Ludzkie przebudzenie. Rozmowa z Martą Sawicką-Danielak, autorką książki „Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek”
Anna Zielińska-Hoşaf: Zacznijmy naszą rozmowę od tytułu książki. „O bestii, którą stworzył człowiek”. Tygrys to „bestia”, drapieżnik siejący strach. Tymczasem statystyki mówią, że bestią jest raczej człowiek. Na początku XX wieku na świecie żyło 100 tysięcy tygrysów. Do 2010 r. liczba ta spadła do 3200. Dzisiaj Globalne Forum Tygrysów szacuje liczebność tych kotów na 5574 tygrysy (dane z 2023 r.). Wiemy, że człowiek zniszczył 95% populacji tygrysów, wytępił 4 podgatunki tygrysa, trzyma w niewoli 8 tysięcy tygrysów, czyli prawie dwa razy tyle, ile żyje na wolności. Tymczasem on wciąż wzbudza strach. Mamy zakodowane, że tygrys jest ludojadem, kojarzy się z niebezpieczeństwem. Dlaczego? Czy to efekt „wdrukowanego” w naszą zachodnią świadomość kodu? Efekt Kiplinga?
Marta Sawicka-Danielak: Moją książką chciałam uzmysłowić, że nasze postrzeganie dzikich zwierząt częściej wynika z przekazów, które na ich temat wchłaniamy niż z naszego bezpośredniego kontaktu z nimi. Na stosunek do zwierząt i przyrody bardziej wpływają więc opowieści, w jakich dana społeczność wzrasta, także religijne, niż realne niebezpieczeństwo, jakie ona niesie. Przykładem tego są indyjskie Sundarbany, o których piszę, i podejście lokalnej społeczności do drapieżników – w większości rdzennej ludności plemiennej, Adivasi. To ludzie, którzy byli, są i czują się częścią lasu – my byśmy powiedzieli, „częścią ekosystemu”. Dla nich zabicie człowieka przez tygrysa nie jest „atakiem” zwierzęcia tylko „wypadkiem” w lesie. Takiego właśnie używają słowa: „wypadek”. Tłumaczyli mi: „U was są wypadki samochodowe, bo macie drogi. My mamy dżunglę i wypadki z tygrysem”. Takie myślenie zwalnia zwierzę z „odpowiedzialności” czy „intencji” jego działania, jakie przypisuje mu często zachodnia kultura, nazywając „okrutną bestią”. „To jest prawo lasu” – mówią Bengalczycy. I nikt nie ma pomysłu, by zwalczać niebezpieczne dla człowieka zwierzęta, ponieważ one mają swoją rolę do odegrania w całym systemie i tę rolę ludzie dobrze znają. Nie tylko zresztą w tej części Indii. „Bez lasu ginie tygrys, bez tygrysa ginie las. Dlatego tygrys strzeże lasu, a las tygrysa” – czytamy w najważniejszym hinduistycznym poemacie „Mahabharata”.
To podejście miejscowych jest pełne swego rodzaju pokory – z pewnością nie odwołuje się do „korony stworzenia”.
Większość wierzeń azjatyckich i ich kosmogonii oparta jest na zasadzie powiązań, monizmu, a nie opozycji, dualizmu – to połączenie wszystkich istnień, które bez wyjątku są odbiciem tej samej boskiej siły, a nie hierarchiczność gatunkowa jak w religiach adamowych, gdzie jedynie człowiek jest stworzony na podobieństwo Boga. Na Sundarbanach, które przede wszystkim badałam, istnieje pewien unikatowy i synkretyczny system wierzeń, który wyznają wspólnie – i to jest ciekawe w skali całych Indii – zarówno hinduiści, jak i muzułmanie. Wszyscy ci ludzie łączą się w religii lokalnej, w której nadrzędne są prawa lasu. A Panią tego lasu jest dobra i miłosierna BonBibi, lokalne bóstwo opiekuńcze, matka wszystkich stworzeń – i ludzkich, i pozaludzkich, którą wychowała dżungla, wykarmiły mlekiem jelenie.
Co człowiekowi przekazuje prawo lasu?
