DZIKIE ŻYCIE

Trzech króli

Radosław Pietkiewicz

Słońce nie było jeszcze widoczne, ale jego blask w miejscu gdzie wschodziło, barwił niebo na błękitno. Wiatr delikatnie szeleścił liśćmi. Chłód odchodził wraz z mrokiem. Szedłem powoli patrząc pod nogi i omijając suche gałązki. Przeskakiwałem przez nie, przechodziłem obok, a wszystko po to, żeby być niesłyszalnym. Oczywiście dla samego siebie, bo świat przyrody czuł moją obecność. Próbowałem oddychać miarowo. Serce waliło odczuwając po raz kolejny dyskomfort w klatce piersiowej. Pchało mnie do przodu jak łódkę, oddając kolejny cios w mostek niczym wiatr w postawiony żagiel. Powietrze delikatnie przecierało oczy. W lesie rzadko używam powiek. Oczy otwieram szeroko identycznie jak usta. Wszystko dookoła oczarowuje i nie ma czasu na mruganie.

Lato. Noc była wilgotna, a poranek mglisty. Wyjechałem do Puszczy Boreckiej dwie godziny po wschodzie słońca. Krople zwisały na kłosach zboża jak choinkowe bombki. Za jednym z wzniesień dostrzegłem chmarę jeleni. Stały w bliskiej odległości od siebie. Nie patrzyły w moją stronę. Zwolniłem. Powoli uniosłem aparat i wykorzystałem go jako lornetkę. Naliczyłem dwunastu kawalerów. Sukcesywnie przesuwałem się do przodu. W końcu jeden z nich mnie dostrzegł. Nie uciekły od razu, nie biegły w popłochu, tylko jeden obok drugiego rozpoczęły szybki marsz w kierunku puszczy. Po chwili znikły za wzniesieniem. Poszedłem za nimi bez oczekiwań, że uda mi się wykonać im zdjęcie i może dlatego się udało. Tutaj jedno z nich. Fot. Radosław Pietkiewicz
Lato. Noc była wilgotna, a poranek mglisty. Wyjechałem do Puszczy Boreckiej dwie godziny po wschodzie słońca. Krople zwisały na kłosach zboża jak choinkowe bombki. Za jednym z wzniesień dostrzegłem chmarę jeleni. Stały w bliskiej odległości od siebie. Nie patrzyły w moją stronę. Zwolniłem. Powoli uniosłem aparat i wykorzystałem go jako lornetkę. Naliczyłem dwunastu kawalerów. Sukcesywnie przesuwałem się do przodu. W końcu jeden z nich mnie dostrzegł. Nie uciekły od razu, nie biegły w popłochu, tylko jeden obok drugiego rozpoczęły szybki marsz w kierunku puszczy. Po chwili znikły za wzniesieniem. Poszedłem za nimi bez oczekiwań, że uda mi się wykonać im zdjęcie i może dlatego się udało. Tutaj jedno z nich. Fot. Radosław Pietkiewicz

Zatrzymałem się przy pniaku, który z prawej i lewej strony był osłonięty wysoką roślinnością. Usiadłem na nim mając za sobą młody las. Przede mną też był młodniak. Wiatr ucichł. Owady zaczynały dokuczać. W oddali słychać było szczekanie. Od razu skojarzyłem je z psem. Byłem kilometr, może dwa, od leśniczówki, więc moja dedukcja wydawała się słuszna. Nagle odgłos szczekania, który kilka minut temu dobiegał z daleka, usłyszałem bardzo blisko. Sparaliżowany obawą, że zostanę zdemaskowany przez czworonoga, schyliłem się. Byłem gotowy zanurkować w bujnej roślinności i tak długo nie wystawiać głowy, aż  przepłynie przez morze traw, zostawiając mnie i moje obserwatorium za sobą. Ostatecznie postanowiłem się nie ruszać. Nagle z trawy, niczym peryskop łodzi podwodnej, wyłoniła się sarnia głowa. Jej oczy lustrowały powierzchnię. Następnie szczeknęła i powtórnie się zanurzyła. Roślinność rozchylała się na boki jak ziemia na polu w trakcie orki. Sarna drążyła w niej korytarze niczym kret. Co jakiś czas wynurzała  głowę, jakby chciała zaczerpnąć powietrza i zobaczyć, czy jest już u celu. Szczeknęła jeszcze dwa razy, po czym zniknęła w młodniaku. Była tak blisko, że czułem jej ciepło. Wszystkie niewygody przestały się liczyć. Mogłem tam siedzieć długie godziny.

