Interesuje mnie bezpośredni kontakt z przyrodą. Rozmowa z Joanną Jarosik, Dobrodziejem Przyrody 2005
Jak przyjęła Pani tytuł Dobrodzieja Przyrody?
Joanna Jarosik: Z miłym zaskoczeniem, poczuciem satysfakcji, a także trochę z lekkim zażenowaniem, ponieważ wszystko co robiłam do tej pory, wynikało z tego, że lubię i chcę to robić, mam też wrażenie, że robię to dobrze. Nigdy nie zastanawiałam się, czy otrzymam za to jakieś nagrody lub wyróżnienia. Tym bardziej miło mi, że ktoś dostrzegł moją pracę. Niemniej jednak to, co miało miejsce podczas mojej pracy, traktowałam jako zwykłe działanie, i stąd może to lekkie zażenowanie, że nagle coś, co było dla mnie normalne, stało się przyczyną tak dużego zainteresowania.
Zajmuje się Pani ochroną przyrody zawodowo. Jakie były początki zainteresowań taką tematyką?
Gdy tylko pojawił się dostęp do telewizji, filmów przyrodniczych, jeszcze w wersjach czarno-białych, były one dla mnie żelaznym punktem dnia. Wtedy rodziła się we mnie pasja, fascynacja końmi, światem podwodnym, Daleką Północą. Dzięki temu, że w liceum miałam dobrego nauczyciela biologii, ukierunkowałam się na przyrodę. Początkowo bardzo pociągała mnie oceanografia, ale po wizycie na Uniwersytecie Gdańskim – w ramach tzw. dni otwartych uczelni – zostałam „sprowadzona na ziemię”. Wybrałam biologię, ale po długich wahaniach, ponieważ interesowała mnie żywa przyroda, bezpośredni kontakt z nią, nie zaś ta biologia, w której ważne są sterylne probówki, biały fartuch i laboratorium. Na szczęście tak się złożyło, że pod koniec pierwszego roku studiów pojawiła się możliwość wyboru od drugiego roku specjalizacji środowiskowej, z innym profilem zajęć, z większą ilością zajęć terenowych. Grupa studencka była dobra, istniały koła naukowe, m.in. prężnie działające ornitologiczne.
Uczestniczyłam we wszystkich obozach studenckich, w zimowych liczeniach ptaków. Mieszkając w Tczewie, potrafiłam w niedzielę wstawać o trzeciej w nocy, maszerować pół godziny na dworzec po to, żeby dojechać do Gdyni, przebiec z peronu na peron, pojechać kolejnym pociągiem na Hel, by liczyć ptaki na zatoce. Czasami, ze względu na pogodę – mgłę lub zadymkę – liczyło się ptaki tylko na podstawie głosów. Liczyłam je na całym półwyspie, całym obrzeżu zatoki, aż do Rewy.
Ostatnie dwa lata studiów spędziłam na pisaniu pracy magisterskiej – podjęłam wraz z koleżanką równoległe prowadzenie tematu związanego z badaniem biologii lęgowej dwóch gatunków kaczek nurkujących w rezerwacie Jezioro Druzno koło Elbląga.
Kompletne odludzie, wokół wszędzie woda lub bagna, 30-stopniowe upały – to mogło być naprawdę nieprzyjemne, zwłaszcza dla dziewczyn. Ale mnie te trudności jedynie utwierdzały w przekonaniu, że to właśnie chcę robić.
Wreszcie, po studiach, znalazłam się w Lidze Ochrony Przyrody. W międzyczasie miałam jeszcze przygodę z wytwórnią filmów oświatowych w Łodzi. Mój film „Była łąka”, poświęcony ratowaniu i ochronie jednego z najcenniejszych fragmentów wybrzeża nad Zatoką Pucką, nad którym pracowałam wraz z ekipą filmową dwa lata w terenie, otrzymał pierwszą nagrodę na festiwalu filmów krótkometrażowych w Krakowie w grupie dokumentalnych filmów przyrodniczych.
Zna Pani dobrze pomorską przyrodę. Jakie miejsca są Pani najbliższe?
