Boży kościół
Do prawosławnej świątyni wchodzi zachmurzony mężczyzna. Zachowuje się jakoś dziwnie. Nie przyszedł się modlić. W jednej ręce trzyma piłę motorową marki Stihl, w drugiej jakiś wybrudzony papier. Papier kładzie na pierwszej ławce, powoli zapala piłę i zaczyna ciąć ikonostas.
Zachmurzony mężczyzna ma pomiędzy drewnianymi ławkami partnera. W żółtym kombinezonie Stihl zaczął właśnie ciąć piłą tylni rząd ławek. Tych ławek, które szorowały tyłki wierzących już ponad dwieście lat.
W wir latających opiłków wbiegł po chwili prawosławny duchowny.
– „Co się na Boga tu dzieje?” – wrzeszczy pop i targa ze złości długą czarną brodę.
– „Nic szefie, czemu pan taki nerwowy” – spokojnie odzywa się zachmurzony mężczyzna, przechodzi od przepołowionego ikonostasu do pierwszej, jeszcze nie przeciętej ławki i bierze z niej papier.
– „Tutaj jest pozwolenie na rozcięcie ikonostasu, jakiś badacz potrzebuje około trzech metrów kwadratowych próbek” – zachmurzony mężczyzna mówi coraz głośniej, ponieważ w kościele w międzyczasie jakiś facet ubrany na zielono zaczął strzelać do wróbli z dwulufowej śrutówki.
W huku wystrzałów podszedł do popa mężczyzna w żółtym ubraniu. Również on podstawia nieszczęśliwemu popowi jakieś papiery przed rozzłoszczoną twarz.
– „Tutaj jest potwierdzenie od Urzędu Pracy, że jestem od dłuższego okresu bezrobotny i tutaj jest pozwolenie na rozcięcie i wywóz ław z kościoła w ramach robót publicznych” – długotrwale bezrobotny też krzyczy, ponieważ facet w zielonym ubraniu wciąż strzela do małych śpiewaków. Przy niezwykle dobrej akustyce kościoła strzelba i świst śruciny cichną bardzo długo.
Bezrobotny powoli odchodzi do piły Stihl, ale po chwili coś sobie przypomina i wraca do popa.
– „O mało nie zapomniałem – tu jest jeszcze naukowe studium o wartości kalorycznej drewnianych ławek w wieku dwustu lat i więcej”.
Pop bierze papiery i bezsilnie upada na jeszcze nie rozciętą ławkę. W międzyczasie gwałtownie otwierają się drzwi i przestrzenią między ławkami wjeżdżają dwa Land Rovery. Zatrzymały się przed ołtarzem, ale silniki ryczały dalej. Z aut wysiadły cztery blondynki.
Zrzuciły z siebie sporo ubrań i zaczęły na ołtarzu, zupełnie nagie, dziko tańczyć.
– „To są sceny do reklamy czasopisma TEO” – szepcze brodaty mężczyzna, który w międzyczasie dosiadł się do popa. Może szeptać, gdyż facetowi w zielonym ubraniu skończyły się naboje i poszedł po nowe.
Po chwili wyjaśniło się, że brodaty mężczyzna jest reżyserem i oczywiście również ma pozwolenie na nakręcenie spotu reklamowego od posłusznych urzędników. Dla popa było tego już za dużo i stracił przytomność. Kiedy ją odzyskał, leżał na noszach i był wynoszony przez pracowników pogotowia, po których zadzwonił asystent reżysera.
Ostatnie, co nieszczęśliwy pop zobaczył przed kolejną utratą przytomności, były wielkie beczki z napisem „Trucizna”, które przyniosła grupa ludzi w hermetycznych kombinezonach. Chłopi bez słowa zamknęli drzwi kościoła i zaczęli dookoła rozlewać zawartość kanistrów.
Na ołtarzu wciąż tańczyły nagie kobiety, facet w zielonym ubraniu nadal strzelał do wróbli, oba Land Rovery zarzynały silniki, a zachmurzony mężczyzna wynosił rozcięty ikonostas. Reżyser spotu reklamowego stał na stercie rozciętych ławek i coś krzyczał do swojego asystenta.
Zaczęły bić dzwony.
***
Gdyby nieco zmodyfikować historię świątyni, otrzymamy historię naszych leśnych rezerwatów, naszych świętych zagajników. Historię naszych chronionych lasów.
Wstrząsającą historię małych obszarów, gdzie na podstawie dziwnych pozwoleń (a czasami i bez nich), podpartych naukowymi badaniami, w naszych leśnych świątyniach rżnie się drzewa, strzela do zwierząt, zostawia trucizny, jeździ autami, a na ołtarzach kręci tandetne filmy.
Tym, czego brakuje naszemu społeczeństwu, nie są badania naukowe – w całym kraju robi się ich wystarczająco dużo, aby zostawić w spokoju chociaż te małe rezerwaty.
Naszemu społeczeństwu brakuje moralności i etyki. I miłości do naszych leśnych rezerwatów.
Juraj Lukáč
Tłumaczenie: Anna Patejuk
Tekst pochodzi z internetowego bloga, który autor prowadzi pod adresem jurajlukac.blog.sme.sk na zaproszenie słowackiego dziennika „SME” (sme.sk). Przedruk za zgodą redakcji „SME”.