Back-to-the-Land Movement. Ucieczki od zgiełku i pieniędzy
… Mrówki maszerują jedna za drugą, hura, hura
Mrówki maszerują jedna za drugą, hura, hura
Mrówki maszerują jedna za drugą
Jedna się zatrzymała i ssie paluszek
Maszerują do mrowiska
aby się schować przed deszczem,
BUM BUM BUM...Gdy siadałem do pisania tego tekstu, grała mi w głowie (i nie chciała przestać) piosenka dla dzieci, która opowiada o naszym dorosłym (miejskim) życiu.
Prapoczątek
Scott Nearing był nauczycielem akademickim. Helen Knothe była muzykiem.
Mieszkali w Nowym Jorku. Wzięli ślub i obiecali sobie głośno: „i nie opuszczę cię aż do śmierci”. Czym większe miasto tym mniej ludzi poważnie traktuje takie obietnice. Każdego dnia rano, żona jedzie na jeden koniec miasta a mąż na drugi. Spotykają się wieczorem, jedzą to co im fabryka dała i trochę są razem. Dla Nearingów ważne też były słowa Stanforda Laytona: „Wieś uzdrawia chorych, wzmacnia słabych i powoduje, że młodzi dorastają”.
Odejście z wielkomiejskiego mrowiska do łatwych kroków nie należy. Zdawali sobie z tego sprawę, dlatego czytali książki zawierające konkretną wiedzę rolniczą, ogrodniczą i sadowniczą.
W czasie Wielkiego Kryzysu (1932 r.), kupili farmę w stanie Vermont. Kilkadziesiąt hektarów lasu, w tym trochę wyjałowionej ziemi uprawnej, stary dom i kilka zabudowań gospodarczych. Zapłacili za to prawie nic, gdyż prawie nic nie było to warte.
Opuszczając NYC mieli w głowach i na papierze „master plan” – życie na wsi to większy (jak byśmy dzisiaj powiedzieli) „dystans społeczny”, ale w zamian mąż i żona są bliżej siebie. Potrzebna jest więc prawdziwa miłość, prawdziwa przyjaźń i prawdziwa akceptacja wybranego wspólnie stylu życia.
To nie koniec. Aby nie zaprząc się do kieratu, trzeba umieć odpowiednio podzielić czas na ręce, głowę i serce. Nearingowie lubili powtarzać „ręce, głowa i serce”. Oznaczało to równowagę pomiędzy pracą fizyczną i umysłową oraz związanymi z tym emocjami.
Trzeba też mieć świadomość, że w pracy rękami jest godność. Najcieplej jest przecież w domu, który sami wybudowaliśmy, a jedzenie smakuje dużo lepiej przy zrobionym przez siebie stole. Zbyt ciężka praca niszczy jednak człowieka fizycznie i psychicznie. Nearingowie, postanowili, że po czterech godzinach pracy fizycznej kolejne cztery godziny będą odpoczywać. Oczywiście, słowo odpoczywać nie było przez nich rozumiane jako „nic nie robienie”, ale rozmawianie, czytanie, pisanie lub przygotowanie posiłku. Postanowili również, że na ich farmie nie będzie zwierząt. Zwierzęta wymagają bowiem ciągłej opieki, czynią więc z ludzi „niewolników”.
Jeść trzeba każdego dnia, przetrwanie do pierwszych zbiorów wymaga posiadania pieniędzy lub możliwości ich szybkiego zarobienia. Posiadali trochę pieniędzy a możliwości szybkiego zarabiania dał im las, konkretnie rosnące w nim klony. Syrop klonowy zbiera się bowiem łatwo i szybko. Równie łatwo i szybko można sprzedać nadwyżkę.