Poemat o BonBibi, pieśń, która jest tam melorecytowana i odgrywana w amatorskich teatrach, mówi między innymi o tym, że Pani Lasu jest pogromczynią demona ludzkiej chciwości, jaką skalał się niegdyś bramin, który miał już wszystko, więc zapragnął posmakować ludzkiego mięsa. Wtedy przyjął postać tygrysa i stał się demonem Dokkhin Rajem. Jego ofiarą padają więc ludzie o podobnych cechach – agresywni, chciwi, porywczy. W lesie nie można mieć nieczystych myśli, złorzeczyć, a nawet zostawiać jakichkolwiek płynów ustrojowych. Człowiek nie może iść do lasu po jedzenie, jeśli w chacie ma nawet skąpe zapasy. Nie może zabierać innym stworzeniom ze wspólnej leśnej spiżarni. W poemacie są wyraźne zasady moralne, które my, w naszej części świata, nazwalibyśmy zrównoważonym życiem. Dlatego lokalna społeczność tłumaczy ataki tygrysa błędem ludzkim a nie drapieżnością czy krwiożerczością wielkiego kota.
Nikt nie odczuwa złości w stosunku do tygrysa za śmierć bliskiej osoby?
Kiedy pytałam: „Czy jesteś zła na tygrysa, że zabrał ci męża?”, tygrysie wdowy odpowiadały: „Jak mogę być zła na tygrysa, na zwierzę?”. W ogóle nie rozumiały, o co pytam. Ich system wierzeń wyklucza takie myślenie. My byśmy to nazwali głęboką ekologią. Tam to podstawa życia: przekonanie, że wszystko jest emanacją tej samej siły i wspólnie funkcjonuje, że wszyscy pochodzimy z tego samego źródła: i liść, i mrówka, i człowiek, i kamień. Cała przyroda jest święta, jej się oddaje hołd.
I to opowieści sprawiły, że tygrys wzbudza w nas strach?
Tak, kolonialne opowieści. Nauka dowodzi, że strach przed drapieżnikami nie jest instynktowny, ale wyuczony i rozwija się, gdy ofiara współdzieli przestrzeń z danym zwierzęciem. Jak my w Polsce, w Europie, możemy się bać tygrysa, kiedy jest on zwierzęciem azjatyckim? Boimy się go tylko przez przekazy kulturowe. Pamiętajmy, że zwierzęta pełnią w ludzkiej kulturze taką funkcję, jaką im nadaliśmy. Ich przedstawienia mogą więc realnie przyczynić się do ich wyginięcia lub objęcia ochroną, co jest szczególnie istotne dziś, w czasie szóstego wymierania gatunków. Być może ta świadomość jest kierunkiem dla osób, które tworzą opowieści i nowe narracje o świecie. Apelowanie do wyobraźni to znacznie skuteczniejsza metoda inspirowania do zmian niż naukowe statystyki, z którymi trudno się utożsamić.
To, co powiedziałaś na temat strachu, przywodzi mi na myśl Galapagos, gdzie żadne zwierzę się nie boi, ponieważ nie ma tam naturalnych drapieżników. Z drugiej strony potrafimy bać się zwierząt, których nigdy nie widzieliśmy. Od dziecka karmieni jesteśmy np. strachem wobec wilka, bajką o Czerwonym Kapturku. Dziś ten strach jest podsycany, także wśród mieszkańców miast, którzy nie mają szans spotkać wilka.
W wielu stanach Indii tygrys do dziś jest bóstwem ludności plemiennej. Nawet w sercu nowoczesnego Mumbaju – największej metropolii Indii – odwiedziłam tygrysią kapliczkę. W stanie Karnataka co roku odbywa się Huli Wesha, tygrysia maskarada, gdy młodzi mężczyźni przebierają się za tygrysy i tańczą w paradach na ulicach. A kto u nas przebiera się za wilki i radośnie tańczy? To wilk się przebiera, i to podstępnie, za babcię, by zjeść małą dziewczynkę. Oczywiście Azjaci nie są pozbawieni lęku przed tygrysem, ale mają też wobec niego wielki szacunek, podziw. U nas wilk jest postrachem.
W Turcji wilk to przewodnik, który widniał na sztandarach, łączy się silnie z turecką tożsamością.
Tu również mamy taką sytuację. Tygrys jest oczywiście tym, który Indusów od zawsze także zjadał, choć to nie przez tygrysa ginie tam najwięcej ludzi. Najwięcej osób w Indiach zabijają słonie, poprzez stratowanie. Ale tygrys jest też od zawsze w Azji na sztandarach, patronował władcom i przywódcom, dziś w Indiach jest zwierzęciem narodowym. Człowiek chce się utożsamiać z jego mocą, z jego charyzmą czy mądrością jak w przypadku Chińczyków. U nas takie podejście do drapieżnika jest sporadyczne.
W książce bardzo dogłębnie omawiasz temat tygrysa-ludojada. Czy faktycznie tygrys ma takie inklinacje? Czy może stać się ludojadem, jeśli raz upoluje człowieka? Czy znowu ten ludojad to zachodnia bajka o złym tygrysie?
