DZIKIE ŻYCIE

Dzikuska

Blanka Eoli

Była Dzikuską.

Może było z nią tak dlatego, że wciąż uciekała, może dlatego, że jej myśli i uczucia nigdy nie dały wziąć się pod kontrolę, a może po prostu powodem było to, że świat zbyt mocno się ucywilizował wymagając od ludzi przejęcia właściwości precyzyjnych automatów i maszyn, które nigdy się nie myliły i zawsze były doskonałe? A może – by odnaleźć przyczynę tego wszystkiego – należało cofnąć się do przyszłości i czasu, w którym zbyt ostro próbowano nauczyć ją lęku przed światem? Młody organizm zareagował instynktownie, jak działa każdy organizm, który zakodowane ma pragnienie życia i radości. Dlatego właśnie w całe swoje istnienie wpisała sprzeciw, podświadomie zdawała sobie sprawę z tego, że musi się buntować, żeby przeżyć.

Rys. Aneta Szymczyk
Rys. Aneta Szymczyk

Wiele lat później zdała sobie też sprawę, że nie jest w stanie podporządkować się zwierzchności. Bezwolne realizowanie wymagań władzy i przetrwanie stało się dla niej alternatywą.

A może powód jej dzikustwa był o wiele prostszy? Może musiała być Dzikuską, bo na świecie istniało coś takiego, jak wiatr, a ona nigdy nie zdołała poczuć, że wystarcza jej miejsce, w którym się znajdowała? Sama niezbyt jasno potrafiła sobie uświadomić, jak to się stało, iż pewnego dnia wybrała się do lasu i poczuła, że nie może wrócić tam, skąd przyszła. A przynajmniej, że nie znajdzie w sobie tyle siły, by wrócić dziś, jutro lub pojutrze. Więc zbudowała sobie Wigwam – tak nazywała tę dziwną konstrukcję, którą udało jej się stworzyć, ale właściwie był to przecież tylko dziwny i niepozornych rozmiarów szałas, w środku wyściełany liśćmi i od zewnątrz pokryty igliwiem. A na zewnątrz było to wszystko – ptaki, szyszki o cudacznych kształtach, liście jeszcze jaśniejsze od tych, które zgarniała pełnymi dłońmi i przynosiła do szałasu, były nawet zające i drobne żuki o świecących, olśniewających pancerzach. Te żuki kojarzyły się z dniem, kiedy Wyższa Instancja zabrała ją do lasu. Dzikuska była wtedy małą, niewiele mogącą istotą, o imieniu innym niż to, które teraz nosiła. Czarodziejska wyprawa na grzyby mogła być czymś wspaniałym, ale wrażeniem, które Dzikuska pamiętała do tej pory, była wilgoć i smutek-nie-wiadomo-skąd. Odtąd wilgoć zawsze kojarzyła jej się z łzami, tymi samymi, które jako dziecko widywała tak często w oczach Wyższej Instancji, czując się winną i obwinianą.

Ale teraz płakał tylko las. W deszczu jeszcze wyraźniej pobłyskiwały półokrągłe pancerzyki srebrnych żuków, które chroniły się pod liśćmi jak pod rozłożystymi, dziurawymi parasolami, albo spacerowały beztrosko po zwalonych i napęczniałych od wilgoci pniach drzew. Niektóre biegły szybko, inne przebiegały milimetrowymi nóżkami bez zdenerwowania i pośpiechu.

– Te są chyba odważniejsze – myślała wtedy. – A może po prostu lubią deszcz?

Do pustego i zimnego domu przewiozła wtedy pięć małych żuków, umieściła je w półotwartym pojemniku na półce. Nie chciała zamykać, pamiętała jeszcze swój płacz i przerażenie, kiedy kilka dni temu odkryła zaproszone z łąki, zamknięte w przezroczystej torebce z otworami pasikoniki. Kochała je, były takie delikatne, prawie nierzeczywiste. Nie przyszło jej wtedy do głowy, że tak małe, niemal nierealne stworzenia żywią się prawdziwym pokarmem. Lubiła patrzeć jak żywo i skocznie się poruszają. Tylko, że one poruszały się coraz mniej skocznie, aż któregoś dnia zamiast zielonych, żywych ciałek zobaczyła poobgryzane szkielety, wśród których królowały dwa większe zwierzątka.

Więc teraz, dla żuków, przyniosła pokruszony kawałek chleba. I wybrała im miejsce najwyżej jak mogła, niemal pod sufitem, tak, by matka nie mogła zdemaskować nadliczbowych mieszkańców ogromnego domu. Byli tylko dla niej.

Aż do chwili, w której usłyszała przerażony krzyk. Wiedziała, że po czymś takim przestraszony głos matki zmieni się w gniewny i karcący.

– Skąd wzięły się tu te robaki? Jak mogłaś wypuścić coś takiego na nowe meble? – podniesiony ton z każdym słowem stawał się wyższy,

– Chodź tutaj natychmiast i powiedz ile tego paskudztwa łazi jeszcze po moim dywanie?

Nie powiedziała wtedy, ile było ich naprawdę. Matka widziała przecież tylko dwa przestraszone zwierzątka. Więc Dzikuska, która nie była jeszcze Dzikuską, tylko przestraszonym dzieckiem, odpowiedziała spuszczając głowę i jeżąc się w duszy, bo przecież jak można było porównać srebrzyste żuki do jakichś paskudztw...

