Camino to życie, czyli wędrówka szlakiem św. Jakuba
Szlaki są po to, by nimi podążać. Wydawać by się mogło, że to zupełnie oczywiste, ale czasem jest zupełnie na odwrót. Bywa że to szlak podąża za ludźmi.
Tak też było z nami i szlakiem św. Jakuba prowadzącym z Saint-Jean-Pied-de-Port (dalej SJPdP) u podnóża francuskich Pirenejów, do Santiago de Compostella w zachodniej Hiszpanii. Zawsze stawało coś na przeszkodzie w jego realizacji. A to edukacja, a to praca i brak wystarczającej ilości urlopu, a to pandemia. Zatem wiedząc, że niewykorzystane szanse lubią się mścić, nie czekaliśmy dłużej i postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę od wszelkich zobowiazań i zrealizować lekko już zakurzony plan wędrówki do Santiago. Stanowczo zbyt długo leżał gdzieś na dnie szuflady o nazwie „może kiedyś”.
Najbardziej popularna trasa do Santiago de Compostella, na którą i my się zdecydowaliśmy, to wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO jako Europejski Szlak Kulturowy, tzw. wariant francuski (około 800 km drogi). Sama nazwa może być nieco myląca, gdyż zdecydowana większość drogi prowadzi horyzontalnie przez niemalże całą północną Hiszpanię. Wiedzie przez regiony górzystej Nawarry, rolniczej La Rioji, bezkresnych przestrzeni Kastylii i Leonu oraz celtyckiej Galicji. Pokonanie go pieszo (przyjmując średnio 25-30 km dziennie) zajmuje około 4-5 tygodni w zależności od kilku czynników takich jak: kondycja, pogoda, motywacja, zdrowie. Szlak ten można również przejechać też na rowerze. Naturalnie czas na jego pokonanie będzie wtedy znacznie krótszy, nie znaczy to jednak, że będzie łatwiej. Hiszpania to dość górzysty, kamienisty i pełen słońca kraj.
Dlatego jednym z najbardziej sprzyjających miesięcy do pokonania Camino jest maj/czerwiec oraz wrzesień/październik. Pogoda jest wtedy zdecydowanie łagodniejsza. Okres letni może być dość wymagający, ze względu na wysokie temperatury. Postępujące zmiany klimatyczne mogą jednak sporo namieszać. Już w kwietniu zarejestrowano w południowej Hiszpanii temperatury sięgające ponad 40 stopni. Zimą natomiast, gdy natura odpoczywa, szlak wydaje się nieco szary i pusty. Może być to jednak zaleta dla tych, którzy szukają spokoju i odosobnienia. Należy przy tym pamiętać, że część schronisk, zwanych w Hiszpanii albergues, jest wtedy zamknięta.
Co ciekawe, pomimo religijnych korzeni Szlaku św. Jakuba, dziś zdecydowana większość wędrowców podejmuje się go z zupełnie innych powodów, niż religijne. Ktoś chciałby zerwać z nałogiem, ktoś inny chciałby aktywnie spędzić wakacje, poznać Hiszpanię, jej kulturę, historię, kuchnię, przeżyć przygodę, sprawdzić się w trudnych warunkach, o czymś zapomnieć lub wręcz przeciwnie – wrócić wspomnieniami do przeszłości itp. W rzeczywistości przyczyn dla których ludzie ruszają na szlak może być tak dużo, jak samych pielgrzymów, a tych z roku na rok przybywa. Przed pandemią szlak kończyło grubo ponad 300 tysięcy uczestników. I zapowiada się, że ten rok będzie również rekordowy.
Na rozpoczęcie Drogi, jak powszechnie określa się Camino de Santiago, wybraliśmy koniec kwietnia. W tym czasie wiosna wybuchła jaskrawą zielenią, a każdemu krokowi towarzyszyła kakofonia kosów, sikorek i słowików oraz słodki zapach kwiatów wiciokrzewu, robinii i szczodrzenicy. Głód życia i wiosenne przebudzenie nie dały o sobie znać jedynie dzikiej przyrodzie. Wraz z nią z „covidowej” stagnacji i odrętwienia obudzili się również pielgrzymi. W czasie pandemii podróżowanie szlakiem św. Jakuba, jakkolwiek teoretycznie w pewnym ograniczonym stopniu możliwe dla mieszkańców Europy, to w praktyce było niemal nieosiągalne dla podróżujących z dalszych zakątków świata. Dlatego teraz, zdecydowana większość towarzyszących nam na szlaku osób pochodziła z USA, Kanady i Australii, oraz (a raczej przede wszystkim) z Korei Południowej.