To rozpalający wyobraźnię mit, szerzony od czasów kolonialnych w krajach globalnej Północy. Takie opowieści dobrze się sprzedają. Owszem, tygrys może sięgnąć po człowieka z różnych przyczyn, także pomyłki, ale w jego naturalnej diecie nas nie ma. Tygrys jest zaprogramowany do polowania na duże zwierzęta, a nie jest nim człowiek, a zwłaszcza Azjata. Na przykład lamparty, których w Indiach jest wiele, także w miastach, polują na psy czy koty, są widywane przy domostwach. Tygrys jest zwierzęciem wyjątkowo skrytym, trudnym do namierzenia, unika kontaktu z człowiekiem.
Skąd więc te ataki?
Na przykład jeśli ten kot jest niepokojony na swoim terytorium, może zaatakować, ale nie celem pożarcia. W czasach kolonialnych brytyjscy myśliwi pisali w swoich dziennikach, że najokrutniejsze są tygrysice. Ludzie wchodzili karczować las, spieniężać go i budować trakcje kolejowe, nie bacząc, że tygrysice miały młode i broniły ich za wszelką cenę. Jest jeszcze coś. W „Księdze dżungli” R. Kiplinga Shere Khan jest kuternogą. Kuleje, i właśnie dlatego poluje na człowieka. Jeżeli tygrysy sięgają po człowieka, to albo w wyniku pomyłki, bo na przykład człowiek kuca załatwiając swoje potrzeby i tygrys myli go ze swoją naturalną ofiarą, albo gdy jest tygrysem starym, niedomagającym fizycznie, chorym, na przykład z brakami w uzębieniu czy kulawym jak Shere Khan. Łatwiej mu upolować człowieka, który ucieka wolniej i jest mniej czujny niż inne zwierzęta. Jeśli taki pojedynczy osobnik się tego nauczy, to może kontynuować polowania na człowieka i właśnie to robiły tygrysy, na które polował Jim Corbett. Corbett, pomimo tego, że napisał książkę „Ludojady z Kumaonu” i w pewien sposób upowszechnił to krzywdzące określenie, zawsze zaznaczał, że te tygrysy z natury nie żywią się ludźmi, a „ludojady” były najczęściej najpierw ofiarą człowieka, zostały zranione przez kolonialnego myśliwego. Miały ślady po kuli albo brak zęba spowodowany postrzałem. To człowiek de facto stworzył ludojady. Brytyjskie masowe polowania na tygrysy w Azji wywołały ataki na ludzi, bo przybyło mnóstwo zwierząt rannych, osłabionych, które zaczęły polować na człowieka nie w odwecie, lecz z konieczności – z braku sprawności fizycznej.
Sundarbany mają jednak swoją specyfikę, nawet na tle reszty Indii.
W Sundarbanach mamy do czynienia z aberracją – tygrysy polują tam na człowieka na dużo większą skalę niż w innych częściach Azji.
I nie ma wciąż wytłumaczenia tej tajemnicy?
Nie mamy naukowych odpowiedzi. Były badania, ale zostały przerwane. Mamy tylko hipotezy i lokalne opowieści. Niektórzy upatrują źródła tej aberracji w zmianach klimatycznych, które szczególnie dotykają tamte rejony i zmieniają zachowania zwierząt. Jedna z hipotez mówiła, że ponieważ to teren zalewowy, pływy są cztery razy dziennie, woda podnosi się, opada i notorycznie zmywa ślady zapachowe tygrysa oraz wraz z erozją zabiera ich terytorium, to tygrysy robią się bardziej nerwowe i atakują. Inna mówiła, że słona woda powoduje choroby nerek tych zwierząt i boleści, co rozjusza zwierzęta, które by ugasić pragnienie, sięgają po człowieka i jego krew. Z kolej miejscowa ludność twierdzi, że jeśli tygrys raz zasmakuje ludzkiej krwi, to będzie wracał po człowieka, ponieważ ta krew jest wyjątkowo słodka. Ale to wszystko nieprawda…
… bo tygrysy nie czują słodkiego smaku, zupełnie jak kot domowy.
Tak. Koty te rozróżniają smak gorzki i kwaśny, ale prawdopodobnie w ogóle nie odczuwają słodkiego. Światowej sławy specjalista od tygrysów, doktor K. Ullas Karanth, powiedział mi, że tygrysy na Sundarbanach mogą polować z trzech powodów. Po pierwsze, z przetrzebionej naturalnej bazy pokarmowej. Większość dużych zwierząt, która tam żyła, już wyginęła, a były tam nawet nosorożce, bawoły, bardzo bogata fauna – obecnie całkowicie przetrzebiona.
