DZIKIE ŻYCIE

Dąb Jan

Alfons Soczyński

Zapomniany przez żywych staruch nad dawną polsko­niemiecką granicą. Stoi na skraju podmokłego lasu w chmurze komarów. Jego zeschnięte konary sterczą jak kikuty inwalidy. Ostatni orzeł opuścił go może jakieś dwieście lat temu i przeniósł się pod odległy o 20 kilometrów Dziewiętlin, gdzie do niedawna żył jeszcze człowiek-serce, leśniczy Stasiu Woliński. Teraz nad dębem zaskrzeczy czasem jakaś sroka. Oglądam jego rany opatrzone betonową zaprawą. Leje po pociskach widoczne w lesie, gdy zbieramy grzyby, mówią o przygranicznej bitwie z trzydziestego dziewiątego, w której Jan został ranny. Bywa, że pokazuję go moim gościom, którzy przyjeżdżają do Starej Huty. Idąc lasem do położonego po jego drugiej stronie Możdżanowa, przekraczamy starą granicę nie zdając dziś sobie z tego sprawy. Przed wojną jednak mój obecny przyjaciel stąd, wtedy przemytnik zapalniczek, dokładnie w każdym momencie musiał wiedzieć, jak daleko i po której stronie granicy się znajduje.

Dzieciom, które przyprowadzam do staruszka, opowiadam, jak w tysiąc czterysta dziesiątym roku biwakowali pod nim rycerze ze Śląska i Czech, znani potem z bitwy pod Grunwaldem. Żyli tutaj w szałasach dawni rybacy, którzy pod dębem palili ogniska i śpiewali tęskne pieśni do słońca. Podziwiał jego potęgę car Aleksander jadący do Milicza, by naradzić się z książętami Niemiec i Szwecji, w jakie by tutaj bagno można zwabić chytrego Napoleona. Sam Napoleon, zmęczony konną wycieczką pod Moskwę, zamyślił się poważnie nad sensem swoich wyczynów w jego cieniu. Słowacki pod przytulnym parasolem jego konarów odpoczywał tu w drodze do Paryża przed noclegiem w Sułowie. Gdy tak mówię, dzieci może i nie wierzą, a przecież kroniki doliny Baryczy wspominają tych i innych jeszcze znanych ludzi. którzy pojawiali się właśnie tu, w tych lasach. Wsłuchujemy się potem w język jego tegorocznych liści, które wyssały niemal tysiącletnią mądrość z prapradziadka i wiemy, że on niemal wszystko wie, wszystko widział i słyszał, a w jego cieniu przytulnie i bezpiecznie. Jan nie tęskni do tłumów zadeptujących groblę, na której stoi od wieku mało czytelnego na drewnianej tabliczce. Jedyny w tym lesie nosi taką tabliczkę, jak medal za... Jedna kreska na niej, może starczyć na całe moje życie, chociaż często bardzo się staram. O siebie jednak się nie martwię, tylko o niego, gdy pomyślę sobie, że kiedyś leśniczy z Możdżanowa i konserwator zabytków przyrody z Kalisza – jego, a mnie ­urzędnik z USC, wykreślą ze swego rejestru. Spotkamy się wtedy po tej samej, drugiej stronie granicy. Zostanę z nim tutaj, na tych Kresach, nie wrócę nigdy już na swój pradawny Wołyń, gdzie mój ojciec pod innym dębem pasł po nocach konie.

Alfons Soczyński