– Dwa.

A zaraz potem dwa następne przemaszerowały przez środek pokoju. Znowu krzyk matki, dziewczynka pomyślała wtedy, że może lepiej byłoby jednak przyznać się, ile było ich naprawdę.

– Jeszcze jeden – wyszeptała cicho i jeszcze bardziej spuściła głowę. Matka miała zmarszczone brwi i groźnie machała rękami.

– Chciałam tylko z kimś mieszkać – powiedziało dziecko – Żeby ktoś tu był ze mną.

Na półce zobaczyło jeszcze trzy żuki. I już samo nie wiedziało, czy było ich tylko pięć, czy siedem, czy dużo, dużo więcej.

Od tamtego czasu marzyła, że po szafach w jej pokoju przemieszczają się gromady najróżniejszych stworzeń. Dotyka ich delikatnie i głaszcze. Ptaki, gąsienice i kosmate pająki wypełniały jej głowę, w żyjącej oranżerii swoich myśli czuła się bezpieczna i spokojna. Na jawie ciągle był niepokój. Aż do teraz, teraz mogła sobie żyć w swoich zaroślach i w gąszczach, słuchać głosów zwierząt i starać się usłyszeć głosy traw, kwiatów i mchów. Czasem zdawało jej się nawet, że rozumie śpiew słowików i postukiwanie dzięcioła, wiedziała jednak, że to tylko złudzenie.

– Ale kiedyś zrozumiesz nawet i to – usłyszała głos ptaka.

Sama nie wie, jak to się stało, że któregoś dnia zapragnęła wreszcie zrozumieć głos człowieka. Taka pora musi nastąpić wcześniej czy później, szczególnie, jeśli ktoś, kogo kochasz, należy do ich świata, do Świata Ludzi. A nie jest tak ze wszystkimi – tylko niektórzy ludzie należą do tego świata – inni są mieszkańcami Świata Ptaków, należą do Sfery Motyli, zasiedlają Dzielnice Snów, Piwnice Tonów albo tęczowe i pełne czarów Strefy Barw. Są też tacy, którzy – przeszedłszy przez Korytarze Lęku i Osamotnienia – zagubili się w Sferach Robienia Dużych Pieniędzy albo w Ciemnicach Drogich Przedmiotów. A jeszcze inni żyją w tajemniczym Świecie Pustyni, z której najbliżej jest im zarówno do Słońca jak i do Mroku.

Czy to, że była Dzikuską, na zawsze zamykało jej drogę do Świata Ludzi? Tak bardzo tego nie chciała.

Któregoś wieczoru, kiedy pływała w niewielkim jeziorze tuż obok jej lasu, usłyszała głos, który znowu rozpoznała jako głos ulubionego ptaka. Tym razem nie zdawało jej się nawet, że mogłaby go zrozumieć. Zielono-brązowa kaczka płynęła jej na przeciw, był teraz Księżyc. Najprawdziwszy, wyraźny, z niewidoczną, ukrytą za chmurami cząstką. Odcinał się biało od przykurzonego błękitu spokojnego nieba, a ona zdała sobie sprawę, że właśnie może zobaczyć razem Słońce i Księżyc, w jednej chwili, w tym samym momencie na tym samym niebie. Wszystko teraz wydawało się cudem.

Rys. Aneta Szymczyk
Rys. Aneta Szymczyk

Tylko trochę bolało, że nie mogła być bliżej obydwu źródeł światła. Mogła płynąć tylko do Słońca, albo tylko do Księżyca.

– Nie można być i tu, i tam. Jednocześnie. Nie można dążyć do dwóch celów, z których każdy znajduje się w innym miejscu. Można widzieć je – istniejące na tym sklepieniu – ale przecież zawsze, kiedy zbliżasz się do jednego, musisz zawrócić z drogi, która mogłaby poprowadzić do przeciwnego.

Tak szybko schodziła z drogi, która mogłaby przybliżyć ją do Świata Ludzi. Czy dobrze wybrała? Przecież właśnie tam było to, co nazywają szczęściem i to, co określają innym jeszcze słowem, którego bała się wypowiadać. Chociaż inny świat był teraz jej mieszkaniem, pamiętała przecież dobrze o tęsknocie, pragnieniu i dziwnym smutku, wcale nie nieprzyjemnym i tak różnym od tego, który czuła, kiedy – jako mała dziewczynka – zbierała swoje żuki o błyszczących pancerzach.

– Można zmienić swój świat, ale nie da się zmienić swoich pragnień – usłyszała głos. Tym razem był to szelest żółtawych liści.

Odrzutowiec, który nieoczekiwanie pojawił się na niebie, przerysował niebieską powierzchnię białą linią. Ale linia wcale nie przecinała nieba na połowy. Dzikuska znowu płynęła między Słońcem i Księżycem i zdziwiona patrzyła, jak biała droga prowadzi od gwiazdy do tego czegoś, co odbijało jej blask.

Będąc ciągle w drodze, nie miała miejsca ani tam, ani tutaj, gdzie znajdowała się w tej chwili. Zdała sobie sprawę, że wciąż będzie wracać do swojego drewnianego szałasu między drzewami, do tamtego świata, w którym istniał ktoś, kogo w jednej z wędrówek spotkała dawno temu.

Nie była w stanie wyrzec się niczego.

Biała linia biegła teraz od Księżyca do Słońca.

Blanka Eoli