To niestety problem, z jakim styka się coraz więcej drapieżników. A drugi powód?
Drugi powód jest taki, że człowiek z braku alternatywnych źródeł dochodu wyprawia się w Sundarbanach do lasu dużo częściej niż w innych rejonach Indii, więc statystycznie jest bardziej narażony na ataki. A trzecia, i tak naprawdę według Ullasa najbliższa prawdy teoria jest taka, że Sundarbany to jedyne miejsce w Indiach, gdzie nigdy nie było masowych polowań i przez to tygrysy nie wyrobiły tam sobie strachu przed człowiekiem. Z racji ukształtowania terenu – sieci rzek, cieków, rozlewisk, braku dróg lądowych, nie polowano zbiorowo, na słoniach, z hałasem. Ludzie wchodzą do rezerwatu, a tygrysom brakuje naturalnego pokarmu i zmuszone są sięgać nawet po kraby. Zresztą z tego powodu tygrysy z Sundarbanów są nawet mniejsze niż tygrysy bengalskie z innych rejonów, co świadczy o tym, że ich ofiara stała się mniejsza.
Przypomina mi to nieco przypadek pum w USA. Puma też wchodzi w konflikt z człowiekiem ze względu na przetrzebioną bazę pokarmową, tylko że zabija zwierzęta gospodarskie. Ale puma jest płochliwa, dość łatwo zniechęcić ją do podchodzenia do zabudowań. Polowania jednak sprawiły, że stare, doświadczone pumy, które wiedzą, że lepiej unikać człowieka, giną, a na ich miejsce przychodzą młode, poszukujące nowego terytorium, bardziej zuchwałe. One próbują szczęścia i atakują zwierzęta gospodarskie częściej.
Na Sundarbanach nie było zbiorowych polowań, ale pamiętajmy też, że od 1972 r., od czasów Indiry Gandhi, polowania są zakazane w całych Indiach, więc te stare tygrysy, analogicznie do starych pum, nie przekazały kolejnym pokoleniom żadnego lęku przed człowiekiem. Tygrysy żyjące obecnie nigdy nie spotkały się z atakującym człowiekiem, ponieważ żyją w rezerwacie, do którego Departament Leśny zakazuje ludziom wstępu. Ludzie mieszkają oraz mogą uprawiać zbieractwo w obszarze buforowym. Zbierają kraby, łowią ryby, zbierają miód leśny i chrust. Strefę buforową jednak przetrzebiono, a człowiek jest skazany na las. Idzie do rezerwatu kilkuosobową grupą, bez żadnej broni, nawet białej.
Nie próbują zapewnić sobie minimum bezpieczeństwa?
Zakazy w Indiach, zwłaszcza na Sundarbanach, są tak surowe, że nie pozwalają na samoobronę. Za to idzie się do więzienia. Spotkałam się z sytuacją, kiedy mężczyzna, który chciał odstraszyć tygrysa, żeby odebrać ciało nieżyjącego kompana, uderzył go kijem. Ten człowiek zaczął się ukrywać, bo opowieść o tym, jak uderzył tygrysa, rozniosła się po wsi. Odmówił ze mną rozmowy, bo lęk przed oficerami Departamentu Leśnego i karą był zbyt duży. Lokalna społeczność mówi, że w lesie nie boi się spotkania z tygrysem, tylko ze strażnikiem.
Dlaczego?
Nadużycia, oszustwa, przemoc ze strony władz, jak w przypadku masakry w Morićdźhampi z 1979 r., gdzie doszło do zainicjowanego przez rząd Frontu Lewicy najkrwawszego pogromu w dziejach niepodległych Indii – uchodźcy z Pakistanu Wschodniego (dziś Bangladeszu), uciśnieni członkowie najniższej kasty, za zgodą polityków stworzyli dobrze prosperującą społeczność na prawnie chronionych gruntach rezerwatu tygrysów, czym naruszyli ustawę o lasach. Dziś po śmierci w wyniku ataku dzikiego zwierzęcia rodzina zmarłego powinna dostać od Departamentu Leśnego rentę. Funkcjonuje to w całych Indiach. Ale nie w Sundarbanach. Nie spotkałam ani jednej wdowy, która otrzymała zapomogę. Po pierwsze, trzeba mieć pozwolenie na wejście na dany obszar lasu i wtedy można się ubiegać o rentę. A pozwolenia są limitowane. Ludzie wchodzą więc do lasu nielegalnie, a potem wdowa boi się, że odpowie za złamanie zakazu, bo tak wmawiają strażnicy, którzy żądają łapówek. Ale nawet jeśli ktoś wchodzi z pozwoleniem, to niektórzy strażnicy z Departamentu Leśnego nawet nie przyjmują zgłoszenia i pytają: „A gdzie ciało?”. Wiadomo, że ciała się nie znajdzie, bo zostało pożarte. Policja nie notuje zdarzenia i rodzina nie dostaje pieniędzy. Kobiety, które tracą wszystko, są jeszcze oszukiwane i zastraszane. Prawa miejscowych ludzi są nagminnie łamane.