To spotkanie wlało we mnie nadzieję na kolejne. W lesie nie mierzę czasu urządzeniami. Przestaje on mieć istotne znaczenie. Znika tak jak moje ego. Nie wiem, jak długo jeszcze tam przebywałem. W końcu wstałem. Nogi zdrętwiały i musiałem trochę poczekać, aż mrowienie zniknie, a krew rozleje się równomiernie po całym ciele. Wszedłem na pniak niczym na podest i już w myślach zacząłem wygłaszać mowę pochwalną przyrodzie, kiedy z prawej strony dotarł do mnie głośny trzask. Szybko zeskoczyłem i kucnąłem. Odgłos dotarł od strony leśnej drogi, a dokładniej zza drzew, które wzdłuż niej rosły. Powoli zacząłem przechodzić w tamtym kierunku w pozycji ciała charakterystycznej do tańczenia jednej z figur kozaka. Prawa noga, potem lewa wyrzucana do przodu, do wyprostu zgiętego kolana. Ręce skrzyżowane na klatce piersiowej. Byłem już niedaleko, kiedy postanowiłem wstać. Wyprostowałem się i wstrzymałem oddech. Nagle na skarpie, po drugiej stronie drogi, pojawił się on! Król Puszczy.

Zimowy poranek. Każdy stawiany przeze mnie krok kruszył cienką warstwę zmarzniętego białego puchu, którą było przykryte pole. Zatrzymałem się przy drzewach i wdychałem mroźne powietrze. Było bezwietrznie. Kontemplowałem ciszę. Nagle usłyszałem dochodzące z prawej strony Puszczy Boreckiej skrzypienie śniegu. Jego intensywność oraz głośność świadczyła o biegu jakiegoś dużego zwierzęcia. Dźwięk szybko zbliżał się do otwartej przestrzeni. Skierowałem aparat skąd dochodził. W ułamku sekundy na pole wbiegł jeleń. Widząc mnie przystanął. Jego nozdrza parowały. Oboje byliśmy zaskoczeni. Po chwili ruszył, czym dał mi impuls do naciśnięcia spustu migawki. Fot. Radosław Pietkiewicz
Zimowy poranek. Każdy stawiany przeze mnie krok kruszył cienką warstwę zmarzniętego białego puchu, którą było przykryte pole. Zatrzymałem się przy drzewach i wdychałem mroźne powietrze. Było bezwietrznie. Kontemplowałem ciszę. Nagle usłyszałem dochodzące z prawej strony Puszczy Boreckiej skrzypienie śniegu. Jego intensywność oraz głośność świadczyła o biegu jakiegoś dużego zwierzęcia. Dźwięk szybko zbliżał się do otwartej przestrzeni. Skierowałem aparat skąd dochodził. W ułamku sekundy na pole wbiegł jeleń. Widząc mnie przystanął. Jego nozdrza parowały. Oboje byliśmy zaskoczeni. Po chwili ruszył, czym dał mi impuls do naciśnięcia spustu migawki. Fot. Radosław Pietkiewicz