Jest kilka takich miejsc, generalnie cała strefa brzegowa. Większym sentymentem darzę jednak zatokę, gdyż przeżyłam tutaj wiele ciekawych chwil. Na dużym morzu ważne dla mnie jest wspomnienie punktu Akcji Bałtyckiej na Kopaniu koło Darłówka, szczególnie puste plaże przed lub po sezonie, masy ptaków, co jest chyba prawdziwym smakiem otwartego morza. Możliwość siedzenia i obserwowania słońca chowającego się w morzu. Zaś z terenów w głębi lądu Bory Tucholskie, te niesamowite, suche, w sumie ubogie lasy, i niewielkie enklawy dolin rzecznych, zagłębień torfowiskowych, gdzie z metra na metr wchodzi się w inny świat.
Pełniła Pani funkcję Wojewódzkiego Inspektora Straży Ochrony Przyrody. Jak ocenia Pani pracę takiego Inspektora i czy działania prowadzone w ramach Straży przynosiły wymierne efekty ekologiczne?
W tamtym czasie zdecydowanie tak. Robiliśmy to z przekonaniem, zaangażowaniem i – mimo że niektórzy nazywali nas „zielonym ORMO” – mieliśmy efekty. Ludzi angażowało się przez robienie szkoleń, wskazanie jakiegoś innego sposobu spędzania czasu. Była to dobra szkoła wychowania, oczywiście pod warunkiem, że były to grupy działające w zorganizowany sposób. Przybliżanie różnych tematów, szkolenie teoretyczne, egzaminowanie kandydatów, później prace w terenie. Było niemałe grono osób, które angażowały się, nabywały szlify, mieliśmy nawet takiego kolegę, który bardzo dobrze sprawdzał się w zadaniach śledczych i później, dzięki wykorzystaniu wiedzy zdobytej w straży, zdecydował się na pracę w policji.
Czy duże były akcje, które Pani koordynowała?
Na terenie województwa było około 500-600 aktywnie działających strażników w ramach grup terenowych i inspektoratów przy parkach krajobrazowych. W okresie letnim w parkach krajobrazowych mieliśmy strażników z całego kraju, dzięki dotacji z funduszu ochrony środowiska mieli oni dobre warunki, zapewniano im zakwaterowanie, to były korzystne dla nich sposoby spędzania wolnego czasu. Równocześnie mieliśmy ludzi, którzy zajmowali się problemami dzikich biwaków, palenia ognisk, naruszania podstawowych przepisów. Przy okazji robiliśmy typową strażniczą pracę parkową, np. na terenie Kaszubskiego Parku Krajobrazowego nastawiliśmy się na ściganie beczkowozów wywożących szambo byle gdzie, przykładem może być wywóz nieczystości z jednego z ośrodków położonych nad Jeziorem Ostrzyckim.
Jak ocenia Pani zmianę ustawy w kwestii Straży Ochrony Przyrody?
W ramach demokratyzacji życia społecznego zaczęto eliminować wszystkie rzeczy, które wykraczały poza ogólnie przyjęty poziom standardów swobód obywatelskich. I mogę się zgodzić z tym, że jedynie u nas w Europie istniała sytuacja, gdzie zwykli ludzie, społecznicy mieli prawo nakładania grzywien w drodze mandatu karnego. Gdziekolwiek indziej mieli prawo co najwyżej poprosić policjanta o wylegitymowanie danej osoby i ewentualne nadanie sprawie dalszego biegu. U nas było to coś na zasadzie ORMO, nie ukrywajmy tego. Jeżeli było dobrze prowadzone, to przynosiło dobre efekty, jeżeli było pozostawione samo sobie – bywały niestety nieprawidłowości.
W ramach porządkowania systemu prawnego zlikwidowano taką formę działania. W poprzedniej wersji ustawy, gdy jeszcze istnieli społeczni opiekunowie przyrody, przynajmniej teoretycznie coś mogli zrobić, ale – prawdę powiedziawszy – niewiele więcej niż zwykły obywatel, czyli mogli informować odpowiednie służby.
Obecnie i tę formę strażniczą zlikwidowano. Dzisiaj mimo tego, że istnieją służby ochrony parków, trzeba zadać sobie pytanie: cóż może dwóch etatowych strażników? W Kaszubskim PK jest ich dwóch, ale są parki, gdzie nie ma wcale.
Czy nie sądzi Pani, że jest to krok do tyłu w edukacji ekologicznej społeczeństwa?
