Wszystkie drogi z Limy (nie) prowadzą do Paryża
Wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy 13 grudnia 2014 r. Manuel Pulgar-Vidal, minister środowiska Peru i prezydent COP (tzw. Conference of Parties, czyli corocznej Konferencji Klimatycznej), zamykał obrady 20. Konferencji Stron UNFCCC (United Nations Framework Convention on Climate Change) w Limie. Wszyscy oprócz aktywistów i osób dotkniętych zmianami klimatu na całym świecie. Konferencja w Limie udowodniła, wbrew temu, do czego usiłowały nas przekonać niektóre media, że sprawiedliwość klimatyczna, a przede wszystkim ambitna polityka klimatyczna, w przeddzień konferencji ostatniej szansy w Paryżu 2015 r. wciąż nie są priorytetem dla większości krajów. Mimo aplauzu na sali i komentarza samego Pulgar-Vidala o treści „wszyscy tutaj wygrywamy”, porozumienie z Limy nie prowadzi nas do globalnego rozwiązania kwestii zmian klimatu.

Jedynymi pozytywnymi efektami tzw. Lima Call for Climate Action1 (dokument będący efektem dwutygodniowych negocjacji) wydają się być odejście od utartego podziału na kraje rozwinięte i rozwijające się oraz mocno podkreślona gotowość do podjęcia wspólnej odpowiedzialności za rozwiązanie problemu. Jest to jednak niewystarczające z punktu widzenia ochrony przyrody i różnorodności biologicznej oraz całych grup etnicznych wyniszczanych przez skutki zmian klimatu.
Teoretycznie w ramach trwającego od 21 lat (!), nie mającego końca procesu negocjacji klimatycznych, spotkanie w Limie miało dwa cele. Pierwszym było wypracowanie zarysów dokumentu, który zostanie uszczegółowiony podczas konferencji w Paryżu. Jak na razie mamy bardzo szeroki tekst, który podlegał będzie jeszcze wielu zmianom w 2015 r. Drugim, znacznie trudniejszym, było uzgodnienie warunków, w ramach których powinny mieścić się tzw. INDCs (Intended Nationally Determined Contributions), czyli propozycje ograniczenia emisji w nadchodzących latach.
Co więc przyniosła konferencja w Limie?
Przede wszystkim, wbrew nadziejom wielu państw będących w trudnej sytuacji, negocjacje w Limie potwierdziły, że kraje rozwijające nie dostaną oczekiwanych funduszy na adaptację gospodarki i infrastruktury do coraz większych wyzwań spowodowanych zmianami klimatu. Potwierdziły też, że najwięksi emitenci CO2 nadal dyrygują procesem negocjacyjnym. John Vidal, prominentny komentator „Guardiana”, napisał2, że jeśli chodzi o kraje rozwijające się, są one w gorszej sytuacji niż przed 21 laty, kiedy to weszło w życie porozumienie z 1992 r. Z dzisiejszej perspektywy jest ono co prawda słabe, ale było obowiązujące, szczególnie gdy porówna się je do sytuacji, w której dobrowolne zobowiązania mogą doprowadzić do braku wymiernych rezultatów.
Kolejnym problemem, który nie doczekał się konkretnych rozwiązań w Limie, jest finansowanie adaptacji krajów rozwijających się. Mimo wielokrotnego domagania się przez kraje afrykańskie, aby ustalić jasny, przejrzysty i obowiązujący w konkretnym czasie system zwiększania funduszy na ten cel przez państwa rozwinięte, w Limie zapisy na ten temat ograniczono do stwierdzenia, że kraje wysoce rozwinięte „proszone są” o zwiększanie możliwych ilości i jakości środków, co dalej przybrało postać sugerowania np. pomocy związanej z nowymi technologiami.
W Cancun zgodzono się, że najbogatsze kraje ustanowią (z prywatnych i publicznych środków) systematycznie rosnący fundusz – od pierwotnej kwoty 10 mld dolarów do 100 mld dol. w roku 2020. Nie pomogło jednak stworzenie tzw. Green Climate Fund (Zielonego Funduszu). Większość krajów nie wywiązała się z obietnic, rejestrując jedynie znaczne części swoich budżetów wydawanych w krajach rozwijających się na pomoc jako kontrybucję na rzecz walki ze zmianami klimatu.
Jak słusznie komentują analitycy, nawet realnie inwestowane w krajach rozwijających się ogromne kwoty (około 4 biliony dolarów) na infrastrukturę, pociągną za sobą – w sytuacji gdy nie będzie ona energooszczędna i nie będzie korzystać z odnawialnych źródeł energii – ekonomiczne i społeczne koszty tworzenia kolejnych gospodarek emitujących coraz więcej CO2.