Wbiegł na wzniesienie, jakby wychodził na scenę. Przekręcił głowę w jedną i drugą stronę. Być może chciał zobaczyć, kto jest z poddanych, a kogo nie ma. Tak się rozglądał na boki, że mnie nie zauważył. Miałem wrażenie, że moje stopy zatopiły się w ziemi, a całe ciało było ze stali. Ruszać mogłem jedynie oczami. Zdobiące jego głowę poroże, wyglądało jak korona. Było bardzo rozgałęzione. Jego ciężar utrzymywała umięśniona szyja. Wilgotny nos był czarny, niczym najciemniejsza bryła węgla. Uszy wyłapywały najcichsze, nieznane dźwięki. Nasze spojrzenia się spotkały. Teraz jeleń znieruchomiał, jakby był bazyliszkiem, a moje oczy lustrem, w którym ujrzał swoje odbicie. Gdyby nie wydobywający się z nozdrzy, pod postacią mgiełki, oddech, można by było pomyśleć, że jakiś artysta stworzył z wosku postać człowieka i byka, w celu upamiętnienia nie tyle ich przypadkowych spotkań, ile towarzyszących im emocji. Moja twarz była początkowo na przemian biała i czerwona. Całą krew zabierało serce. Zasysało co do kropelki, żeby w ułamku sekundy ją oddać. Przypominałem pulsującą gwiazdę. Może ten niecodzienny widok zahipnotyzował jelenia. Gdybym mówił w jego języku, poprosiłbym go, żeby zaprowadził mnie do swojego królestwa. Pokazał wszystko, czego do tej pory nie zobaczył żaden człowiek. Pozwolił mi na obserwację jego życia od kuchni, a potem na trzy i pstryknięcie palcami, kazałbym mu o wszystkim zapomnieć. Przecież nie każdy króla wielbi i podziwia, a wielu na jego życie dybią. Staliśmy nieruchomo, a że czas w lesie jest niemierzalny, to wcale nam się nie dłużyło. Po chwili ustabilizowało się moje tętno i skóra zaróżowiła. Dwa, na przemian dominujące na niej, kolory zmieszały się ze sobą. Ogarniał mnie błogi spokój i zaczynałem odnajdywać się w tej sytuacji. Wracało czucie w nogach oraz dłoniach. Jeleń poruszył do przodu głową, a że jego poroże było duże, to prawie dotknął mojego nosa. Następnie uniósł ją do poprzedniej pozycji i wypiął pierś, jakby zassał dużą ilość powietrza. Gałęzie stojących za nim drzew, zaczęły stukać jedna o drugą, wprawione w ruch pojedynczym, ale silnym podmuchem wiatru. Brzmiało to jak werble, zwiastujące coś ważnego. Niczym pianista, szybko poruszałem palcami. Rozpocząłem poszukiwania telefonu w kieszeniach spodni. Serce zaczynało znowu się rozpędzać. Na czole pojawiły się kropelki potu. Krew była coraz bliżej temperatury wrzenia. Myśląc o tym pięknym zdjęciu, jakie mogę zrobić, zapomniałem o jeleniu. Opuściłem wzrok w celu sprawdzenia, czy zmysł dotyku, w tym jakże emocjonującym momencie, mnie nie zawiódł i czy w prawej dłoni na pewno trzymam komórkę. Trzymałem. Kiedy wracałem spojrzeniem w kierunku Króla Puszczy, usta mi się uśmiechały. Zrobiło mi się duszno i buzia zaczęła płonąć. Szybko ustawiłem aparat w telefonie. W momencie robienia zdjęć, moje oczy wyjątkowo przykryły powieki. Po ich podniesieniu, ukazał mi się obraz drzew, a pomiędzy ich pniami prześwitywały promienie słońca. Jelenia nie było. Może, kiedy przez kilka sekund patrzyłem w dół on wypuścił ten wypełniający płuca wdech i szybko odleciał jak napompowany, a potem uwolniony balonik, z którego wypuszczone powietrze świszcze z radości. A balonik, niesiony jego wolnością, frunie wysoko. Patrzyłem na siebie i dotarło do mnie, że to ja byłem tym balonikiem. Moje spojrzenie wdmuchało do mojego wnętrza całą niezależność tego pięknego zwierzęcia. Sięgając po telefon odczepiłem wzrok od byka, oddając mu ją, a jej magia rozgrzała me ciało oraz duszę. Miałem tyle energii, że mogłem, z tego miejsca gdzie stałem, wystartować jak rakieta. Posiadałem też dużą liczbę zdjęć, na których widniał nie jeleń, ale otaczająca go zewsząd jego świetlista aura. Kiedy je pokazywałem wszyscy mówili, że to zwykły las. Tylko ja wiedziałem jak bardzo się mylili.