Czy to problem całych Indii?
Tak, lokalna ludność jest wysiedlana, bo premier Narendra Modi, ścigający się na liczbę tygrysów z Władimirem Putinem, chce mieć bardzo dużo tygrysów i bardzo dużo rezerwatów. Ale gdzieś jest limit, prawdopodobnie tym limitem jest liczba 4000. Wzrost populacji ludzkiej nie idzie w parze ze wzrostem populacji tygrysiej, bo tygrys jest zwierzęciem terytorialnym i musi mieć przestrzeń. W ostatnich dziesięcioleciach nastąpiło bardzo gwałtowne wylesienie Indii, które jednocześnie stały się najludniejszym państwem świata. To błędne koło.
Tak… Może warto tu zauważyć, że Sundarbany w ogóle są miejscem, gdzie nie powinno być człowieka.
Tak, przede wszystkim z racji ukształtowania terenu. To nie jest miejsce, w którym człowiek powinien się osiedlić. Za ostatnim osadnictwem stoi brytyjska Kompania Wschodnioindyjska, która pod koniec XVIII wieku rozpoczęła rekultywację tych terenów, wykorzystując pracę przymusową robotników z najniższych kast. Naukowcy są zgodni: tych terenów nie powinno się nigdy zamieniać w grunty rolne, bo utrudnia to geografia. Dziś ten niegościnny teren jest jednym z najgęściej zaludnionych obszarów Azji.
Pamiętajmy też, że to jest teren oddzielony od głównego lądu.
I nie ma tam służby zdrowia, przemysłu, handlu, transportu i możliwości zarobkowania. Naukowcy i aktywiści podkreślają, że aby ochronić tygrysy, należy najpierw zająć się ubóstwem i zapewnić ludziom alternatywne źródło zarobku, a nie budować rezerwaty. W Sundarbanach tygrys rzadko podchodzi do wioski. Nie ma też kwestii odwetowego zabijania tygrysów.
Niezwykle przygnębiająca dla mnie była również kwestia swego rodzaju polowania na czarownice w Sundarbanach. Tygrysia wdowa – kobieta, która straciła męża przez atak tygrysa – to osoba piętnowana społecznie…
Wdowa w Indiach to najniższy status społeczny. Kobieta jest potrzebna, jeśli jest żoną i matką. Stąd znany, okrutny rytuał sati, który został zniesiony, ale jeszcze w latach 90. się zdarzał. Tygrysia wdowa jest zwana „zjadaczką męża” i staje się kozłem ofiarnym – np. mówi się, że mężczyzna został zabity przez tygrysa, bo chciwa żona wysłała go do lasu po zarobek. Albo oskarża się ją o pakt z demonem tygrysim, Dokkhin Rajem. Prócz tego, że taka kobieta po śmierci męża traci jedyne źródło dochodu, zostaje sama z dziećmi i starszyzną, traci ochronę społeczną, jest stygmatyzowana. Jeszcze niedawno takie kobiety były wyganiane z wiosek i własnoręcznie stawiały chaty na najgorszych terenach, osuwiskach przy rzece. Odwiedziłam wiele takich chat.
Jak mogą sobie zapewnić jakieś minimum egzystencji?
Jeśli są młode, to same idą pracować do lasu albo do kanałów rzecznych, żeby łowić narybek krewetki. One też padają ofiarami tygrysa, rekina, krokodyla, chorują od potwornych warunków pracy. Oczywiście wpływają źle na ekosystem, wydeptują namorzyny, a prócz larw krewetek łapią przypadkowo wiele innych gatunków, które są wyrzucane jako przyłów, co doprowadza do zmniejszenia ich populacji. Ale są bezradne, bez środków do życia. Wyłapany narybek sprzedają pośrednikom za śmieszne pieniądze, a tamci wiozą je na komercyjną farmę, gdzie krewetki – nomen omen tygrysie – hoduje się, by potem mógł je zjeść np. zamożny Europejczyk.
Skąd właśnie tam krewetki – w rzece?