Ja bym tego w ten sposób nie traktowała, bo edukować można na różne sposoby. Obserwuje się przeróżne organizacje, stowarzyszenia, które w najróżniejszy sposób rozumieją ekologię. Zresztą nadużywanie pojęcia ekologia jest już chyba dobrze znanym zjawiskiem.
Mamy po prostu inne czasy i trzeba znaleźć nową formułę.
Brała Pani czynny udział w pracach związanych z tworzeniem sieci obszarów chronionych Natura 2000. Jak ocenia Pani ideę sieci Natura 2000 i efekty wdrażania jej w Polsce?
Idea jest na pewno ciekawa, choć trochę trudno ją dopasować do polskich realiów i polskiego rozumienia chronienia czegokolwiek. Dużym problemem było samo zrozumienie o co chodzi w Naturze 2000, bo przecież nie było ustawy, a Ministerstwo tłumaczyło pewne rzeczy inaczej niż się większości ludzi wydawało. Doszło więc do takiej sytuacji, że – trzeba to wprost powiedzieć – sam sposób przygotowania Natury 2000 w Polsce był robiony na wariackich papierach, w zupełnie nierozsądnych terminach, z naruszeniem dobrze rozumianych zasad konsultacji społecznych. Okazywało się bowiem, że niektóre gminy buntowały się, bo nie zostały o coś tam zapytane. Faktem jest jednak i to, że skoro chodzi o międzynarodowe zobowiązania rządu, to nie można realizacji tego typu spraw uzależniać od widzimisię lokalnych władz.
W naszym województwie w porozumieniu z ówczesnym wicewojewodą zorganizowaliśmy spotkanie dla wszystkich gmin, zanim jeszcze były zorganizowane oficjalne spotkania przedstawicieli Ministerstwa Środowiska z władzami i administracją wojewódzką. Chodziło nam o to, żeby już na etapie wstępnego projektu przedstawić i zreferować o co chodzi i jak Natura 2000 miałaby wstępnie wyglądać. Później, gdy poinformowaliśmy przedstawicieli Ministerstwa, że mamy już za sobą pierwsze takie spotkanie z samorządami, padło z ich strony pytanie „a kto wam kazał je organizować?”...
Czy uważa Pani, że Ministerstwo wykonało złą pracę we wdrażaniu sieci Natura 2000?
Może nie aż tak ostro, ale uważam, że wiele rzeczy nie było dobrze przygotowanych.
Jak skomentowałaby Pani swoje odwołanie przez Wojewodę ze stanowiska p.o. Wojewódzkiego Konserwatora Przyrody?
Był to dla mnie sygnał, że w obecnym układzie nie ma możliwości konstruktywnej współpracy.
Dlaczego przyroda rezerwatu „Dolina Chłapowska” jest cenna?
Ponieważ przez długi czas udało się zachować ten teren w nienaruszonym stanie. Zachodziła tam jedynie naturalna sukcesja, naturalne procesy zboczowe i erozyjne. Jest to dosyć dynamiczny układ i inaczej jest ze zjawiskami brzegowymi, które dzieją się na samej krawędzi klifu nad morzem, a inaczej w przypadku doliny, która sięga bardzo daleko w głąb lądu. Powstała ona dlatego, że od tysięcy lat wody roztopowe, opadowe spływały w określony sposób. Wszystko co dzieje się w zlewni bezpośredniej tego miejsca ma niepodważalny wpływ na dynamikę procesów zachodzących w rezerwacie. Choćby procesy geologiczne, dziejące się na naszych oczach, determinują to, co się dzieje z szatą roślinną doliny, a ta z kolei pośrednio wpływa na zachodzące tam procesy abiotyczne.
Czy hotel, który może powstać w otulinie rezerwatu, jest zagrożeniem dla przyrody „Doliny Chłapowskiej”?
Mogę odpowiedzieć w ten sposób – realizacja inwestycji o takiej skali, w mojej ocenie, jest niewykonalna bez stworzenia bezpośrednich i pośrednich zagrożeń. Budynek podpiwniczony, wielokondygnacyjny, ma być według mapy zlokalizowany tuż na granicy rezerwatu. Nie widzę technicznych możliwości wybudowania hotelu bez naruszenia strefy brzegowej w rezerwacie, pomijając wszystkie późniejsze skutki pośrednie.
A jakie są najważniejsze zagrożenia dla przyrody w województwie pomorskim?