Pewnego poranka wróciłem w to miejsce. Usiadłem na tym samym pniaku. Trawy były bardziej pochylone i żółte. Nie myślałem tym razem o kamuflażu. Pragnąłem jedynie być. Nagle usłyszałem ryk jelenia. Daleko, wśród drzew, choć oprócz czasu, w lesie przestaje również istnieć odległość. Wstałem i ruszyłem w kierunku tego dźwięku. Im głębiej wchodziłem między drzewa, tym bardziej cichło nawoływanie byka. W końcu umilkło. Stwierdziłem, że wyczuł moją obecność i się ukrył. Ponieważ jest w tym naprawdę dobry, nie próbowałem go szukać. Powolnym krokiem ruszyłem przed siebie. Pnie drzew pokrywał miękki, wilgotny mech, który mógłby posłużyć za murawę niejednego piłkarskiego stadionu. Leżące gałęzie pękały pod ciężarem mojego ciała. Pozostająca gdzieniegdzie wilgoć nocy sprawiła, że w niektórych miejscach było ślisko jak na lodowisku. Idąc nie zauważyłem, kiedy wyszedłem na drogę. Buty zatopiły się w błocie. Odciskaniu podeszew towarzyszył charakterystyczny dźwięk przypominający mlaskanie. Przy każdym kolejnym kroku, zsuwały mi się skarpety. Kiedy je podciągałem, moim oczom ukazały się odciski jelenich stóp. Z opuszczoną głową, po tropie, poszedłem tam, gdzie zmierzał on. Pewnie byk, w przeciwieństwie do mnie, maszerował dumnie. Z wyprostowaną szyją, a z pyska raz za razem ulatywał ryk jak świst pary z gwizdka parowozu. Jego poroże było oblepione srebrzystymi kropelkami rosy. Wyglądało niczym kryształowy żyrandol, a te kropelki dyndały i spadały na drogę tłukąc się bezgłośnie. Szedłem i szukałem tych, które się ostały. Zgromadziły jedna obok drugiej, tworząc niedużą, kryształową kałużę. Kiedy do niej dotarłem przeglądnąłem się w niej jak w magicznym zwierciadle, tylko nie pytałem kto jest najpiękniejszy na świecie, ponieważ wiedziałem, że Król Puszczy. Wtedy znowu zaryczał. Kropelki zadrżały i pomarszczyły moje odbicie. Poderwałem wzrok, będąc pewnym, że zrobił to specjalnie, gdyż w tym kropelkowym lusterku swoje odbicie mógł podziwiać tylko on. Zresztą, w okresie rykowiska, jego próżność i egoizm były usprawiedliwione. Zacząłem się skradać w kierunku młodnika, z wiarą, że znowu go zobaczę i wtedy po raz kolejny zamilkł.

Lato. Tego dnia bardzo wysoka temperatura zniechęcała do aktywności, ale przegrała z pasją. Znowu byłem w Puszczy Boreckiej. Kąpałem się w cieniu rzucanym przez rozłożyste korony drzew. Owady swoją natarczywością skierowały mnie na otwartą przestrzeń. Wychodząc na pole musiałem przyzwyczaić wzrok do oślepiającego słonecznego światła. Delikatny wiatr chłodził moje spocone czoło niczym nasiąknięta lodowatą wodą chustka. Kiedy zakończyłem proces adaptacji, moim oczom ukazał się jeleń. Szedł ospale w kierunku puszczy. Jego rozgrzane ciało pragnęło zanurzyć się w jej chłodzie. Fot. Radosław Pietkiewicz
Lato. Tego dnia bardzo wysoka temperatura zniechęcała do aktywności, ale przegrała z pasją. Znowu byłem w Puszczy Boreckiej. Kąpałem się w cieniu rzucanym przez rozłożyste korony drzew. Owady swoją natarczywością skierowały mnie na otwartą przestrzeń. Wychodząc na pole musiałem przyzwyczaić wzrok do oślepiającego słonecznego światła. Delikatny wiatr chłodził moje spocone czoło niczym nasiąknięta lodowatą wodą chustka. Kiedy zakończyłem proces adaptacji, moim oczom ukazał się jeleń. Szedł ospale w kierunku puszczy. Jego rozgrzane ciało pragnęło zanurzyć się w jej chłodzie. Fot. Radosław Pietkiewicz

