DZIKIE ŻYCIE

Głos narciarza o białym szaleństwie i społecznej kontroli jakości

Marian Tadeusz Bielecki

Autor, będący przez wiele lat naczelnikiem Grupy Beskidzkiej GOPR, a obecnie stały biegły sądowy do spraw bezpieczeństwa w górach, przysłał do „Dzikiego Życia” artykuł zwracający uwagę eksploatatorom przyrody na potrzebę skoncentrowania się na podwyższeniu jakości usług w już zagospodarowanych obszarach górskich, gdzie przyroda została już zdewastowana, zamiast ekspansji na nowe obszary. Prezentujemy ten artykuł z niewielkimi skrótami.

U progu każdego sezonu zimowego zainteresowanie dużej części naszego społeczeństwa kieruje się w stronę wypoczynku lansowanego w formie weekendowych wypadów i krótszych lub dłuższych pobytów w górach. Nasze góry, mimo skromnych podgórskich i górskich obszarów, stwarzają w lecie w miarę znośne warunki do przyjęcia dużej rzeszy wczasowiczów, wędrowców i turystów. Sieć dróg i środków transportu, pensjonatów i kwater pozwala na penetrację terenu, nie zawsze zresztą zgodną z przykazaniami ekologii. Niemniej jednak tam, gdzie kończy się komunikacja, w lecie można rozłożyć koce i leżaki nad potokiem czy jeziorem. Jedni zarzucają plecak na ramię ruszając na turystyczne szlaki, inni dosiadają rowerów górskich lub szukają innych form aktywnego wypoczynku. W lecie chłonność terenu jest stosunkowo duża, co pozwala uniknąć dolegliwości jakie stwarza tłok i hałas w ośrodkach masowego wypoczynku.

Gdy światem zawładnie zima odżywają siły natury broniącej się przed zadeptaniem terenu przez masowe najazdy, przed zanieczysz czeniami oraz atakiem decybeli. Wzrastają trudności z dojazdem, ubywa bazy dla kwaterunku i wyżywienia. Niska temperatura oraz opady stają się naturalnymi barierami dostępności terenu. Podnosi się również stopień ryzyka pobytu w górach. Wszyscy zaś, którzy w sportach zimowych upatrują remedium na codzienne stresy lub traktują te sporty jako relaks po pracy, sięgać muszą coraz głębiej do kieszeni, nabywając konieczny lecz drogi niestety sprzęt turystyczny i sportowy. Dla amatorów wypoczynku i sportów zimowych sezon kurczy się do jednego tylko kwartału. Krótsze dni, przemożna chęć wykorzystania wolnego czasu i śniegu, powodują sukcesywne przemiany w zagospodarowaniu terenu. Zarazem popularne do niedawna saneczkarstwo zostało niemal całkowicie wyparte formami narciarstwa.

Na przekór stworzonym przez fizjografię i klimat w Polsce dobrych warunków dla narciarstwa biegowego i śladowego na nizinnych połaciach, chociaż jest ono tanie i bezpieczne, dyscyplina ta nie potrafi zjednać sobie u nas tak wielkiej popularności, jaką obserwujemy nawet u potentatów alpejskich stacji sportów zimowych.

Sięgający po najpopularniejszy na świecie a zarazem najtańszy i najbardziej lubiany przez dzieci sprzęt sportowy jakim są sanki, dozna w naszych ośrodkach wypoczynku zimowego srogiego zawodu. Nigdzie nie ma wesołych torów dla saneczkowania, więc gromady milusińskich wdzierają się na końcowe odcinki tras narciarskich, skąd przegania się je na ścieżki i drogi lokalne, pod nogi pieszych i pod koła samochodów.

Sportami zimowymi zawładnęło narciarstwo

Środki transportu linowego w górach stworzyły nie tylko zachętę, ale i preferencję dla narciarstwa zjazdowego. Ich dostępność oraz możliwość zwielokrotnienia zjazdów uśmierciły tę najdawniejszą, zdrową i bezpieczną, wyrabiającą wytrwałość i kształtującą charakter turystykę narciarską, o dużych walorach poznawczych. Nie ma już na świecie liczących się w budżetach gmin stacji sportów zimowych bez kolei linowych i wyciągów narciarskich, bez narciarskich tras zjazdowych o przedłużonej żywotności (zmiany klimatyczne) i podwyższonym standardzie poprzez ich sztuczne naśnieżanie. Bezpardonowa walka o klienta eliminuje każdego sezonu zacofanych konserwatystów. W wielu renomowanych alpejskich stacjach sportów zimowych wprowadzono specjalny „znak jakości” dla całej miejscowości lub poszczególnych urządzeń. U nas jeszcze daleko do tego.