Jest ich sporo, np. mocna presja na przekopanie Mierzei Wiślanej, by ułatwić dostęp do portu w Elblągu. Sporym problemem są inwestycje w strefie brzegowej, nakręcana medialnie kampania zainteresowania się strefą brzegową jako miejscem rozwoju turystyki. Buduje się trwałe obiekty, które muszą spełniać pewne techniczne standardy i niespecjalnie widzę możliwość ochrony siedlisk brzegowych w ostoi siedliskowej w ramach programu Natura 2000, jeżeli równocześnie dopuszcza się w pewnych miejscach do budowania takich obiektów, które będą wymagały zabezpieczenia przeciwsztormowego i przeciwzlodzeniowego. Tym bardziej, że od lat mamy sygnały o spychaczach wchodzących w zatokę i zabierających z powrotem piasek – spłukany przez morze – by na nowo tworzyć plażę. Jeszcze gorsze jest przywożenie na plaże zupełnie obcego materiału.
Jak postrzega Pani rolę pozarządowych organizacji ekologicznych i społecznych w ratowaniu środowiska naturalnego?
Uważam, że nie da jej przecenić, mam jednak na myśli organizacje działające z pełną świadomością skutków swoich działań, organizacje, które nie traktują ekologii jako elementu marketingowego i nie próbują w ten sposób załatwiać swoich interesów. Mam również pewne wątpliwości co do radykalnych metod działania. Zdaję sobie sprawę, że to może być ostatnia deska ratunku, ale wydaje mi się, że poza tym, iż zwracają uwagę na problem, to niestety w opinii społecznej są traktowane jako działania oszołomów, a nie wysiłki tych, którzy z pełnym poświęceniem bronią słusznych idei.
Ale często jest tak, że zanim organizacja społeczna podejmie radykalne działania, prowadzi wcześniej trudną, można rzec mrówczą pracę legislacyjną, informacyjną, by problem rozwiązać. Podejmowanie działań radykalnych bywa po prostu ostatecznością.
Jest to trudna sprawa, wszystko bowiem zależy od tego, wokół jakiego tematu toczy się spór. Często organy administracyjne, uwikłane w jakieś tam uzgadnianie lub wydawanie decyzji, też się miotają. Czasem jest tak, że nawet urzędnicy wiedzą i czują, że coś powinno być zrobione w określony sposób lub nie powinno być zrobione wcale. Ale sfera, w której się poruszamy jest ściśle określona paragrafami.
Mogę to powiedzieć z czystym sumieniem: sposób przeprowadzania tzw. oceny oddziaływania na środowisko, przynajmniej na podstawie tych rzeczy, które widuję w wydaniu polskim, w aspekcie społecznego udziału jest żenujący. Może poza sprawą trasy Via Baltica, gdzie procedury zostały uruchomione na nowo i udział organizacji społecznych jest merytoryczny. Niestety, wiele inwestycji, nawet w przypadku posiadania jakiegoś raportu, nie ma kontroli społecznej, gmina gdzieś na tablicy wywiesi stosowną informację, że toczy się procedura w sprawie takiej inwestycji oraz opublikuje ją również w Internecie, nikt tam jednak nie zagląda, żeby to dokładnie sprawdzić. Procedura jednak jest zachowana, dokumenty zostały udostępnione, a na poziomie lokalnym rzadko kiedy ktoś z urzędników jest w stanie wyłapać nawet podstawowe błędy, jakie zawiera dany dokument.
Czy uważa Pani, że rolą organizacji społecznych jest monitoring planów zagospodarowania przestrzennego i włączanie się od początku w opiniowanie wszelakich inwestycji?
To bardzo ważne i dopóki prawo pozwala na taki udział, jest to najbardziej skuteczna metoda formalna. Często zdarza się bowiem, że prowadzone są postępowania, ale nikt się nimi nie interesuje i nie wpływa żaden wniosek w danej kwestii. Odbębnia się ustawowe 21 dni i zamyka sprawę. Nie ma społecznego wsparcia. Zdaję sobie sprawę, że dla organizacji jest to duże obciążenie, tym bardziej, że tych inwestycji jest wiele, ale jest tu ogromne pole do popisu w dziedzinie ratowania przyrody.
Dziękuję za rozmowę.
Gdańsk, 21.07.2005