Postanowiłem, że poczekam. Oddając swą duszę ciszy, usiądę na kamieniu i pewnie bym tak uczynił, gdyby nie strzyżaki. Zaczynały intensyfikować swoje naloty, wraz ze wzrostem temperatury powietrza. Pojawiały się zewsząd. Wczepiały w ubranie, włosy, próbowały wchodzić do uszu, nosa, oczu. Odganiałem się od nich jak od roju pszczół. Moje wymachiwanie rękami i tupanie nogami przypominało trochę taniec pogo. Błotniste podłoże sprawiało, że czułem się, jakbym był na festiwalu Woodstock. Jakbym przeprowadzał generalną, taneczną próbę przed występem, tylko bez muzyki. Zacząłem szybko biec. Nagle wpadłem w poślizg. Sunąłem do przodu jakbym zamiast butów miał łyżwy, a zatrzymałem dopiero w miejscu, gdzie drogę pokrywały liście wraz z trawą. Popatrzyłem na kurtkę oraz spodnie. Na szczęście były bez tych fruwających kleszczy. Wtedy z lasku znowu dobiegł ryk. Jakiś taki inny. Bardziej przypominał chichot. Postanowiłem, że udam się w inne miejsce, bo słońce coraz wyżej na niebie, a jelenie przed nocą muszą odpocząć, więc czas dla nich na sen.

Maszerowałem teraz po drugiej stronie młodniaka. Droga była tutaj wyłożona betonowymi płytami. Przed laseczkiem rozciągała się duża polana. Patrzyłem w kierunku, gdzie usłyszałem jeleni rechot. Nagle drzewa zaczęły się poruszać. Po chwili pojawiła się głowa łani. Potem następna i jeszcze jedna. Wszystkie trzy panie wyszły zza drzew. Następnie rozpoczęły konsumpcję trawy. Ustawiły się w różne strony świata i nasłuchiwały. Rozglądały, a ich uszy obracały jak wojskowe radary. Ukląkłem, wyciągnąłem lornetkę. Podejrzewałem, że za nimi wyjdzie król. Nie myliłem się. Najpierw pojawiła się korona, a potem jej właściciel. Potężny, łanie wyglądały przy nim jak sarenki, które, kiedy on skubał gałązki, podskubywały jego. Poroże było tak rozgałęzione, że pewnie  niejedno drzewo marzyło   o takiej koronie. Każdy jeleni wdech rozchylał na boki małe świerki pomiędzy którymi znajdowała się jego klatka piersiowa. Wydech sprawiał, że wierzchołki iglaków uderzały o siebie rodząc dźwięk oklasków. To nie był ten sam król, którego widziałem wcześniej, ale że był kolejnym władcą puszczy, to wiem na pewno. Z wrażenia zaparowała mi lornetka. Klęczałem, modliłem się i prosiłem ducha puszczy, żebym tym razem wykonał choć jedno zdjęcie tego majestatycznego ciała. Wyciągnąłem telefon, ale okazało się, że jeleń stoi za daleko. Musiałem podkraść się bliżej. Włożyłem akcesoria od dokumentowania oraz obserwowania do kieszeni i rzuciłem się w morze trawy. Naśladując ostatnio spotkaną sarenkę nurkowałem w niej i co jakiś czas wynurzałem tylko głowę, w celu weryfikacji prawidłowości obranego kursu. Szło mi całkiem dobrze. Byłem już na tyle blisko, żeby wykonać fotografię, kiedy na drodze dało się słyszeć warkot silnika. Zaraz po nim pojawiło się auto. Stanęło na luzie. Pomyślałem, że kierowca również zobaczył byka. Jeleń przez moment patrzył w kierunku charakterystycznego dźwięku pracy motoru diesla. Być może, będąc pod władaniem testosteronu, przez chwilę traktował samochód jako konkurenta do tronu. Ale, po tym jak zaciągnął nozdrzami powietrze, odzyskał świadomość i zniknął w młodniaku. Za nim ruszyły łanie. Auto nadal stało w miejscu. Popatrzyłem na nie przez lornetkę. Okazało się, że kierowca cały czas obserwował nie króla, a mnie. Nagle z lasku dobiegł do mych uszu cichy, przypominający chichot ryk. Dzięki niemu zrozumiałem komiczność całej sytuacji. Auto ruszyło, a ja zanurzyłem się w trawie.