Na miejsce rozpoczęcia wędrówki, czyli do wspomnianego już SJPdP dostaliśmy się podróżując autokarem z Paryża do nadmorskiego Biarritz w południowo-zachodniej Francji. Stamtąd udaliśmy się w malowniczą podróż pociągiem do SJPdP. Tam po krótkiej wizycie w biurze pielgrzymów otrzymaliśmy tzw. Credencial, czyli pewnego rodzaju „paszport pielgrzyma”, w którym każdego dnia należało wbić pieczątkę z mijanych po drodze miejsc. Dzięki temu można było liczyć na tańszy nocleg w schroniskach na trasie, a po ostatecznym dotarciu do Santiago uzyskać certyfikat ukończenia szlaku zwany Compostellą. Uzbrojeni w powyższe, gotowi byliśmy na rozpoczęcie długo wyczekiwanej przygody.
Jako że w Hiszpanii relatywnie mało obywateli mówi w obcych językach, dość szybko musieliśmy się nauczyć kilku podstawowych zwrotów umożliwiających nam codzienną rezerwację dachu nad głową. Teoretycznie baza noclegowa na szlaku jest dobrze zorganizowana. Miejsca powinno starczyć dla wszystkich pielgrzymów, którzy po całodziennej wędrówce chcieliby się zatrzymać na nocleg w wybranej przez siebie miejscowości. W praktyce okazało się jednak, że zniesienie covidowych ograniczeń i blokad zalało szlak falą pielgrzymów z całego globu i nawet wcześniejsza rezerwacja miejsca nie zawsze gwarantowała dach nad głową. Przekonaliśmy się o tym już pierwszego dnia, gdy po długich pertraktacjach z gospodarzem schroniska, udało nam się ostatecznie uzyskać kąt do spania na kuchennej podłodze. Później było już przeważnie lepiej, ale wymagało to od nas sporo gimnastyki logistycznej podczas planowania etapów. Co prawda odbierało to nieco smaku przygody, ale lepsze to, niż ściganie się każdego dnia z innymi pielgrzymami o miejsce w schronisku. W ten sposób mogliśmy się w pełni skupić na Drodze.
Wkrótce po wyruszeniu na szlak i przekroczeniu skąpanych we mgle Pirenejów, dotarliśmy do pierwszego większego miasta na naszej drodze – Pampeluny. Słynie ona z wątpliwie etycznej imprezy o nazwie encierro, czyli gonitwy byków ulicami miasta, wydanej na cześć św. Firmina z Pampeluny. W ramach protestu i zwrócenia uwagi na ten krwawy festiwal, PETA zorganizowała swoją własną gonitwę ulicami tego miasta – Running of the Nudes (Bieg golasów). Po początkowym oburzeniu mieszkańców miasta, jakoby wpływ tej imprezy miał demoralizujący wpływ na obywateli (tak jakby śmierć byków, a czasem i uczestników pogoni była etycznie sprawiedliwa i moralna), okazało się, że przyciąga ona coraz większą rzeszę zarówno miłośników zwierząt, jak i biegania, a co za tym idzie i turystów. Jako, że miejska kasa zaczęła się zgadzać, to o przeciwnikach biegu szybko zapomniano. Być może nadejdzie kiedyś dzień, że Running of the Nudes ostatecznie zastąpi encierrę. Tutaj ukłon w stronę członków Dzikie Życie Run Team ;)
Po opuszczeniu Pampeluny i wejściu w Kotlinę Aragońską oraz po przekroczeniu wymęczonej tegorocznymi suszami i jednocześnie najdłuższej rzeki Hiszpanii – Ebro, znaleźliśmy się u podnóża jednego z cięższych etapów podróży, którym był rozległy płaskowyż – Meseta Iberyjska. Bezkres tego obszaru stanowi nie lada wyzwanie dla przemierzających go pielgrzymów, zarówno pod względem fizycznym, jak i mentalnym. Każdy dzień na Mesecie to walka ze słońcem, wiatrem i dużą okołodobową różnicą temperatur. Bywało, że z braku ciepłych rękawiczek zakładaliśmy o świcie na dłonie skarpetki, by w ciągu dnia żałować, że wciąż mamy je na stopach. Drugim rodzajem walki na tym płaskowyżu były zmagania z ogromną przestrzenią. Zdarzały się odcinki kilkunastu kilometrów drogi, gdzie jak okiem sięgnąć ciągnęły się jedynie pola. Nawet jeśli mijało się jakieś wioski, to sprawiały one wrażenie dawno opuszczonych. Do tego dochodzi brak drzew i zauważalnej fauny. Meseta może dać w kość, lecz również testuje charakter, dając sporo czasu i możliwości do myślenia.