Na Sundarbanach, które leżą nad Zatoką Bengalską, woda słodka miesza się ze słoną. Korzeniowe formacje namorzynów przystosowanych do życia w zasolonej glebie są miejscem, gdzie wiele gatunków przypływa się rozmnażać – między innymi krewetki. Namorzyny to szczególny ekosystemem, w którym występują endemiczne gatunki fauny i flory. To swoiste laboratorium życia. Kiedy pisałam książkę, zaczęłam intensywnie czytać o tych pionierskich formacjach. Sundari to najważniejszy i niegdyś dominujący na Sundarbanach gatunek namorzynów, czyli mangrowców. Podobno właśnie od niego tereny te wzięły swoją nazwę.
Namorzyny to też naturalna bariera ochronna.
Tak – naturalny falochron. To pierwsza linia obrony w razie klęsk żywiołowych, nie tylko w czasie katastrofy klimatycznej. Ze względu na specyficzną budowę i system korzeniowy od tysiącleci stanowią strefę buforową, która chroni wybrzeża przed erozją i powodziami. I miejscowi o tym doskonale wiedzą. Do tego dosłownie tworzą i stabilizują ląd. Co więcej, lasy namorzynowe pochłaniają z atmosfery dwutlenek węgla i magazynują go aż cztery razy więcej niż drzewa z lasów deszczowych, o których tyle się mówi. Namorzyny są na wagę złota, ale dopiero po tragicznym tsunami z 2004 r. udowodniono, że na wyspie, która miała namorzyny prawie w całości, ocalała ludność. Dopiero od tamtego momentu zaczęła się globalna ochrona namorzynów i świadomość, jak cenna jest to roślinność. A rdzenna ludność świata wie o tym od dawna.
Tymczasem większość terenów azjatyckich jest już pozbawiona tej naturalnej bariery.
Tak, na przykład Mumbaj jest miastem sztucznie połączonym z siedmiu wysp. Kiedyś ich brzegi naturalnie porastały namorzyny. W czasach, kiedy podnosi się poziom morza, nasilają się takie zjawiska pogodowe jak cyklony, nadmorskie miasta będą znikać jako pierwsze. Z pewnością przetrwałyby dłużej, gdyby posiadały naturalną namorzynową ochronę. Ale niemal w całej Azji namorzyny zostały wycięte pod ludzką zabudowę, a wcześniej przez rabunkową gospodarkę kolonizatorów.
Mądrość prostej kobiety, która u nas byłaby uznana za „prymitywną”, jest głęboka, obejmuje cały system. Uderzyła mnie właśnie mądrość jednej z tygrysich wdów, która nie wini tygrysa za swoje nieszczęście. Mówi: „To my wchodzimy na jego terytorium, on jest w swoim królestwie, on jest strażnikiem i gdy jego zabraknie, wytną las i nas wtedy też nie będzie”.
Dokładnie tak – możemy się od tych niepiśmiennych ludzi wiele nauczyć. Niegdyś głównie przedstawicielki nurtu ekofeministycznego podkreślały rolę folkloru, czyli dosłownie „wiedzy ludu”, w badaniach nad środowiskiem naturalnym i klimatem. Dziś coraz więcej naukowców postuluje włączenie tradycyjnej wiedzy ekologicznej rdzennych ludów Ziemi do działań na rzecz ochrony przyrody i instytucjonalnej walki ze zmianami klimatycznymi. Ale współczesna dominacja monokultury i utrata bioróżnorodności to też utrata plemion tubylczych, ich prastarej mądrości i zwyczajów, które często nie są nigdzie utrwalone. Stanowią mówioną bibliotekę, która żyje, dopóki żyją ostatni użytkownicy rdzennych języków. Ale tacy ludzie jak mieszkańcy Sundarbanów, których ślad węglowy jest praktycznie zerowy, w sytuacji katastrofy klimatycznej cierpią jako pierwsi. Ludzie z tamtych terenów są jednymi z pierwszych uchodźców klimatycznych.
W odległych miejscach na Syberii są bardzo podobne zasady wejścia do tajgi. Jeśli przestrzega się zasad, tygrys nic człowiekowi nie zrobi. Tygrysy mają dusze, tworzą społeczności, nie są gorszymi bytami niż człowiek.
Tak. Piszę o tym w rozdziale syberyjskim, na przykład, że pewien szamański lud tunguski wierzy dosłownie w powinowactwo z tygrysem, który jest ich bratem, i małżeństwa kobiet z tygrysami. To jest właściwe ludom rdzennym.
