Pocztówka ze starej, dobrej Anglii
Białe skały Dover i rozmowa z urzędnikiem Emigration Office są mylącym wstępem do krainy wiejskich krajobrazów i skromnych kamiennych domów zatopionych w zieleni.
W małych miasteczkach zaproszenia na „Tibet Party” są zwykłą praktyką uczestniczenia w świecie. Czyste, pełne ryb, ptaków wodnych i zieleni rzeczki płyną leniwie przez mniejsze i większe miasta ku naszemu zdziwieniu. Najwidoczniej nie muszą być zatrute cuchnące i koszmarnie brzydkie!? Wegetarianin nie wzbudza tu popłochu i nie musi czuć się jak skrzyżowanie żyrafy i żółwia. Wzgórza ze starymi cisami są do dziś kultowe i skupiają ludzi.
Merlin i okrągły stół Króla Artura jest tu obecny po dziś dzień, tak jak sokół z królewskiego ogrodu. Kruki w Tower nie odlatują i przyglądają się badawczo przybyszom. Są u siebie.
Angielskie powiedzenie (i praktyka) „Mój dom jest moją twierdzą” nabiera tu nieco innego zabarwienia, gdyż najwidoczniej oznacza też, że i twój dom ma prawo być twoją twierdzą. Obok pałacu królowej siedzi biały Aborygen i gra na drewnianej trąbie. Obok wszędobylskie Tandoori Restaurants podają smakołyki z Indii, a mała galeria oferuje malarstwo i instrumenty muzyczne z Afryki.
Bloki skalne w wielkim kręgu Stonehenge i koło nałożone na krzyż dla uprzytomnienia, że celtyckie świątynie są tu starsze niż bliskowschodnia Dobra Nowina budzą zaufanie do rozsądku i dystansu. Nie w cenie tutaj nowobogackie fajerwerki i nowonawróceni. Anglia widziała już wszystko. Za to w cenie są stare drzewa, ogrody i zieleń, wiejskość w swym mądrym aspekcie kontemplacji Natury. Puby poznaje się tu po ukwieconych witrynach zaprzeczających nawet „city”, tej jednej mili kwadratowej szkła i aluminium.
Ściągnęła nas tu ciekawość i kilka bliskich nam idei. Mamy tu przyjaciół zajmujących się permakulturą i „forest gardening” – ale to już temat na osobną opowieść.
Marek Styczyński