W należącym do nich lesie, największe drzewa zostały już wycięte i sprzedane, ale można było dalej wycinać drzewa na opał oraz na belki i deski. To było ważne, gdyż wszystko co budowali powstawało z kamieni i drewna. Starali się po prostu maksymalnie zminimalizować potrzebę posiadania pieniędzy. Kupowali tylko to, co było niezbędne i robili to zgodnie z zasadą „pay-as-you-go”, czyli za gotówkę. Starali się też unikać używania maszyn – siekierę trzeba tylko ostrzyć a piła mechaniczna wymaga kupowania paliwa i często się psuje.
Nie zapominali również o tym, że niektóre cenne spostrzeżenia mogą być przydatne w przyszłości i warto je zapisać. Uprawianie ziemi wymaga bowiem precyzyjnego planowania w kilku perspektywach czasowych oraz umiejętności korygowania planów, gdy zdarzy się coś nieprzewidywalnego.
Nearingowie uważali, że podstawą zdrowia człowieka jest to, co zjada. Wszystko, czego potrzebujemy, znajduje się w roślinach. Prawidłowa dieta powinna zawierać (w odpowiednich proporcjach) owoce, liście, korzenie i nasiona. Najlepiej aby to wszystko było jedzone w całości. Skórki i pestki zawierają bowiem wiele niezbędnych mikroelementów. Powinniśmy również jeść w pierwszej kolejności („eat-as-you-go”) to co świeże. Konserwować i przechowywać należy tylko to, co będzie nam potrzebne, aby zimą utrzymać zrównoważoną dietę. Określenie „Whole Foods” zawiera w sobie ideę jedzenia roślin w całości.
Co prawda dzisiaj trudno jest twierdzić, czy Nearingowie są rodzicami popularnego obecnie „Whole Foods”, ale mieli w to znaczący wkład.
Nearingowie nie należeli jednak do „wojujących wegan”, dopuszczali jedzenie jajek i nabiału. Mięsa nigdy nie jedli, ale nie kwestionowali twierdzenia, że mięso też jest „wegetariańskie”, gdy składa się z przetworzonych przez naturę roślin.
Aby zbudować ogród i sad, szczególnie w górach, trzeba było pracować systematycznie. Pierwsze tygodnie, miesiące i lata, to był okres zbieranie syropu klonowego, rąbania drzewa na opał, budowania drewutni, budowania piwnic do przechowywania zbiorów i zbierania kamieni, aby mieć materiał do budowy muru ogradzającego ogród. Musieli również „wyprodukować” odpowiednią ilości kompostu. Ogród podzielono na kilka tarasów. Najwyżej założono oczka wodne do zbierania deszczówki. Pozwalało to podlewać rośliny przy pomocy grawitacji. Na tarasach poniżej powstały grządki, szklarnie i magazyny na narzędzia. Szklarnie budowano w ten sposób, aby nie wymagały dodatkowego ogrzewania (kamienne mury oddają w nocy nagromadzone za dnia ciepło), ale na wszelki wypadek posiadały paleniska. Po kilku latach, ogród był gotowy i nadszedł czas na budowę nowego domu. Oczywiście z kamieni i z drewna. Jego budowa trwała siedem lat. Tak powstał nowy mikroświat – świat niezależny i samowystarczalny.
W tamtych latach, wielu ludzi podejmowało decyzję, aby porzucić miasto. Socjolodzy nazwali to zjawisko: „Back-to-the-Land Movement”. Aby pojęcie „movement” (czyli ruch społeczny) miało w tym kontekście sens, potrzebni byli ludzie, którzy potrafią swoją niezależność i samowystarczalność wcielać w życie i werbalizować. Nearingowie spełniali te wymogi. Pisali artykuły dla prasy, gościli w radio, dawali wykłady na różnych uczelniach, spotykali się ludźmi i opowiadali im co i jak robią. Prowadzili też intensywną korespondencję z ludźmi, którzy przeprowadzili się na wieś lub nosili się z takim zamiarem.