Jak jestem w lesie, nigdy nie mówię, że ostatni raz. W zapachu igliwia, którym się inhaluję, szumie liści zastępującym w mej głowie zgiełk miasta i porannych mgłach, którymi myję twarz, nie sposób się nie zakochać. Kolejnym razem zatrzymałem samochód na innej drodze niż zwykle. Wewnętrzny głos od dawna krzyczał, abym się zatrzymał w tym miejscu. Jednak wolałem jechać tam, gdzie byłem, gdzie czułem się bardziej bezpiecznie, ponieważ już to znałem. Las zawsze uczy. Wystarczy mu zaufać tak jak intuicji. Nie trzeba o nim dużo wiedzieć, żeby go słuchać. Od kilku lat przyjeżdżałem celem zdobycia umiejętności wychwytywania głosu jego duszy oraz, a może przede wszystkim, mojej. Po założeniu odpowiedniego obuwia, zacząłem oddalać się od auta. Z każdym krokiem malało, aż mogłem zamknąć je w dłoni i włożyć do kieszeni jak resoraka. Kolor nieba był szary niczym mysie futerko. Wiatr zachowywał się cicho, więc zdziwił mnie odgłos uderzających o siebie gałęzi. Początkowo cichy, ale im dłużej się wsłuchiwałem, tym bardziej stawał się intensywny. Dziki – pomyślałem i znieruchomiałem. Wiedziałem, że odyńce, lochy, warchlaki nie stanowią zagrożenia, kiedy wiedzą, że nadchodzimy. Gorzej w momencie, gdy je zaskoczymy. Wtedy w myśl powiedzenia, że najlepszą obroną jest atak, mogą, nie na żarty, spróbować nas przestraszyć swoją szarżą. Stąd moje wahanie, w którym kierunku powinienem postawić kolejny krok. Oczywiście wygrała ciekawość, powodując, że mój marsz w kierunku tego odgłosu stał się jeszcze cichszy. Pomyślałem, że jak zobaczyć dziki, to zrelaksowane, zaabsorbowane zabawą, a nie uciekające. Jak ruszą w moim kierunku, to skoczę na pień drzewa niczym wiewiórka, a na adrenalinie, będę się po nim wspinał tak szybko jak ona. Uradowany z podjęcia takiej decyzji zmierzałem przed siebie. Nie wiem, kiedy znalazłem się przy ogrodzeniu, za którym posadzone blisko siebie drzewa przypominały mur. Gałęzie tworzyły gęsto utkaną pajęczynę. Trzask ich łamania stał się jeszcze bardziej złowrogi. Doszedłem do wniosku, że to musi być duże zwierzę i dzik został przeze mnie wykluczony z kręgu podejrzanych o drzewny wandalizm. Postanowiłem, że pójdę wzdłuż ogrodzenia, tam skąd dobiega ten odgłos pastwienia się nad tym małym, niewyrośniętym drzewostanem. Szedłem ścieżkami zwierzęcych wędrówek i im bliżej byłem rozwiązania zagadki, kto tak bardzo nie lubi tego młodniaka, tym bardziej do głosu dochodziła moja wyobraźnia. Stawiała ona na żubry, które według niej były tam całą rodziną, a że duże i często się wiercą, to nie specjalnie, ale przypadkowo stawały na leżących patykach, przepoławiając je czy robiąc z nich ćwiartki. Przytulały się do gałęzi swoim cielskiem, żeby się o nie podrapać i robiło się im tak dobrze, że przysypiały, że pochrapując opierały się o nie, a te nie wytrzymując ich ciężaru głośno strzelały. Jak lód pękający na pustej od wewnątrz kałuży. Skubały z nich korę. Ciągnęły do siebie niczym wytrzymałą linę, która nie chciała do końca puścić okrywanej gałęzi i przez to doprowadzała do jej pogruchotania.

