Co to znaczy dbać o ogród?
Jakiś czas temu zostaliśmy przez naszych gospodarzy poproszeni o uporządkowanie przydomowego ogrodu. Prośba pojawiła się po letniej fali upałów, która skutecznie wysuszyła większość traw i krzewów. Wszędzie, gdzie na grządkach nieopatrznie podjęłam się uprzednio zabiegu pielenia, było już niewiele do ratowania. Dlatego celowo pozostawiliśmy w ogrodzie i na podwórzu nieskoszoną trawę, by niższym z roślin zostawić choć odrobinę cienia u stóp wyższych kuzynów. Te spośród nich, które skryte w gąszczu innych przetrwały lato – nawłocie i drobniutkie dzikie astry, jesienią rozkwitły złotem i fioletem, skupiając wokół siebie grupy dzikich zapylaczy. Wyniki pracy tych ostatnich było też widać na przydomowej jabłonce, która tego roku aż uginała się od owoców.
Polecenie naszych gospodarzy – skądinąd ludzi eksperymentujących z różnymi eko-bio-organic-healthy lifestyles – wykonaliśmy zatem według swej wiedzy i najlepszych chęci. Po ustaniu największej suszy, trawę w centralnej części ogrodu przycięliśmy kosą (budząc tym samym litość sąsiadów i ofertę pożyczenia kosiarki) i złożyliśmy do własnoręcznie skonstruowanego kompostownika. Nieco wypieliliśmy pełen osobliwych (ponoć bardzo cennych) roślin klomb przed domem. Pozbyliśmy się też większej części starych ram okiennych, które od niepamiętnych czasów zalegały w kącie ogrodu oraz poprowadziliśmy zaplątane w jabłonkę winogrono po altanie stworzonej ze starych belek.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy przy kolejnej wizycie gospodyni wypomniała nam, że podwórko wygląda tak, jakby nikt tu nie mieszkał, a przez nasze zaniedbania wartość rynkowa i domu, i ogrodu drastycznie spadła.
Ale jak to nikt nie mieszkał? – zdziwiliśmy się. Przecież nasz ogród aż tętni życiem. Ścieżki toną w dzikich kwiatach, jabłoń i winogrono rodzą wspaniałe owoce, a rudzik w mgliste październikowe poranki przysiaduje pod naszym oknem. Zatem mieszkają tu nie tylko ludzie, ale też rośliny, ptaki, owady i wszystkie te formy życia, które na przystrzyżonym równo trawniku sąsiadów nie mają dla siebie miejsca… Tłumaczenia jednak nie pomagały, a do mnie powoli zaczęło docierać, czego się od nas oczekuje. Dla pewności kilka razy zapytałam jednak: „Więc mamy wyciąć wszystko do ziemi?”. Odpowiedź nie pozostawiała złudzeń. Tak właśnie mamy zrobić, pozostawiając jedynie egzotyczne roślinki, które kosztowały „kupę kasy”. No tak, jeśli coś nie jest drogą fanaberią kupowaną w sklepie ogrodniczym, to widocznie nie zasługuje na zamieszkiwanie ze swoimi cennymi krewniakami.
W miejsce początkowej złości szybko pojawił się ogromny smutek. Już teraz w myślach żegnam się z tymi wszystkimi istotami, które przez wiosnę i lato zechciały żyć w naszym sąsiedztwie. Nie chcę, nie potrafię wyobrazić sobie pustki, jaka nastanie wraz z ich odejściem. Nie chcę też przykładać swojej ręki do tej eksterminacji, tym bardziej, że to już kolejny dziki ogród w moim życiu, który będę musiała pożegnać. Wcześniej był jeszcze stary sad w mojej rodzinnej miejscowości (wycięty pod daczę miejscowego nuworysza) i zarośnięty, pełen tajemnic teren obok dawnego domu (który panowie z gminy, dbający o lokalne boisko, postanowili, przy okazji, „uporządkować”).
Za każdym razem tym pożegnaniom towarzyszyło ogromne poczucie żalu, czy wręcz żałoby – jak po stracie kogoś bliskiego, dobrze poznanego. Z każdym dzikim ogrodem umierała cząstka mnie samej. Z każdą pszczołą, gąsienicą, kępą zarośli odchodziła możliwość doświadczania dzikości w moim najbliższym otoczeniu, przenosząc się gdzieś dalej, gdzie trzeba specjalnie się przemieszczać.
Eugeniczny pęd do schludnych trawników i równo przyciętych krzewów sprawia, że dzikość opuszcza nasze pola i podwórka, że przestaje być czymś dostępnym na wyciągnięcie ręki, stając się miejscem, do którego trzeba podróżować. Wypędzamy dzikość sprzed swoich oczu, skazujemy ją na banicję i tułaczkę, a następnie udajemy się na wakacje do Puszczy Białowieskiej, niczym na jakieś egzotyczne safari. Tam jednak również stronimy od prawdziwie dzikiej natury, zadowalając się widokiem dębów królewskich i puszczańskim zoo – rezerwatem pokazowym żubrów. Nawet prastarego lasu, z jego zwalonymi pniami, wykrotami, niepokojącymi dźwiękami, nie jesteśmy w stanie dopuścić do siebie inaczej niż przez siatkę – z bezpiecznej odległości, z perspektywy turysty, a nie uczestnika.
Kto wie? Może gdyby fragmenty dzikiego życia – piękna w chaosie, harmonii w nagromadzeniu form, Jedności w wielości – towarzyszyły nam również na co dzień, to nasza wyobraźnia nie byłaby wówczas tak ubogą, tak wzbraniającą się przed lasem, bagnem, pustynią. Otaczanie się wyłącznie formami skrojonymi na miarę przyciasną – zbyt schludną i zbyt mało złożoną jak na to, co oferuje natura, zubaża naszą estetykę, zmysły, zdolność kreacji. Nie tęsknimy już za bujnością przyrody, bo zapomnieliśmy, jak ona wygląda. Uciekamy z miasta tylko po to, by zbudować sobie drugie miasto – tyle że nasze prywatne, z naszą trawą i naszymi klombami. Nasz mikrokosmos to brukowane alejki w parku, trawnik i tuje przed domem. Ich podporządkowanie naszej woli i inżynierii pozwala nam choć na chwilę zapomnieć o śmierci, rodząc niebezpieczne w skutkach poczucie oddzielenia i myśl, że to my jesteśmy jej panami. A panować możemy tylko przez jeszcze większe oddzielenie i otoczenie się światem plastikowym, sztucznym, w swojej sztuczności wiecznym.
Nie chcę takiej wieczności i nie chcę utraty kolejnych dzikich ogrodów (ale też dzikich skwerów i podwórek) w moim otoczeniu. Nie pragnę być inżynierem, lecz uczestnikiem – aktywnym, empatycznym, doświadczającym. Wierzę, że tylko w świecie, w którym dzikość jest na wyciągnięcie dłoni, takie uczestnictwo jest możliwe. Chcę również wierzyć, że zanim jeszcze będzie za późno, zarówno moi gospodarze, jak i inni inżynierowie ogrodów zrozumieją, że żyć prawdziwie oznacza żyć w sąsiedztwie tego, co dzikie.
Monika Stasiak