Co u nas?

Spośród przeszło 30 000 istniejących na świecie kolejek i wyciągów na Europę przypada 20 000, najwięcej – ponad 4000 – posiada Francja. W Polsce jest ich ponad 500, jednak trzy razy więcej jest w Czechach i na Słowacji, a dwa razy więcej w Bułgarii.

Nasz, bardziej niż skromny, stan posiadania rasowych terenów dla narciarstwa zjazdowego, klimat oraz potencjał techniczny i finansowy nigdy nie stworzą w Karpatach i Sudetach takich warunków i poziomu usług jak na Arlbergu, w Davos, Chamonix czy w dziesiątkach innych ośrodków alpejskich. Nowych gór nie stworzymy, istniejących nie nadsypiemy, a o temperaturę i śnieg możemy się tylko modlić do Bozi. Nie możemy też stać w kolizji z głęboko pojętą ochroną środowiska naturalnego.

Modernizujmy więc to, co już posiadamy. Kochajmy, co nasze i uczyńmy wszystko, aby urządzenia te były nowoczesne, wydajne, wygodne i bezpieczne. Eliminujmy ilość na korzyść jakości, trzymając rękę na pulsie ograniczonej, niestety, chłonności terenów w Polsce.

Zakusy rodzimego ski-biznesu rozbijają się zresztą o niemal całkowity brak przydatności dla narciarstwa zjazdowego większości naszych terenów górskich. Nie może być również społecznej akceptacji dla wycinania do celów narciarskich życiodajnych lasów, zagrożonych i tak emisją szkodliwych substancji i sprowadzania zagrożenia erozją zboczy.

Kilku milionom, jak się szacuje, polskich narciarzy zabrakło dziś reprezentacji,

gdyż poza wąską kadrą sportowców, osiągających w porównaniu z czołówką światową mierne wyniki, szerokie masy narciarzy nie są zrzeszone nigdzie. Nie posiadają więc reprezentanta swoich interesów wobec władz czy lokalnych samorządów. Nie stanowią też liczącej się strony wobec właścicieli urządzeń, którzy zarabiają na swych klientach krocie. Powoduje to obniżenie korzyści zdrowotnych i zadowolenia z narciarskiego relaksu, zwiększenie stopnia ryzyka związanego z uprawianiem tego sportu, powstawanie strat osobistych oraz wzrost społecznych nakładów związanych z rosnącymi kosztami ratownictwa i hospitalizacji.

Jako stały biegły sądowy w zakresie bezpieczeństwa w górach spotykam się bardzo często z wypadkami, a raczej z ich niekiedy poważnymi skutkami, często nawet w postaci trwałego kalectwa i szkód. Jednak świadomość naszych narciarzy w zakresie roszczeń odszkodowawczych jest nikła. Tylko dzięki temu nasze sądy nie są zarzucane setkami pozwów o odszkodowania, jak to się dzieje w krajach alpejskich, gdzie każdy zawiedziony i poszkodowany dochodzi uporczywie swoich racji.

Władze lokalne i organizatorzy nie wywiązują się ze swoich obowiązków,

a gestorzy dbają przede wszystkim o kasę. Właściciele kolejek linowych i wyciągów w pogoni za rentownością zainteresowani są obniżką kosztów eksploatacji, czyniąc tylko to i tyle, aby kręcący się interes nie doznał uszczerbku i zahamowań. Nawet w bardziej znanych miejscowościach ze świecą szukać punktów informacji turystycznej, gdzie można się dowiedzieć o wolnych noclegach, czynnych aktualnie wyciągach i cenach, warunkach panujących na szlakach itp. Często nawet podstawowe warunki bezpieczeństwa (odbiór urządzenia przez Kolejowy Dozór Techniczny a trasy przez GOPR) nie są przestrzegane. Istnieją dzikie wyciągi, o których dozór techniczny nic nie wie. Wszędzie natomiast istnieją kasy zgarniające monetę za przejazd.

Jeśli masz pecha…

Statystyki krajów alpejskich wykazują że ryzyko ciężkiego wypadku narciarskiego wynosi 1 : 20 000 wyjazdów w górę. U nas wskaźnik ten jest bardziej niepokojący. Wiele naszych urządzeń wyciągowych pozbawionych jest łączności dla wezwania pomocy lekarskiej w razie wypadku. Rzadko kiedy personel posiada umiejętności w udzielania pierwszej pomocy.

Wokół wyciągów i tras usadawia się dochodowa mała gastronomia, lecz nie ma sanitariatów.

