast procedowania ustaw ograniczających zużycie wody… ogłaszano modły. Przesuwając się na światopoglądowo-politycznej skali w lewo, stopniowo odchodzimy od pochodzącego z Nieba determinizmu, zagłębiając się w determinizm ziemski, bazujący na zależnościach przyrodniczych i dochodząc do schematu obiegu wody w przyrodzie, którego próbowano nas nauczyć w szkole. W tym sposobie myślenia to, co się dzieje z wodą w naszej okolicy, kraju i świecie, zależy również od nas, od naszych działań i zaniechań.

Jeśli więc przez setki lat wycinaliśmy lasy zamieniając je w półpustynne pola, kopaliśmy rowy przyspieszając spływ powierzchniowy, rabunkowo eksploatowaliśmy zasoby wód powierzchniowych i podziemnych, zawracaliśmy rzeki, a w końcu podgrzaliśmy o kilka stopni powierzchnię Ziemi, otrzymujemy dokładnie to, czego mogliśmy się spodziewać – woda gdzieś znika. Oczywiście w systemie jej nie ubywa – przynajmniej na razie w kosmos nie ucieka, a schemat jej obiegu nadal działa. Tyle, że coraz większym zmianom ulega to gdzie, kiedy i ile pada, ile i jakim tempie jej spływa, a ile paruje. I dzieje się to już naprawdę szybko, wielokrotnie szybciej od zdolności adaptacyjnych nas i naszego rolnictwa, a tym bardziej dzikiej przyrody i poszczególnych gatunków. Jak wykazały badania międzynarodowego zespołu, który przeanalizował 170 tysięcy serii pomiarów z całego świata, poziom wód gruntowych na Ziemi obniża się średnio o 20 cm rocznie. Najbardziej zjawiskiem tym dotknięte są obszary suche, gdzie coraz mniejsze opady nie rekompensują już coraz większej i przez nikogo niekontrolowanej eksploatacji na cele bytowe i rolnicze. Są wprawdzie obszary, gdzie wody przybywa, ale środkowej Europy na tej liście nie ma. W niektórych, użytkowanych intensywnie regionach, poziom wód gruntowych obniża się rocznie nawet o 1 m, a wysychające studnie stają się zjawiskiem powszechnym.

Tym co zdarza się nam czasem zauważyć i opisać w mediach społecznościowych są usychające drzewa albo ginące z braku wody jeże czy sarny, żyjące w miejscach gdzie „od zawsze” wody nie brakowało, był pełen wody stawek, rów czy kałuża, ale nagle wyschły. Cała reszta tego wymierania „wszelkiego stworzenia” umyka pobieżnej obserwacji. I nawet jeśli przyjdzie w końcu niż genueński i popada, do pozbawionych przez lata wody śródpolnych zbiorników nie wrócą już płazy, ślimaki czy małże, bo na całych rozległych obszarach ich populacje wyginęły. Nasiona roślin bagiennych przetrwają w glebie kilka lat, ale w końcu i one zginą.

Rozwiązać problem, dając wodę „wszelkiemu stworzeniu”, mógłby może Bóg, ale wszystko wskazuje na to, że z jakiegoś powodu nie chce. Może to kara za nasze grzechy wobec środowiska – pychę, chciwość i nieumiarkowaną konsumpcję? Tylko czym zgrzeszyły żaby i ślimaki? Prawdopodobnie nawet On, jak Salomon, z pustego nie naleje.

Niech więc kto chce modli się o deszcz – ja pozostanę przy swoim przekonaniu, że póki tu jeszcze jesteśmy, wodę „wszelkiemu stworzeniu” zapewnić możemy i powinniśmy my sami, bo my sami mu ją zabieramy. Możemy to robić gromadząc ją gdzie tylko można i bez sensu nie marnotrawiąc, ale przede wszystkim przeciwdziałając dalszym przekształceniom środowiska i zmianom klimatu. To ostatnie wymagałoby jednak porozumienia się w skali globalnej, tymczasem ulegamy coraz większej polaryzacji, nie mogąc dogadać się w najprostszych kwestiach we własnym kraju, a nawet w rodzinie. Bijąca rekordy niżówka w Wiśle, a także w większości jej dopływów, to co najwyżej ciekawostka podawana na końcu serwisów informacyjnych. I rządzący, i naród, zresztą nie tylko nasz, wolą żyć problemami których nie ma, tworzonymi przez oszalałych na punkcie zdobycia i utrzymania władzy polityków, bo zajmowanie się realnymi zagrożeniami jest zbyt trudne. Lepiej zostawić je… Bogu.

Zaczynając od śrubki w spłuczce, po pięciu krokach, doszliśmy do najwyższej instancji, więc choć temat się nie wyczerpał, to dobry moment, żeby skończyć, życząc nam wszystkim, żeby niże genueńskie o nas pamiętały. I żeby czasem udało się nam jeszcze „pójść po rozum do głowy”. Bo inaczej, parafrazując klasyka – po troszku, zostanie z nas garstka proszku.

Andrzej Jermaczek