Najczęściej pisali o pracy w sposób ujmująco prosty. Nie wpadali w sidła ideologii i nie starali się tworzyć literatury. Pisali o tym, że grządki powinny leżeć na linii północ-południe, gdyż pozwala to na optymalne nasłonecznienie roślin. Opisywali jak wybudować drewutnię i suszyć drewno. Opowiadali o przygotowywaniu zapasów na zimę. O zbieraniu kamieni. I o tym jak przygotować posiłki z owoców i warzyw – tak aby dały im siłę potrzebną do budowania i pracy w ogrodzie.
Po dwudziestu latach ich projekt był praktycznie zakończony. Było im też coraz trudniej opędzić się od nadmiaru gości i zaproszeń do wygłaszania prelekcji. Z jednej strony, akceptowali status ekologicznych celebrytów, z drugiej tęsknili za czasami budowania. Postanowili więc zacząć od nowa.
W 1951 r. sprzedali farmę w Vermont i kupili wielokrotnie większą w stanie Maine. Ich nowy dom był w tej samej strefie klimatycznej, ale wybrzeże Atlantyku to zupełnie inny mikroklimat. Zaczęli od posadzenia plantacji amerykańskiej borówki. W Maine jest to bowiem podstawowy „cash crop”, czyli uprawa zapewniająca stały dochód.
Czas spędzony w Vermont trzeba było „zamknąć”. Zebrali swój papierowy dorobek i na jego podstawie napisali książkę „The Good Life” („Dobre życie”). Wydali ją w 1954 r. Pomiędzy prostymi zdaniami snuła się skomplikowana opowieść o tym, że budowanie własnymi rękami ogrodu i domu jest aktem twórczym. Jest dobrym pomysłem na dobre i ciekawe życie, takie, które żywi i cieszy. Książka ta pokazała wielu ludziom drogę wyjścia z betonowych budynków, które są zbyt duże, aby być domem. Tym bardziej, że byli wiarygodni, gdyż wszystko o czym pisali można było zobaczyć i dotknąć.
Końcówka lat 50. zwiastowała czas pamiętnych lat 60. Czas, w którym powojenne pokolenie wyruszyło szukać własnej drogi życiowej.
W efekcie, nowa farma Nearingów była zupełnie innym mikroświatem. Razem z nimi w Maine pracowało kilka, kilkanaście lub nawet kilkadziesiąt osób. Każdy mógł tam przyjechać, rozbić namiot i patrzeć. Jeśli pracował to zyskiwał prawo siadania do stołu. Niektórzy spędzali tam kilka dni, tygodni lub miesięcy, inni lata. Chyba można napisać, że nowa farma Nearingów była hippisowską komuną, a nie gospodarstwem, które zapewnia gospodarzom niezależne i samowystarczalne życie.
Wśród grona ich „uczniów”, wyróżniali się Eliot i Sue Coleman. Pochodzili z „górnej półki” amerykańskiego społeczeństwa. Eliot (nauczyciel akademicki) pochodził z bogatej rodziny z New Jersey. Rodzina Sue też zaliczana była do amerykańskiej elity. Wzięli ślub, wypięli się na miasto i przyjechali do Maine. Po pewnym czasie, odkupili od Nearingów 60 akrów i zaczęli samodzielnie na nich gospodarować.
Przez kilka lat szło im dobrze, ale zmienił to tragiczny wypadek. Heidi, ich najmłodsza córka, utonęła w stawie. Z tym nie potrafili sobie poradzić. Rozstali się i wyjechali. Ich ziemię zaczęły porastać samosiejki. Pod koniec lat 70., Eliot odwiedził swoją farmę i zobaczył posadzone przez siebie drzewa owocowe. I został, gdyż trzeba im było pomóc. Przegrywały bowiem wyścig w stronę słońca. Mieszka tam do dziś. Jest teraz znanym i szanowanym autorem publikacji na tematy związane z ekologicznym uprawianiem ziemi. Niektóre z jego publikacji to prace naukowe, inne zaliczyć należy do publicystyki. Najbardziej znana jest, wydana w 1989 r., książka: „The New Organic Grower” („Nowy ekologiczny ogrodnik”). Sue wyszła drugi raz za mąż i mieszka niedaleko Bostonu.