Z jednej strony mamy na Zachodzie obraz ludojada, z drugiej – „Tygryska”. Mamy bestię i maskotkę – dwa równolegle funkcjonujące obrazy. Staje mi też przed oczami obraz tygrysów, które są trenowane, żeby robiły to, co my chcemy, obraz Tygrysiej Świątyni w Tajlandii. Robimy z tygrysa maskotkę. Drugi obraz to współczesne safari w Afryce, gdzie sawanna wygląda jak parking. Między samochodami gepardzica próbuje upolować coś dla młodych. Nie może się dostać do tych młodych, bo wszyscy stoją, robią zdjęcia i nie widzą, że krzywdzą te zwierzęta. Według ankiety Google z 2024 r. tygrys jest „the most loved animal in the world”. Tylko czy to jest miłość?
To nie jest miłość, to jest pragnienie przyjemności – a to różnica. Mamy więc albo demonizowanie wielkiego kota, albo jego infantylizowanie jako „Tygryska”. Kolejne jest estetyzowanie zwierzęcia, zwielokrotnianie i wykorzystywanie jego wizerunku. Pamiętajmy, że odkąd tygrys pojawił się w Europie, a potem w Ameryce Północnej, zawsze był zwierzęciem zniewolonym, pokonanym przez człowieka. Od czasów Cesarstwa Rzymskiego ten azjatycki kot zawsze był w klatce, na łańcuchu. Był dowodem na to, że nawet takiego siejącego strach drapieżnika człowiek może zdominować lub upupić jako pluszową zabawkę. Podświadomie to znowu jest opowieść o supremacji białego człowieka, jego przewadze także nad innymi gatunkami.
Na koniec chcę zapytać – co dalej? Pisałaś o „powrocie do ustawień fabrycznych”. Czy jeszcze jest szansa dla nas? I dla tygrysów?
Indyjski zoolog powiedział mi, że tygrys sobie poradzi. I że człowiek nie chroni tygrysa dla tygrysa, lecz dla siebie, bo chce, żeby przetrwał ekosystem i nasz ludzki świat. Ale nawet jeżeli tak jest, musimy zrozumieć, że przyrost ludzkiej populacji oraz jej cywilizacyjny „postęp”, wzrost gospodarczy i wszystkie składowe naszej zachodniej cywilizacji, są sprzeczne z kierunkiem ochrony Ziemi.
Czy w takim razie są jakieś rozwiązania, które możemy my, indywidualnie, wprowadzić do życia?
Uważam, że ważne są zarówno systemowe rozwiązania, jak i indywidualna sprawczość. Ale przed każdym działaniem musi pojawić się świadomość. Jako joginka, od 20 lat na ścieżce duchowej, wierzę, że to, co osiągamy chociażby w medytacji, czyli połączenie ze sobą, połączenie z resztą istnienia i siłą wyższą – sprawczą, uniwersalną – daje nam taką świadomość i klarowne widzenie kierunku, w jakim powinniśmy zmierzać.
Czyli medytacja jest lekarstwem?
Poniekąd tak. Żeby ludzie poświęcali choć kwadrans dziennie na medytację i życie wewnętrzne, czyli 15 minut mniej pustego skrolowania, które bezsensownie truje atmosferę CO2, to bardziej pokochaliby przyrodę i planetę. Zrozumieliby, że są jej częścią, a nie pępkiem świata. Bo czy może być kilka miliardów pępków świata? W praktyce duchowej uświadamiasz sobie, że jesteś wszystkim i niczym zarazem, jesteś kroplą, która wraca do oceanu. Wierzę, że praktyki medytacyjne i duchowe w ogóle, nie zawsze jednak religijne, bo religia jest po prostu skodyfikowanym systemem, pozwalają ludziom inaczej spojrzeć na środowisko i zrozumieć nasze połączenie ze wszystkim, co istnieje w naszym wspólnym ponadnarodowym domu, jakim jest Planeta.
A może trzeba sprawić, żeby to stało się „trendy”?
Faktycznie, gdybyśmy wpadli w duchowość, tak jak „wpadliśmy” w boom technologiczny, elektronikę, social media, być może bylibyśmy wszyscy oświeceni. I nie potrzebowali terapii i psychotropów, bo siedzenie w telefonie i komputerze oddziela nas nie tylko od ludzi i reszty przyrody, ale przede wszystkim od siebie samych. Konsumpcja i kapitalizm przynoszą cierpienie. Ale większość ludzi z jakiegoś powodu nie idzie w stronę oświecenia, tylko pogłębia konsumpcję. Boją się momentu zatrzymania, pustki, która poprzedza kontakt ze sobą i uświadomienie sobie prawdziwych potrzeb. Zagłuszają je bodźcami, usprawiedliwiają się mainstreamowymi narracjami, które mówią o ciągłym postępie, wzroście gospodarczym, pieniądzach, posiadaniu. Ostatnio usłyszałam od pewnego podróżnika, a nie turysty, że ekologia to „trend”. Zapytałam go, czy nie dotyka go to, że zostawia tak duży ślad węglowy. Powiedział: „Ja mam jedno życie”. Tymczasem większość mieszkańców Indii wierzy, że ma wiele żyć – być może wrócimy na tę, a nie inną planetę, więc wracajmy w dobre miejsce.