Nie jest to jednak pustynia i przecinający ją szlak św. Jakuba wiedzie przez dwa większe miasta na jej obszarze, Burgos po stronie wschodniej oraz Leon na jej przeciwnym krańcu. Oba miasta zachowały wybitnie piękną architekturę sakralną. Warto jednak pamiętać o wysokiej cenie jaką hiszpańskie społeczeństwo zapłaciło za ich powstanie. Ujmując to najdelikatniej jak to tylko możliwe, chrześcijaństwu w wersji iberyjskiej nie po drodze było do głoszonych przez siebie idei, a krzewienie wiary często wiązało się tam z prześladowaniami, torturami i paleniem na stosie.
Meseta Iberyjska kończy się u podnóża Gór Kantabryjskich, których pasmo od czasu do czasu majaczy gdzieś na północnym horyzoncie płaskowyżu. Ich ostateczne pojawienie się na naszej drodze przyjęliśmy z ulgą i wytchnieniem, nawet jeśli oznaczało to konieczność wejścia na najwyższy punkt na trasie Camino – Cruz de Ferro (1531 m n.p.m.). To charakterystyczny punkt Drogi. Z jednej strony geograficznie kończy Mesetę, z drugiej ma znaczenie symboliczne. To punkt, gdzie wędrujący szlakiem pielgrzymi zostawiają kamień lub symbol szlaku św. Jakuba – muszlę. Gest ten może mieć wiele znaczeń. Dla jednych przedstawia to pokonanie słabości, z którymi postanowili zmierzyć się w drodze do Santiago, dla innych jest to rodzaj oczyszczenia, dla jeszcze innych to po prostu forma tradycji. Jakby do tego nie podchodzić, uzbierał się już w tym miejscu całkiem pokaźny stos, który siłą rzeczy robi wrażenie.
Niestety Cruz de Ferro to również znak, że powoli zbliża się kres naszej podróży. Wkraczamy w ostatnią krainę na naszej drodze, czyli w hiszpańską Galicję. Jak dla mnie był to najpiękniejszy odcinek drogi. Stare brukowane kamieniami drogi, ukryte w wąskich wąwozach i osłonięte konarami sędziwych dębów. Nadawało to wędrówce niepowtarzalny urok i magię, z łatwością pozwalając odczuć celtyckie korzenie tej krainy.
Ale każdy szlak ma swój kres. Tak jak na początku przygody z radością liczyliśmy pokonane kilometry, tak w ostatniej części drogi niemalże żal było ją kończyć. Gdy na horyzoncie pojawiły się już pierwsze zarysy Santiago de Compostelli, celu naszej podróży, uczucie entuzjazmu coraz bardziej mieszało się z niedosytem. No bo jak to tak? Prawie pięć tygodni marszruty i nagle koniec? Nie będzie już wspólnych kolacji przy rubinowym hiszpańskim winie z poznanymi w drodze pielgrzymami. Co z niemal zaprzyjaźnionymi już odciskami? Miałyby się tak po prostu zagoić? Stojąc u stóp katedry w Santiago, z plecakiem na plecach i compostellą w ręku nagle przestaliśmy się dziwić spotykanym wcześniej w trasie pielgrzymom, którzy rokrocznie pokonywali Drogę. Pytając ich wtedy, kiedy mają czas na życie, odpowiadali jednomyślnie, że przecież Camino to życie.
Poprawiliśmy zatem plecaki i udaliśmy się dalej na zachód. Do Fenisterry, czyli miejsca, gdzie „kończy się świat”. To już jednak inna część historii.
Karol Flejmer
Karol Flejmer – miłośnik przyrody, biegania i wędrowania, a także pszczół i piwa, członek Dzikie Życie Run Team, z wykształcenia historyk, z zawodu logistyk, na stałe mieszka poza Polską, obecnie w płd.-zach. Niemczech.