Melissa, najstarsza córka Colemanów, odwiedziła ojca dopiero w 1995 r. Warto przytoczyć jej rozmowę z Helen Nearing (z epilogu książki autorstwa Sou Coleman):
„Ile masz lat?” zapytała, naciskając opuszek mojego kciuka.
„Dwadzieścia sześć” odpowiedziałam, czując się staro.
„Młoda” powiedziała Helen. „Młodo wyglądasz na swoje lata. W tym wieku ja już spotkałam Scotta i zaczynałam moje życie. Co teraz robisz?”.
„Nie jestem pewna” przyznałam, nie mając odwagi bajdurzyć coś komuś, kto z pewnością by mnie przejrzał.
„No cóż. Przynajmniej jesteś właścicielką swojego życia”.
Może właśnie wtedy, w głowie Melissy zaczęła kiełkować myśl o tym, aby opisać swoje dzieciństwo na farmie. W 2011 r., prestiżowe wydawnictwo HarperCollins Publishers opublikowało jej książkę: „This Life is in Your Hands” („To życie jest w twoich rękach”).
Jest wiele książek związanych z „Back-to-the-Land”. Ta jest wyjątkowa. Oparta na dziecięcych wspomnieniach Melissy, na pamiętnikach mamy Melissy i opowieściach jej ojca. Na czym polega jej wyjątkowość? Chyba na języku. Melissa pisze językiem dorosłego dziecka które dalej wierzy, że ona i wszystko dookoła składa się z tych samych cząstek, tylko są one różnie poukładane.
Wracając do Nearingów. W 1979 r., ukazała się ich druga książka „Continuing the Good Life” („Kontynuacja dobrego życia”). Opisali w niej lata spędzone w Maine.
W 1983 r. umiera, urodzony w 1883 r., Scott.
W 1995 r., Helen ginie w wypadku samochodowym. Miała wtedy 91 lat.
Ich życie było więc nie tylko „good”, ale również długie.
Ich farma to teraz „Good Life Center” i jest zarządzana przez rządową agencję „The Trust for Public Land”. Znajduje się tam muzeum i ośrodek propagujący ekologiczne ogrodnictwo.
Droppers
(W hippisowskim slangu droppers to ludzie, którzy porzucili swoje dotychczasowe życie. Słowo to powstało w nawiązaniu do pierwszej i najsławniejszej komuny – Drop City.)
Hippisi. Na dźwięk tego słowa budzi się w naszych głowach obraz młodych ludzi, w kolorowych ubraniach i z kwiatami we włosach. Ćpają, grają i śpiewają.
Tak było, ale hippisowska mozaika była jeszcze bardziej kolorowa. Z hippisami kojarzy się też słowo „komuna”. Rozumieć je należy po angielsku, czyli jako grupę ludzi robiących „to samo”. Pierwsze hippisowskie komuny to grupy pielgrzymując do San Francisco. Tam, w dzielnicy otaczającej skrzyżowanie ulic Haight i Ashbury, była ich Mekka. Po drodze, kto miał odpaść, ten odpadł, a kto się dołączył, ten się dołączył. I gdy trzeba było wracać do domu to nie wszyscy mieli na to ochotę. Chcieli dalej być razem. Opuszczonych farm jest w Ameryce bardzo dużo. Można je kupić lub wynająć za drobne pieniądze. I tak, często nie do końca świadomie, hippisi dołączali do ruchu „Back-to-the Land”. Ich pomysł na niezależność i samowystarczalność był jednak szerszy. Obejmował produkowanie i sprzedaż wyrobów rzemieślniczych oraz podejmowanie dorywczych prac.