Gestorzy kolejek i wyciągów nie są zobowiązani do zatrudniania ratowników górskich, mimo iż spoczywa na nich prawny i moralny obowiązek udzielania pierwszej pomocy swoim klientom. Szczegółowa analiza urazów narciarskich zarejestrowanych i obsłużonych przez transport sanitarny i ośrodki zdrowia wykazuje, że wypadków jest kilkakrotnie więcej niż cyfry podawane przez GOPR. „Przezorny zawsze ubezpieczony” – narciarz nie ma jednak prostej i dostępnej na miejscu możliwości ubezpieczenia się od następstw nieszczęśliwych wypadków. A licho jednak nie śpi.

Narciarz domagający się poziomu usług

adekwatnego do ceny wyjazdu kolejką czy wyciągiem zbywany jest najczęściej obiegowym usprawiedli wieniem, przekonywany zostaje o niesłuszności swych racji, a nawet o własnej winie. Z drugiej strony także narciarze zgłaszają często wygórowane żądania. Przytaczając cudowność Alp, tacy koneserzy domagają się na przykład takiej maszynowej preparacji trasy, aby upodobnić ją do aksamitnego dywanu. Najtrudniej ich przekonać, że wyszlifowane trasy wiążą się ze zwiększeniem szybkości jazdy, która znacznie podnosi ryzyko wypadków, a także cenę za to płaci przyroda, „ratraki” emitują decybele i spaliny.

Dzieląc się swoimi spostrzeżeniami nie określałem gdzie i u kogo. Wierzcie jednak bystrym obserwatorom, wierzcie ratownikom górskim, którzy dysponują długą listą adresów: od Karkonoszy po Bieszczady. Opisałem to ku przestrodze tych, którzy już złapali się za jedną deskę śniegową, czy tradycyjne dwie. Sprytni i przedsiębiorczy inicjatorzy schlebiają usilnie człowieczemu wygodnictwu. Pod pozorem, umilania pobytu w górach mienią się być rozrusznikami postępu i nowoczesności oraz protektorami różnych sportowych ekstrawagancji. Posługują się przy tym argumentem prawa do wypoczynku i hasłami zdrowia dla narodu. Chodzi im jednak tylko o pieniądze, i to niemałe. Rozglądnijcie się dobrze wokół, jak przerabia się zasoby przyrody na szmal. Rozważcie skutki tego przerostu cywilizacji technicznej w odleglejszej perspektywie ludzkości.

Nie wolno niszczyć naszej matki Ziemi. Nasze pokolenie zastaje i tak już dostatecznie zrujnowane wielkie jej obszary. Dopuszczając do dalszego dewastowania natury plądrujemy resztki jej piękna i życia. Okradamy po prostu przyszłe pokolenia z tego kapitału przyrody, którego w przyszłości już za żadne skarby nie da się odbudować.

Aż dziw bierze, że u progu trzeciego tysiąclecia naszej ery, w pełni rozwoju kultury i (deklarowanego) poczucia odpowiedzialności za przyszłość ludzkości, tak dramatycznie trzeba walczyć o ratowanie i zachowanie zasobów ziemskiej przyrody.

Jeden z czołowych myślicieli współczesnych, Noam Chomsky wyraził niedawno zdanie, że „ruch ekologiczny cieszy się głównie poparciem establishmentu, warstw uprzywilejowanych. Należący do nich bossowie światowych korporacji chcą aby ich dzieci mogły przeżyć na świecie, który nie został doszczętnie zdewastowany. A przy okazji trzyma się w ten sposób biedotę na odległość”.

Naigrywanie się więc choćby z Greenpeace lub przedstawianie kontestatorów jako nieustępliwych bojowników zwariowanych idei, dowodzi zupełnego braku rozeznania w procesach i sporach współczesnego świata.

Mówiąc o przyszłości naszego narciarstwa uważałbym za wielkie szczęście, gdybyśmy dziś, kiedy nie jest jeszcze za późno, mogli i chcieli przysiąść gdzieś na górskim zbyrku i zastanowić się poważnie nad nieuchronnie czekającym nas rozdziałem o celach i dążeniach obecnych społeczności, z dala od zgiełku, licytacji haseł oraz natrętnej indoktrynacji złudnej nowoczesności.

Trudno w tej chwili ocenić niszczycielską działalność człowieka tylko jako nieumyślne spychanie ludzkości na krawędź samozagłady. Czyżby zanikał przyrodzony człowiekowi od czasów Adama i Ewy naturalny instynkt samoobrony?

Marian Tadeusz Bielecki

Marzec 1996 (3/22 1996) Nakład wyczerpany