Jest też życie kolejnych pokoleń, a my nie myślimy nawet chwilkę do przodu.
Żeby nie zabrzmiało to jak gloryfikacja Indusów. Absolutnie nie. Współczesne Indie są przecież szalenie zapatrzone w Zachód. Mówię o skromnych ludziach, często prostych osobach, które są blisko ziemi, przyrody i wciąż wyznają tradycje i kulturę swoich przodków. Albo o ludziach, którzy nie zaczynają dnia bez praktyki duchowej. Takie osoby mają inny system wartości – chociażby klasyczna joga indyjska, która jest akurat moją drogą, to starożytna filozofia będąca ścieżką świadomego, zrównoważonego życia w szacunku do siebie i innych stworzeń. Ale też współczucia i minimalizmu.
Przyrodę niszczymy naszą chciwością, naszym konsumpcjonizmem.
Tak. Narracje głównonurtowe nie bombardują nas istotnymi informacjami, na przykład taką, że przeciętny użytkownik TikToka produkuje blisko 50 kg CO2 rocznie. Podobne liczby dotyczą innych platform czy codziennego wysyłania e-maili i wiadomości online, czasem zupełnie bezsensownych. Ale przede wszystkim zachodnia cywilizacja zaszczepiła nam dwa dogmaty. Pierwszy: intelekt i nauka to jedyne wiarygodne i nieomylne narzędzia poznania. Tymczasem kultury wschodnie mają więcej pokory i zakładają, że ludzki rozum i zmysły są zbyt ograniczone, by pojąć prawdy rządzące życiem i wszechświatem. Drugi dogmat: źródła wszelkiej przyjemności leżą na zewnątrz i możemy po nie w nieskończoność sięgnąć. A zmysłów nie da się nasycić. Stąd błędne koło naszej cywilizacji. Mówię to także jako nauczycielka. Rozmawiamy w mojej przerwie między zajęciami, które współprowadzę na tygodniowym kursie medytacji i technik oddechowych połączonym z odosobnieniem w milczeniu. Jesteśmy w Tarasce, w Sulejowskim Parku Krajobrazowym, gdzie sieć trudno złapać, a wokół słychać jedynie odgłosy przyrody. I obserwuję osoby, które z chaosu, zagonienia, ze swoich problemów czy używek wyhamowują i nagle rozkwitają: w ciszy, w naturze, w braku bodźców, zakupów, internetu. Każdego dnia uśmiech na ich twarzach jest szerszy. Bo prawdziwa radość leży w środku, w nas samych, w naszej jaźni. Tam jest spokój. I nie trzeba niczego kupować, by się tam dostać, by być zadowolonym. Wystarczy świadomość.
Wystarczy wyjście do lasu.
Tak, ale bez telefonu i smartwatcha! Jak odłożysz telefon i pójdziesz do lasu, to masz piękne przeżycie duchowe. Nawiązujesz łączność z resztą przyrody, którą sam jesteś. To daje poczucie zasilenia, ale też więzi, przynależności. A z przynależnością naturalnie rodzi się odpowiedzialność. Nie tylko za swój czubek nosa. Moglibyśmy chociażby to robić. Jeżeli nie medytować, to świadomie iść do lasu, w przyrodę.
Niech to będzie nasze przesłanie.
Tak. Wierzę w ludzkie przebudzenie.
Marta Sawicka-Danielak – ur. w 1979 r. w Białymstoku, dziennikarka prasowa i telewizyjna, publicystka kulturalna, autorka m.in. książek „Święto Trąbek”, „Ostatni białystoker” czy „Oko tygrysa. O bestii, którą stworzył człowiek”, która znalazła się w finale Nagrody Grand Press za reportaż roku. Gospodyni podcastu o książkach „Strefa Autorska”. Joginka oraz nauczycielka technik oddechowych i medytacji, pomysłodawczyni i właścicielka kilku knajp, podróżniczka. Prywatnie mama, żona i towarzyszka czworonogów. Miłośniczka ciszy, przyrody i Podlasia.
Nowe rezerwaty – wspieram
Lipiec / sierpień 2025