Pierwszą i najbardziej znaną komuną było Drop City w stanie Kolorado. Zebrali się tam artyści – malowali, rzeźbili i dyskutowali o tym, jak zbawić świat. A w wolnych chwilach, płodzili dzieci i uprawiali ziemię. Założycielem Drop City był filmowiec – Eugene Bernofsky. Tę komunę rozsławiły „dome”, czyli kopuły.
Drop City to osiedle domów w kształcie kopuły. Budowano je z trójkątów zbitych z „two-by-four” – belek grubości 2 cale na 4 cale. Powstawało w ten sposób jedno pomieszczenie. Sypialniami były antresole.
Od powstania Drop City, w amerykańskiej architekturze domów jednorodzinnych nastąpił wyraźny rozrost „living room”, czyli przestrzeni komunalnej, która łączy kuchnię, jadalnię, część wypoczynkowo-towarzyską z kominkiem, półką na książki i czasopisma oraz miejscem do zabawy dla dzieci.
Powstały wtedy również tysiące małych komun nastawionych na uprawę ziemi lub hodowanie zwierząt. Zwykle radzono sobie całkiem dobrze, gdyż hippisami byli nie tylko wielkomiejscy hipsterzy, ale również ludzie wychowani na farmach. Najbardziej znaną komuną rolniczą jest, istniejąca do dzisiaj, „Tolstoy Farm” w stanie Waszyngton.
Wiele komun miało też charakter religijny. Najczęściej skupiały wyznawców buddyzmu kalifornijskiego. Przymiotnik „kalifornijski” oznacza mieszaninę wierzeń i rytuałów zaczerpniętych z różnych nurtów buddyzmu i hinduizmu. Włączając w to „religijne” pojmowanie Kamasutry. Dla przykładu, popularna była wiara, że uprawianie ziemi jest aktem miłosnym z Matką Ziemią i, jeśli tylko pogoda na to pozwala, należy robić to na golasa. W publicystyce, dla tego rodzaju kultów i religii, najlepiej jest używać worka z napisem „New Age” („Nowa Era”).
Po drugiej stronie tego zjawiska znajdowali się „hippisi krótko ostrzyżeni”, czyli mieszkańcy komun (lub raczej świeckich klasztorów) zorganizowanych przez Kościół Katolicki i różne kościoły protestanckie. Szkolono tam często młodych ludzi, którzy wyjeżdżali następnie jako personel pomocniczy na misje do krajów tzw. Trzeciego Świata. Miało to również swój cywilnym odpowiednik – Peace Corps (Korpus Pokoju), czyli organizację założoną z inicjatywy Johna F. Kennedy’ego. Skupiała ona ludzi, którzy uczestniczyli w sponsorowanych przez rząd Stanów Zjednoczonych misjach dobrej woli – uczyli mieszkańców krajów zagrożonych głodem efektywnego uprawiania ziemi, budowali studnie, szkoły, itp.
To nie wszystko. Powstawały też komuny ekologiczne, które stawiały sobie za zadanie propagowanie ekologicznego stylu życia i ochronę przyrody oraz obozy szkoleniowe dla aktywistów organizacji takich jak Greenpeace.
Lata 70. to stopniowe znikanie komun. Najszybciej znikały te, które tylko dzierżawiły ziemię. Gasła również „rewolucja seksualna”, która była częścią hippisowskiej kontrkultury, ale opowieści o masowych orgiach są najczęściej wyssane z palca. Część ludzi wracała po prostu do swojego poprzedniego życia, czyli zwykle do miasta. Wśród tych którzy zostawali, przebiegał naturalny podział „kolektywu” na pary. Budowano nowe (jednorodzinne) domy, zakładano prywatne ogrody i tylko część czasu poświęcano na uprawianie ciągle jeszcze wspólnej ziemi. Gdy pojawiały się dzieci to ich ojcowie zatrudniali się często do pracy u obcych i zapominali o tym, aby starać się być samowystarczalnym i maksymalnie minimalizować rolę pieniędzy.
