DZIKIE ŻYCIE

Gdzie ja żyję?

Anna Nacher

Inspiracją do napisania niniejszych rozważań stał się dla mnie artykuł Remika Okraski „Miasto zabija…” w numerze 10 (52) „Dzikiego Życia”. Spośród wielu cennych uwag, jakie zawarł Remik w swoich refleksjach za najcenniejszą uważam myśl o konieczności dowartościowania prowincji, o pozbawieniu naszego myślenia opozycji centrum – peryferie. Nie mogę się jednak oprzeć wyartykułowaniu niektórych myśli, jakie były bezpośrednio owocem lektury tekstu Remika. Cieszę się z tej inspirującej możliwości rozmowy, której nie chciałabym nazywać polemiką, bo z mojej strony jest to raczej katalog wątpliwości wobec niektórych zagadnień. Myślę również, że oboje zgadzamy się co do meritum: trzeba szukać innych dróg...


Pociąg dość szybko przemierzał monotonną równinę północnych Włoch, przez niektórych zwaną Padanią (ci niektórzy nawet marzą, aby ową Padanię oddzielić od „Afryki” - czyli Lacjum, Kalabrii, a nade wszystko Sycylii, które spowalniają tylko wzrost gospodarczy Włoch oraz wnoszą elementy obce etnicznie) i powoli ogarniało mnie przerażenie. Wokół Mediolanu łatwo dawało się zauważyć strefę śmierci - gigantyczne stacje trafo, napowietrzne linie energetyczne, magazyny ogronmych hurtowni zaopatrujących kompleksy handlowe wielkiego miasta, shopping centers (z premedytacją używam nazwy angielskiej, bo na to zjawisko brak chyba jeszcze polskiego określenia - przyjął się hipermarket, też zresztą niezbyt polskie słowo, ale to niedokładnie odzwierciedla to zjawisko noszące cechy nowożytnej „świątyni” i burdelu jednocześnie), satelitarne miasteczka będące tylko zapleczem dla gigantycznego molocha wysysającego z nich życie (tu rytmem życia społecznego rządzą przypływy i odpływy mieszkańców wyjeżdżających i powracających z pracy w wielkim mieście). Nędza, na każdym kroku nędza, choć przecież to najbogatsze miasto kraju. Ta nędza bowiem dotyczy oszałamiającej w innych miejscach różnorodności form życia. Nawet myśliwy spacerujący z fuzją na ramieniu po ogrodzonym polu kukurydzy wydał mi się żałosny. Nagle uświadomiłam sobie, że tak zaczyna wyglądać Warszawa począwszy od Janek (a nawet Grodziska Mazowieckiego) czy Kraków od strony „zakopianki”. Wielkie miasta zaczynają wytwarzać wokół siebie strefy śmierci. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wagony zaczęły zanurzać się w kolejnych tunelach Apeninów (to bardzo piękne góry, ciągle nie pozbawione swoistej magii, wciąż jeszcze oferujące trochę dzikich miejsc), a wkrótce za oknem pojawiły się przedmieścia Genui. Tutaj, o dziwo, ta strefa śmierci wydała się mniejsza, mniej przejmująca, łatwiejsza do przełknięcia. Dlaczego? Może dlatego, że Genua jest otoczona górami - one wymusiły bardzo specyficzny układ architektoniczny i nawet pewną symbiozę z otoczeniem. Może dlatego, że miasta wciąż strzegą zbudowane w średniowieczu mury? Może dlatego, że zwyczajnie więcej tu zieleni niż w stłoczonym do granic możliwości i jednocześnie rozlewającym się bezładnie i entropicznie Mediolanie? Może wreszcie dlatego, że historyczne centrum Genui to plątanina nadzwyczaj wąskich uliczek, w którym patrole policji miejskiej mogą się poruszać co najwyżej konno bądź na rowerach, a Mediolan wciąż nosi blizny megalomańskiej architektury z mrocznej epoki Duce?

Podróże zawsze stają się dla mnie okazją do głębszej niż zazwyczaj refleksji nad rodzinnymi miejscami, nad własnym domem. Fascynują mnie odmienności tradycji, ich specyficzna tkanina, opalizująca na wpół zapomnianymi historiami. Czasem, który ukrywa się przed naszymi oczami, a jednak z uporem próbujemy odkryć jego tajemnicę i dowiedzieć się czegoś więcej o sobie. To „sobie” rozciąga się przy tej okazji na przestrzeń między polskimi Beskidami a wybrzeżem Morza Śródziemnego. Nie szukam egzotyki nowych miejsc, raczej mam nadzieję dorzucić coś do starych i nowych pytań o moje/nasze miejsce, o tradycję, przyszłość ­to złudzenie, które czasem jednak mnie nurtuje, kiedy zastanawiam się, czy i moje miasto stanie się satelitą molocha. Te pytania zawsze wracają na skrzyżowaniu przeciągów historycznych i szlaków tradycji miejsc.