Końcówka zimy. Mróz, błękitne niebo i brak wiatru. Wymarzona pogoda na wędrówkę przez Puszczę Borecką. Kiedy jestem na miejscu, wyznaczam kierunek marszu i niespiesznym krokiem rozpoczynam realizację planu spaceru. Prawie zawsze nie ziszczam tego, co zakładam na początku. Po przejściu niedużej odległości uprzednio wytyczonym przez siebie szlakiem, zdaję się na głos intuicji i znaki dawane przez puszczę. Skręcam w wąską ścieżkę. Na jej końcu znajduje się zrąb, na którym leży jeleń. Nieświadomy mojej obecności, mruży oczy od oślepiającego, zimowego słońca. Ustawiam ostrość w aparacie i kiedy mam zamiar wykonać zdjęcie, byk się zrywa z miejsca i znika między drzewami. Jestem zdziwiony zaistniałą sytuacją, ale już po chwili dostrzegam wyjaśnienie dlaczego się wydarzyła. W niedalekiej odległości od leżącego byka, po jego prawej stronie, stały dwa kolejne, których bezruch sprawił, iż były dla mnie niewidzialne. To one zdradziły moją obecność jeleniowi, który się relaksował. Jednego z nich zapamiętałem na zrobionej naprędce fotografii
Końcówka zimy. Mróz, błękitne niebo i brak wiatru. Wymarzona pogoda na wędrówkę przez Puszczę Borecką. Kiedy jestem na miejscu, wyznaczam kierunek marszu i niespiesznym krokiem rozpoczynam realizację planu spaceru. Prawie zawsze nie ziszczam tego, co zakładam na początku. Po przejściu niedużej odległości uprzednio wytyczonym przez siebie szlakiem, zdaję się na głos intuicji i znaki dawane przez puszczę. Skręcam w wąską ścieżkę. Na jej końcu znajduje się zrąb, na którym leży jeleń. Nieświadomy mojej obecności, mruży oczy od oślepiającego, zimowego słońca. Ustawiam ostrość w aparacie i kiedy mam zamiar wykonać zdjęcie, byk się zrywa z miejsca i znika między drzewami. Jestem zdziwiony zaistniałą sytuacją, ale już po chwili dostrzegam wyjaśnienie dlaczego się wydarzyła. W niedalekiej odległości od leżącego byka, po jego prawej stronie, stały dwa kolejne, których bezruch sprawił, iż były dla mnie niewidzialne. To one zdradziły moją obecność jeleniowi, który się relaksował. Jednego z nich zapamiętałem na zrobionej naprędce fotografii