Komuny żyją do dziś. Jedne powstają, inne upadają. Jest tylko teraz tak, że „nie lubią” gdy się je nazywa komunami. Mechanizmem, który napędza to perpetuum mobile, jest to, że pracując w dużych firmach lub w trakcie spaceru na Time Square spotykamy setki ludzi, którzy przechodzą obok nas obojętnie. Komuny są tego przeciwieństwem.
Współczesne Back-to-the Land
Czym silniej oplata nas nowoczesność, tym silniej budzą się w nas marzenia o chodzeniu bosymi stopami po gołej ziemi. Coraz trudniej jest znaleźć kogoś kto nie marzy o tym, aby otaczała go zieleń i cisza. Jadąc bocznymi drogami, widzi się coraz częściej – dom jak dom, ale ogród: Cudo!
Coraz modniejsze jest również posiadanie domku letniskowego. Najczęściej kupuje się, daleko od miasta, kawałek ziemi i stawia altankę. Po kilku latach, altanka zamienia się w dom. Niektórzy zaczynają wtedy kombinować co zrobić, aby do miasta trzeba było jeździć nie częściej niż raz na miesiąc.
W tym miejscu paść musi czarodziejskie słowo – Internet. Najłatwiej mają ci, którzy mogą pracować zdalnie. Teraz jest to już łatwe i chętnie przez pracodawców akceptowane. Rośnie więc szybko liczba ludzi, którzy mieszkają daleko od firmy, w której pracują. Podobnie jest z ludźmi kreatywnymi. Dużo łatwiej jest przecież pisać, malować czy rzeźbić, gdy ma się święty spokój. Nie dotyczy to tylko wysokiej klasy artystów. Tradycyjne stolarstwo, metaloplastyka, ceramika oraz różne inne formy rzemiosła artystycznego wymagają przecież dużo miejsca, o które w miastach coraz trudniej.
Z tym wszystkim wiążą się w sposób nierozłączny cechy charakteru poszczególnych ludzi. Niektórzy nie lubią tłoku i duży dom to coś o czym marzą każdego dnia. Są też tacy dla których metaliczny szum miasta jest czymś nieznośnym. Jeszcze innym przeszkadzają jaskrawe światła reklam, uliczne latarnie i reflektory samochodów. Nowoczesność jest po prostu coraz bardziej bolesna. Również w fizycznym tego słowa znaczeniu. Jest też coraz bardziej toksyczna.
Nie ma więc przypadku w tym, że nowojorska dzielnica Greenwitch Village staje się znowu symbolem „rewolucji”. Tym razem ekologicznej. Warto wyguglować „the gardens in greenwich village”, aby zobaczyć gdzie w XXI wieku uciekły dzikie myśli „zwolenników Mao” (Jan Krzysztof Kelus śpiewał: „… bo to w Greenwitch Village zwolennicy Mao »Księżyc nad Bilbao« śpiewają...”.). Village jest oczywiście tylko symbolem. Duże amerykańskie miasta zielenieją i podwórkowych ogrodów są już miliony. A tam gdzie brakuje miejsca, nową młodość zyskują stare budynki przemysłowe. I nie tylko stare. Wybudowano już wiele wielopiętrowych budynków, w których nie ma biur lub mieszkań. Są w nich ekologiczne ogrody. Czy naprawdę są one stuprocentowo ekologiczne? Głowy nie daję, ale nikogo już nie dziwią kolejki przy niektórych zieleniakach. Stojący w nich ludzie pokornie czekają na to aż ktoś wyrwie z ziemi i przyniesie to co chcą kupić. Popularne staje się też kupowanie lub wynajmowanie „działek” w takich budynkach. Dla niektórych samo kupowanie świeżych warzyw i owoców to zbyt mało. Chcą sami jeździć windą na piąte piętro aby sadzić, podlewać i zbierać.