Główny negocjator Stanów Zjednoczonych, Todd Stern, potwierdził, że w Paryżu na pewno powróci kwestia zróżnicowanej odpowiedzialności poszczególnych krajów, związanej z historycznymi emisjami, sytuacją gospodarczą i finansową.
Co dalej?
Do 31 marca 2015 r. wszystkie kraje powinny przedstawić w ONZ propozycje obniżenia emisji CO2 w nadchodzących latach. Kilka tygodni przed szczytem w Paryżu będziemy wiedzieć, kto jest gotowy mocno obniżyć emisje dwutlenku węgla i czy z propozycji tych wynika, że uda się utrzymać wzrost temperatury na świecie poniżej 2 stopni Celsiusza. Zadaniem UNFCCC i nadchodzącej, francuskiej prezydencji COP, będzie osiągnięcie kompromisu. Niewątpliwie jednak będzie to trudne. Przez najbliższych kilka miesięcy sztaby dyplomatyczne krajów, w których industrializacja (i co za tym idzie wzrost emisji CO2) nastąpiła niedawno, jak np. w Chinach, oraz krajów tradycyjnie najbardziej obwinianych za skutki ogromnych emisji (np. USA, Japonia, Kanada), będą prześcigać się w staraniach, aby zobowiązania podjęte w Paryżu pozostały elastyczne, w szczególności wszelkie kwestie związane z finansowaniem.
Europa, pod przewodnictwem nowego Komisarza ds. Energii i Klimatu, Miguela Ariasa Cañete, którego powiązania rodzinne z biznesem naftowym były szeroko komentowane przez organizacje pozarządowe3, ma przed sobą trudne zadanie utrzymania w miarę progresywnego kursu, który proponuje do tej pory.
Wiadomo już, że osiągnięcie w Paryżu jakiegokolwiek porozumienia zobowiązującego poszczególne kraje do działania będzie bardzo trudne (przeciwko takiemu rozwiązaniu jest większość negocjatorów). W tym kontekście należy pamiętać, że proces negocjacji klimatycznych jest zdecydowanie jednym z najtrudniejszych pokojowo prowadzonych działań międzynarodowych oraz obejmującym niemalże 200 krajów-uczestników. Wiele z nich, tak jak Peru, zmaga się lokalnie z ogromnymi konfliktami dotyczącymi ochrony środowiska i zmian klimatu.
W 2014 r., kilka dni przed rozpoczęciem COP 20, organizacja Global Witness ujawniła, że Peru zajęło 4. miejsce na liście krajów najbardziej niebezpiecznych dla obrońców środowiska4. Nie bez przyczyny – tylko w 2014 r. w regionie Ucayali zginęło czworo lokalnych aktywistów z plemienia Ashéninka, sprzeciwiających się nielegalnej wycince lasów w Amazonii. Mimo wielokrotnych apeli (od 2002 r. w Peru zginęło z podobnych przyczyn prawie 60 osób) kierowanych do rządu i prezydenta, nie doczekali się interwencji rządu w regionie i zwiększenia bezpieczeństwa. Na tle tej bezradności i niechęci do podejmowania jakiejkolwiek odpowiedzialności, rząd Peru wydaje się doskonale wywiązywać z obowiązków jako prezydencja procesu negocjacji klimatycznych.
Monika Matus
Monika Matus – od 12 lat współpracuje z polskim i międzynarodowymi organizacjami pozarządowymi. Pracowała m.in. w Beninie, Nikaragui i Kenii. Była ekspertem w zakresie polityki rozwojowej i pomocy rozwojowej. Obecnie zajmuje się wsparciem kampanii klimatycznych i lokalnych grup aktywistów na całym świecie w ramach pracy w międzynarodowej organizacji Global Call for Climate Action (tcktcktck.org). W 2014 r. pracowała z lokalnymi organizacjami w Peru.

Niniejszy materiał został opublikowany dzięki dofinansowaniu ze środków Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej. Za jego treść odpowiada wyłącznie Stowarzyszenie Pracownia na rzecz Wszystkich Istot.