DZIKIE ŻYCIE

Śmierć człowieka mocnego

Krzysztof Wojciechowski

Roman Andrzejewski (ur. 1930 r. w Niegibalicach na Kujawach) był jednym z trzech profesorów KUL-owskiej „Wielkiej Trójcy”, którzy jeszcze w pierwszej połowie lat 90. XX wieku rozpoczęli pracę na moim macierzystym uniwersytecie. Ochrona środowiska w KUL (dość brutalnie zlikwidowana w bieżącym roku) wtedy dopiero się rodziła i aby dodać prestiżu nowo tworzonemu i – jak sądzono – przyszłościowemu, kierunkowi, zaangażowano „znane nazwiska”: prof. Stefana Kozłowskiego, byłego Ministra Ochrony Środowiska Zasobów Naturalnych i Leśnictwa, prof. Janusza Janeckiego, byłego przewodniczącego Ligi Ochrony Przyrody, architekta krajobrazu i społecznika, oraz prof. Romana Andrzejewskiego, ekologa, byłego wiceministra ochrony środowiska w dwóch rządach. Każdy z nich był inny, oryginalny. Prof. Kozłowski, uczony o szerokich wizjach i zdolności ich konsekwentnej realizacji, naukowiec-polityk; prof. Janecki – poeta, piewca przyrody, który czuł ją przede wszystkim zmysłami, a słowami potrafił malować jej piękno. I prof. Andrzejewski – naukowiec, a nawet badacz, empirysta. On nie „śpiewał” na wykładach ekologii, które prowadził, nie rozsnuwał ogólnoświatowych czy choćby ogólnopolskich wizji ekorozwojowych, lecz spokojnie, miarowo i w uporządkowany sposób tłumaczył strukturę populacji, wpływ środowiska na nią i wszelkie inne prawa, które rządzą przyrodą. Był mistrzem wykładu, prowadził go albo zupełnie z głowy, albo przy pomocy ledwie kilku miniaturowych karteczek. Jego wykład był poukładany, logiczny i zakończony inspirującymi wnioskami. Raczej nie było w nim miejsca na obszerne dygresje, zbyt dalekie odchodzenie od tematu.


Roman Andrzejewski. Fot. Roman Skrzypek
Roman Andrzejewski. Fot. Roman Skrzypek

Los związał mnie z Nim nie tylko „formalnie”, poprzez te wykłady z ekologii, na które każdy student ochrony środowiska KUL miał obowiązek chodzić. Jeszcze w poprzednim tysiącleciu zgodził się być promotorem mojej ornitologicznej pracy magisterskiej, choć, jak mawiał, ornitologów nie lubił. Pracę udało nam się doprowadzić w terminie do pomyślnego końca.

Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że Profesor był jedynie „suchym”, beznamiętnym naukowcem, dla którego przyroda to tylko przedmiot prowadzonych badań ekologicznych, taki materiał, który po naukowej „obróbce” i sformułowaniu wyników można „wyrzucić”. Nie! Wystarczy poczytać wywiady, z których dwa opublikowało „Dzikie Życie”, aby przekonać się, że było inaczej. Warto przytoczyć cytat z jednego z nich, mówiący o Jego spojrzeniu na przyrodę: „Natomiast spojrzenie bardziej ludzkie, nie tak wycyzelowane, wynika z przeżycia kontaktu z przyrodą. W przyrodzie mogę dostrzec gatunek, który dobrze znam albo gatunek, którego nie znam, albo też jest cały ekosystem lub krajobraz – wspaniały i piękny, który przeżywam emocjonalnie, niekoniecznie analizując jego strukturę. Dlatego zawsze twierdzę i mówię to leśnikom, że np. las, w którym żyją dzikie zwierzęta jest ciekawszym lasem niż las, w którym żyją same sosny. Jeżeli chcecie mieć tłum ludzi, którzy będą popierać leśnictwo po to, żeby przeżywać ten las, to tata na rowerze z dziećmi musi spotkać sarnę, dzika czy łosia, bo wtedy babci się opowiada przez pół roku, że byliśmy na spacerze i widzieliśmy dzika, łosia itd. To jest ta emocja kontaktu z przyrodą. Sama »uczoność« tu nie wystarcza, choć dla przeżycia przyrody jest też ważna”.