Przy okazji, rodzi się nowa gałąź wiedzy ekologicznej. Trudno i nudno czyta się naukowe teksty o tym z czego składa się np. marchew. To znaczy o tym z czego składa się prawdziwa marchew i ta sprzedawana w supermarketach. Coraz więcej ludzi czyta jednak takie teksty, gdyż wiedzą już, że jest to ważne. Tym bardziej, że coraz łatwiej jest znaleźć teksty zawierające publicystyczną tezę: zwłoki ludzi rozkładają się teraz dłużej, gdyż robaki nie są głupie i nie chcą nas jeść.
Wzrost politycznego i ekonomicznego znaczenia „biomasy” widać coraz wyraźniej w decyzjach administracji wielu amerykańskich miast. Gdy trzeba coś gdzieś wyburzyć, to coraz częściej odzyskany teren nie jest sprzedawany deweloperom, ale przeznaczany na ogródki komunalne. Władze miast robią to często w samoobronie. Miasta opuszcza bowiem zbyt wielu ludzi „produktywnych” – z podatkowego punktu widzenia. To nie są ludzie tak radykalni jak Nearingowie czy Droppersi. Ciekawe jest jednak śledzenie tego co jest dla nich ostatnią, przechylającą szalę kroplą. Wśród wielu różnych uzasadnień, ciekawe są opowieści ludzi, którzy złapali bakcyl chodzenia po górach. W ich opowieściach przewija się często: „Do miasta już nie wracam!”.
Wracając do czytania, widać wyraźnie, że jeśli nie chce się być nowoczesnym rolnikiem (maszyny, nawozy, środki owadobójcze i środki zabijające chwasty) lub nowoczesnym hodowcą zwierząt (antybiotyki, hormony wzrostu, itd.) to trzeba mieć pomysł. Często są to zioła lub mało znane warzywa. Ewentualnie rośliny stosowane przy produkcji kosmetyków. Takie, które wymagają dużo pracy z motyką w ręku.
Inną grupą są ci ludzie, którzy lubią zwierzęta bardziej niż ludzi. Wśród nich są tacy, którzy potrafią skutecznie połączyć hodowanie zwierząt z uprawą ziemi. W tej grupie, wiekopomną sławę zdobyła Anne Schwartz. Postanowiła ekologicznie uprawiać ziemniaki. Wydawać się to może szaleństwem, gdyż nie ma już chłopów pańszczyźnianych, którzy mogą je pielić. Są jednak chińskie gęsi, które jedzą trawę i chwasty, ale nie lubią naci ziemniaczanej. Wystarczy wypuszczać na ziemniaczane zagony odpowiednio liczne stada. Dzięki temu rakotwórczy płyn odchwaszczający „Monsanto Roundup” przestał być potrzebny i można wprowadzić na rynek ekologiczne ziemniaki w cenie niewiele wyższej od przemysłowych. Leżąc przy tym w hamaku z książką w ręku.
A wśród ludzi, którzy nie mają zamiaru szybko opuszczać miast i tylko szykują dla sobie fundusz emerytalny, popularne jest sadownictwo, pszczelarstwo lub zakładanie winnic. Wymaga to dużo czasu i nakładów, ale powszechne jest już przekonanie, że „stopa zwrotu” znacznie przewyższa to co oferuje Wall Street.
Jeszcze inną formą „Back-to-the-Land” jest realizowanie swojego hobby. To też wymaga często dużych inwestycji lub trwającego długie lata budowania odpowiedniego zaplecza. Najprostsze przykłady to kaktusy, storczyki i ryby tropikalne. W tej dziedzinie jest wiele przykładów ludzi którzy dorobili się przy tym dużego majątku. Charakterystyczne dla nich jest to, że na pytanie: „Co się w twoim życiu zmieniło gdy stałeś się bogaty?”. Odpowiadają: „Nic”.