Moje miasto - hmmm, jeszcze nie tak dawno temu nie sądziłam, że wybiorę życie w mieście. Urodziłam się i wychowałam na wsi i w pewnym sensie było to środowisko dla mnie naturalne, po prostu nie myślałam o życiu w mieście, choć w dzieciństwie trochę zazdrościłam moim rówieśnikom kina, basenu, lepiej zaopatrzonej księgarni, lepszej biblioteki. A teraz - od jakiegoś czasu - podjęłam świadomą decyzję: nie zamieszkam na wsi. Dlaczego? Wcale nie dlatego, że znam twardy smak wiejskiego życia (choć w moim przypadku nie było ono związane z pracami polowymi i dzieckiem rodziny rolniczej) i nie ze strachu. Nie zamieszkam na wsi, bo naszą przyszłością jest miasto. Tak mi się przynajmniej wydaje, na tyle, na ile mogę sobie o tej przyszłości fantazjować. Kiedy słyszę bądź czytam, że wieś jest bardziej ekologicznym sposobem na życie, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to przejaw zamykania oczu na realne warunki w jakich żyjemy. Wielu ludzi ucieka z miasta na wieś, ale - właśnie - bardzo często jest to ucieczka. To zrozumiałe w sytuacji, w której w miastach coraz częściej chorujemy, dzieci cierpią na astmy, schorzenia kości, alergie itp. Czy jednak na pewno jest to rozwiązanie bardziej ekologiczne? Jest nas coraz więcej. Nawet w Polsce, w której przyrost naturalny zaczyna mieć wartość ujemną. Jest nas coraz więcej w tym sensie, że potrzebujemy coraz większych lodówek. telewizora w każdej sypialni, zmywarki do naczyń, samochodu dla każdego członka rodziny, kilku garaży...