Zawsze stawał po stronie przyrody, czy to jako badacz, czy jako członek licznych komisji, rad i komitetów. Nawet politykiem stał się „dla przyrody”. W wywiadzie, jakiego udzielił naszej studenckiej gazetce „Ochroniarz”, zapytany o politykę powiedział tak: „Nigdy nie byłem politykiem. Nie byłem w żadnej partii – pojawienie się polityki w moim życiu było swego rodzaju misją. Trzeba było zająć się w naszym kraju pewnymi praktycznymi problemami i potrzebna do tego była znajomość podstaw naukowych tych problemów. Uważam, że naukowiec powinien pomagać swą wiedzą w życiu praktycznym. Ponieważ przyrodę niszczy się tylko raz, zadaniem ekologów jest doradztwo w zakresie gospodarowania przyrodą tak, aby jej nie zniszczyć albo jak najmniej zniszczyć. Czasami nawet żartuję, że dla ochrony przyrody warto pomóc diabłu, jeśli tylko to spowoduje, że uda się zachować przyrodę [podkreślenie – K.W.]. Tak więc moja przygoda z polityką była niczym innym jak wykorzystaniem wiedzy do sterowania zagadnieniami państwowymi”.

Szczególnie niepokoił go los ukochanej Puszczy Białowieskiej, w której przez wiele lat pracował. W 1992 roku był jednym z sygnatariuszy listu naukowców do Ministra Ochrony Środowiska w sprawie zahamowania rabunkowego wyrębu Puszczy. Dwa lata później pisał: „Jako jeden z sygnatariuszy listu […] w sprawie rabunkowej eksploatacji Puszczy Białowieskiej, zwracam się z ponowną prośbą o wyjaśnienie jakie Resort zajął stanowisko w niniejszej sprawie oraz czy podejmuje jakieś działania zaradcze. Jednocześnie informuję, iż przedstawiona w liście z marca sytuacja nie uległa żadnej poprawie”. Tak na pierwszy, jak i na kolejny list minister nie odpowiedział… Ale nie tylko Puszcza. Był jednym ze 100 profesorów, którzy w 2002 roku wystosowali list do ministra środowiska w sprawie ochrony Tatr. Również tym apelem (inny już) minister się nie przejął.


Okładka książki „Zapiski Myszołapa” prof. Romana Andrzejewskiego
Okładka książki „Zapiski Myszołapa” prof. Romana Andrzejewskiego

Profesor był wiernym czytelnikiem „Dzikiego Życia”, które doceniał, choć widział także pewne „słabo zagospodarowane pola”. W jednym z listów do mnie pisał: „Czytam »Dzikie Życie« i z reguły się z nim zgadzam, czasem w sprawach ideologicznych się nie zgadzam, ale nie o to chodzi. W każdym razie doniesienia o Puszczy Białowieskiej mnie interesują od 20 lat. Szkoda tylko, że o innych parkach narodowych nie pisze się prawie wcale”.

Jego życie było do końca wypełnione pracą. Jako naukowiec-ekolog miał na koncie ponad 300 publikacji naukowych i popularnonaukowych, był autorem i współautorem szeregu ekspertyz i studiów. Jednym z najważniejszych było „Polskie studium różnorodności biologicznej” (razem z Andrzejem Weigle) opublikowane w 1993 roku i kolejne po 10 latach – w 2003 roku. Nawet po odejściu na emeryturę i po ciężkiej chorobie nie zaprzestał pracy. Napisał obszerną, bez mała 500-stronnicową książkę wspomnieniową pt. „Zapiski Myszołapa” (drobne gryzonie były przez szereg lat głównym przedmiotem badań Profesora). Książka jest swego rodzaju subiektywną historią polskiej ekologii, do której napisania Profesor, jako „pierwszy ekolog”, miał pełne prawo. Niemało tam też wątków czysto osobistych okraszonych sporą dozą humoru.


Roman Andrzejewski. Fot. Rafał Łopucki
Roman Andrzejewski. Fot. Rafał Łopucki

Był człowiekiem mocnym. Ktoś, kto jako dziecko zaznał tułaczki, kto przeżył Powstanie Warszawskie, wyrzucanie z pracy, udar i paraliż połowy ciała, nie może być człowiekiem słabym. Przyjmował jednak te wszystkie doświadczenia z godnością i uporem, „nie dawał się życiu”. Nawet ostatnie, najtrudniejsze chyba, bo fizyczne ułomności nie były w stanie go załamać. We wspominanych już „Zapiskach Myszołapa” tak wspomina okres po udarze mózgu: „Na początku nie mogłem w ogóle chodzić i miałem ograniczoną mowę. Z czasem w ciągu trzech miesięcy po pobycie w dwóch szpitalach i prywatnej rehabilitacji zacząłem chodzić z laską, powróciła mi, niezupełnie, mowa i mogę pisać jedną ręką. »Zapiski Myszołapa« powstają w ten sposób. Wszystko się skończyło nagle. Posady na KUL i w Kampinoskim Parku Narodowym… Wszystko to trzeba było przejść, takie są wyroki Opatrzności i koniec”.

Krzysztof Wojciechowski