Do tego wszystkiego zaliczyć trzeba również to co ukrywa się pod zbiorczą nazwą – agroturystyka. Istnieje już ogromna liczba małych pensjonatów, w miejscach, które są dobrym punktem startu dla pieszej lub konnej wyprawy w góry. Ewentualnie do wypłynięcia na rzekę, jezioro lub ocean, aby złapać taaaaaką rybę.
Jest też zupełnie inna forma ucieczki z miasta – kampery. Wielu ludzi, najczęściej emerytów, sprzedaje domy i kupuje kamper, aby stać się „cyganami”, którzy żyją w ciągłej podróży. Początkowo, odwiedzają miejsca, które zawsze chcieli zobaczyć. To czas, gdy jedzie się ze wschodu na zachód, lub odwrotnie. Po pewnym czasie, gdy zobaczyli już „wszystko”, zmieniają azymut i zaczynają gonić słońce. Wiosną wyruszają na północ. Jesienią wracają na południe. Przy okazji, tworzą się znów pewnego rodzaju „komuny” składające się z grup podróżujących razem.
Back-from-the-Land
Tam gdzie jest „to-the-land”, musi też być „from-the-land”. Duża część tych, którzy opuścili miasto wraca do niego po pewnym czasie. Nawet najlepszy plan może się bowiem o kant d… rozbić, jeśli nie wpisuje się w to co daje człowiekowi spokój duszy i wypływającą z tego radość życia.
Formalnie rzecz traktując, najczęstszym powodem powrotu jest przeszacowanie zysków oraz niedoszacowanie kosztów. Zarówno w materialnym, jak również niematerialnym znaczeniu tego słowa.
Można długo pisać o tym co się dzieje, gdy brakuje pieniędzy na to co koniecznie trzeba kupić, o zawiedzionej miłości lub o wypadkach lub chorobach. Dobrze to wszystko upraszcza ostatni rozdział, wydanej w 2004 r., książki „Back from the Land” (autor Eleanor Agnew). Kilka osób, które po pewnym czasie wróciło do miasta, odpowiadało na pytanie: „Czy zrobiłbyś to jeszcze raz?”.
Jedna z nich napisała list, który zaczyna się od słów: „Nigdy! To doświadczenie było wzbogacające, zmuszające do wysiłku, zmieniające życie, ekscytujące ale raz wystarczy”.
W środku tego listu jest ciekawa mieszanka wspominania i wyjaśniania. Kończy się słowami: „No cóż. Pozwól, że zmienię zdanie. Pod warunkiem, że miałabym wystarczająco duże oszczędności (Czy powiedziałam to głośno?), nowego SUV-a i dużą pralkę automatyczną, będę mogła wybudować dom tak duży, aby członkowie rodziny mieli w nim wystarczająco dużo miejsca, miała szybki dostęp do sieci aby można było zamawiać książki w Amazon i abym mogła, od czasu do czasu, wyjechać na urlop. Ale żeby mieć na to wszystko pieniądze, muszę pracować. Tutaj. W mieście.
I w tym mieści się odwieczny paradoks”.
Jerzy Jacek Pilchowski
Jerzy Jacek Pilchowski – od 1977 r. działacz KOR-owskiej opozycji: członek kolegium redakcyjnego pisma „Robotnik”, sygnatariusz Karty Praw Robotniczych, reprezentant wrocławskiego Klubu Samoobrony Społecznej, współpracownik Niezależnej Oficyny Wydawniczej i Biura Interwencyjnego. W czasie „Solidarności” wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego woj. wałbrzyskiego i członek prezydium Zarządu Regionu Dolny Śląsk. Delegat na pierwszy krajowy zjazd delegatów NSZZ „Solidarność”. Po ogłoszeniu stanu wojennego internowany. Informatyk. Autor tekstów na tematy związane z informatyką, końmi, żeglarstwem i amerykańską popkulturą. W 2007 r. odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.