Nagle wyobraźnia zamilkła przestraszona krzykiem leśnego kapusia. Lepiej nie denerwować sójki, bo jak już się jej zajdzie za skórę, to wszyscy w puszczy będą wiedzieli, że w niej jesteśmy. Zobaczyłem, że ogrodzenie w tym miejscu jest przewrócone więc wszedłem pomiędzy drzewa jak do tajemniczego ogrodu. Wierzyłem, że sójka mnie nie zobaczy. Niestety myliłem się. Gdy tylko mnie ujrzała wystartowała, otworzyła dziób i zaczęła wrzeszczeć. Łamanie gałęzi ucichło. Stanąłem w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń. W oddali słychać było ptasi głos niczym odbijające się od drzew leśne echo. Potem nastała cisza. Taka, która ma miejsce po błyskawicy. Liczysz i czekasz na grzmot. Chciałem, żeby jego uderzenie było jak najbliżej mnie. Nagle gałęzie się rozchyliły i niczym piorun pojawił się król. Byłem zaskoczony. Przyszedł między drzewka na trening. Obniżał głowę, wbijał poroże w gałęzie, a potem obracał nim na prawo i lewo powodując ten głośny dźwięk. Atakował niczym szermierz. Wycofywał się zabierając ze sobą te części drzew, które w tę szlachetną koronę się wplątywały. Tak uzbierał spory stos. Może pracował na etacie i miał na nie kupca. Kiedy mnie zobaczył podskoczył do góry. Zawisł w powietrzu jak mucha lub motyl. Miałem wrażenie, że porożem zaczepił się o gałęzie, a one za karę, że tak wiele ich połamał, nie chciały go puścić. Przypominał największego, najpotężniejszego z reniferów Mikołaja. Przebierał w powietrzu nogami próbując nabrać rozpędu i kiedy spadł na ziemię ruszył do przodu z taką prędkością, że znajdująca się pod nim trawa uniosła się w powietrze, a potem opadając udekorowała rosnące w pobliżu choinki. Chciałem pójść za nim. Zostawił widoczny trop. Zrezygnowałem jednak czując, że już po wszystkim. Byłem spełniony rozwiązaniem zagadki, a moja wyobraźnia zaczęła stawiać mnie w roli bohatera. Gdyby nie ja i moja ciekawość, to król mógłby nigdy nie wydostać się z tej pajęczyny gałęzi. Przecież on wcale nie ćwiczył tym porożem fechtunku. Zaplątał się i tyle. Dzięki mnie ogarnął go wstyd przed kompromitacją i resztką energii się wyplątał. Wyobraźnia mówiła mi, że jestem wielkim, leśnym bohaterem, tylko sójka wrzeszcząc w oddali niszczyła jej piękną, choć nieprawdziwą, wizualizację.

Kolejna lekcja dobiegła końca. Kiedy odchodziłem, na błotnistej ścieżce zobaczyłem nowy trop, który sójka próbowała zakryć liśćmi. Chciałem zrobić jej zdjęcie, ale odfrunęła zanim nacisnąłem przycisk w telefonie. W domu przeglądając fotografie stwierdziłem, że jest to ślad następnego króla, który udawał się na trening. Sójka stała na czatach, kiedy kolejny jeleń wylewał siódme poty, w jej prywatnej siłowni. Ach ten czarodziejski las.

Po ponad roku powtórnie spotkałem się z jeleniem. Była zima. Rześkie powietrze działało jak poranna kawa. Niespiesznie zbliżałem się do lasu. Spoglądałem na zachmurzone niebo. Było jednolite. Brak jakiegokolwiek przetarcia na niebiańskiej kołdrze. Żeby choć jeden guzik się rozpiął byłaby szansa na prześwit błękitu. Między drzewami słyszę rumor. Postanowiłem stanąć na otwartej przestrzeni i poczekać. Nie ruszałem się. Powoli wrastałem w zmarzniętą, twardą ziemię. Minęło piętnaście minut i wtedy na pole wybiega on. Zatrzymuje się. Patrzymy na siebie, tak jak czternaście miesięcy temu. Zdziwieni, że powtórnie spotkały się nasze spojrzenia. Robię mu portretowe zdjęcie. Tym razem naciskam przycisk cyfrowego aparatu, a nie telefonu komórkowego. Jeleń rusza znienacka. Mknie coraz szybciej. Już nie dotyka ziemi. Uderza porożem w szarość nieba. Żółte światło oślepia, więc zamykam powieki. Kiedy je otwieram, widzę jedynie jednolity nieboskłon. W końcu zapamiętałem króla nie tylko w swojej pamięci, ale także aparatu.

Radosław Pietkiewicz

Radosław Pietkiewicz – miłośnik wszystkich istot żywych, głównie wilków. Ma zainteresowania artystyczne, inspiruje się obserwacją przyrody, ludzi i samego siebie. Spaceruje leśnymi ścieżkami, fotografuje faunę i florę. Pisze opowiadania, rymowane historie oraz bajeczki, które ilustruje autorskimi fotografiami. Twórczością dzieli się z odbiorcą na fanpage „Malowanie Słowem” facebook.com/radoslawPiet. Z wykształcenia ekonomista oraz opiekun medyczny. Prezes Fundacji Inicjatyw Społecznych „Impuls”, na co dzień pracuje jako opiekun środowiskowy w MOPS w Giżycku.