Zgoda, to poziom jeszcze nie każdej rodzinie w Polsce dostępny, ale jednak powszechnie pożądany, a owo pożądanie jest umiejętnie podsycane telewizyjnymi reklamami. Do pracy potrzebujemy komputerów, telefonów, telefonów komórkowych, faksów. Same w sobie nie są złe, czasem pozwalają zaoszczędzić papier i benzynę zużytą na dojazd. Owszem, można z nich robić zły użytek. Podobnie, jak z internetu czy telewizora. Można też obrazić się na rzeczywistość, w której żyjemy, ale nie zmieni to faktu, że ona jest, tuż za progiem naszego domu - czy nam się to podoba czy nie. Wymagania ludzi w dzisiejszych czasach są inne niż jeszcze kilkadziesiąt (a nawet kilkanaście) lat temu. W dodatku zmiany przyspieszają pamiętam, że jeszcze kilka lat temu, w epoce przedinternetowej nasze życie wyglądało zupełnie inaczej. Sęk w tym, że kiedy te ogromne rzesze ludzi żyjące w miastach zapragną życia wiejskiego - będzie to  koniec dzikiej przyrody. Większość z nich i tak pracować będzie w miastach - dojeżdżając po kilka godzin dziennie. Nie tak dawno temu oglądałam francuski film o człowieku, który codziennie dojeżdża do pracy 4 godziny. Owszem, mieszka na wsi w małym domku, ma duży ogród i pewnie nawet niewygórowane potrzeby. Ma też jednak rodzinę, którą musi utrzymać. Ziemia nagle stała się za mała. W coraz to kolejnych miejscach brak przestrzeni dla naturalnego lasu i ludzkich osiedli. Wilka i hodowcy owiec. Rolnictwa organicznego i przemysłu żywieniowego. Chyba wpadliśmy w pułapkę, błędne koło. Na wiele rzeczy: dobrego lekarza, wykształcenie, książkę, komputer, zdrową żywność potrzeba dużo pieniędzy. Stopniowo również naturalna, dzika przyroda stanie się luksusem dla nielicznych. Dla tych, których stać będzie na dom na wsi i samochód, żeby jeździć do teatru czy opery. Dla hołoty po staremu zostaną zatłoczone miasta i dzielnice „mieszkaniowe” bez jednego drzewka. Ci,. których będzie na to stać, będą mieszkać na wsi - bo tak jest zdrowiej i przyjemniej. I kto będzie odpowiedzialny za dewastację Ziemi? Ci, co mieszkają w brudnych molochach, czy też ci, co przenieśli się na wieś, jedzą płatki owsiane i ziemniaki z gospodarstwa biodynamicznego, a jednocześnie pracują w marketingu stymulującym ludzkie potrzeby i napędzającym konsumpcję? A co z wilkami, puszczą, borsuczymi norami, tajemniczymi związkami między motylem a rośliną, której potrzebuje, żeby się wyżywić? Rolnictwo już niejednokrotnie było przyczyną zachwiania równowagi biologicznej w wielu miejscach na ziemi (obszernie pisze o tym Jared Diamond w „Trzecim szympansie”1 ), a w dzisiejszym świecie, przy takiej ilości ludzi, takich potrzebach i takiej nierówności społecznej apologia wsi może oznaczać tylko jedno: zawleczenie tej zarazy jakiej podlegamy w mieście w te miejsca, które jeszcze pozostały nietknięte. Wcale niewykluczone, że chęć bycia w przyrodzie może okazać się tylko przejawem naszego egoizmu, wszak nasza obecność nigdy nie pozostaje tam bez śladu. Niewykluczone, że najlepszą rzeczą, jaką będziemy mogli dla przyrody zrobić, to po prostu nie wchodzić do lasu. Jeśli tereny dzikie będą się kurczyły w takim tempie, jak do tej pory, może się okazać, że sens określenia „ekologiczne” (tzn. nie naruszające równowagi biologicznej) po raz kolejny w ciągu kilkudziesięciu ostatnich lat uległ zmianie. I to zmianie dość drastycznej dla nas, przyzwyczajonych do niczym nieograniczonego korzystania z dobrodziejstw przyrody. Jeśli uciekam się do tego drastycznego przykładu, to tylko po to, żeby pokazać, że być może nie nadążamy za zmianami, jakim podlega codziennie nasz niewielki świat. Dlatego wobec tych zmian potrzebna jest największa pokora, pokora, która każe odrzucić wszelkie dotychczasowe przyzwyczajenia (również mentalne) i zachować otwarty umysł.

W ruchu ekologicznym często pokutuje przekonanie „dawniej było lepiej”, równie często, jak wśród zwolenników nieograniczonego postępu powodzeniem cieszy się dogmat „później będzie jeszcze lepiej”. A gdzie jest zagubione „teraz”? Czy mamy uciec od niego na wieś? Dawniej było po prostu inaczej - i nie ma do tego powrotu, niezależnie od tego, jak bardzo byśmy za tym nie tęsknili. Warto natomiast sięgać do tradycji, bo ona wiele nam może podpowiedzieć. Prawdziwym cudem byłby nie renesans życia na wsi, ale uczynienie znośnym życia w mieście. Dlatego – „miejscy” ekolodzy - trzymajcie się ciepło, walczcie o ścieżki rowerowe, o sensowne projektowanie osiedli z respektowaniem miejsc dzikich w mieście2 , o rozwiązania komunikacyjne sprzyjające ograniczaniu transportu prywatnego, o nowe zieleńce, parki, o Nowe Miasto. Wierzę, że miasto może być miejscem przyjaznym człowiekowi, ale być może będzie to zupełnie inne miasto niż to, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Miasta, w których ludzie będą chcieli żyć, oznaczają więcej przestrzeni dla dzikiej przyrody, więcej lasu dla wilka. Powiedziałabym nawet - miasta są koniecznością, jeśli wilk ma mieć trochę miejsca i szansy na przeżycie.

Zresztą być może wcale nie chodzi o to gdzie ja żyję, pewnie bardziej chodzi o to, jak żyję i ilu rzeczy potrzebuję, żeby żyć. Ważniejsze od kształtu domów są działania wspólnotowe. W swojej książce o dość intrygującymi nieco kontrowersyjnym tytule „The Female Eunuch,”3 , brytyjska feministka Germaine Greer radzi kobietom, że najlepszym sposobem na uwolnienie się od patriarchalnej i seksistowskiej tyranii reklamy jest refleksja: ilu rzeczy naprawdę potrzebujesz? Może zabawki twoich dzieci mogą być wspólne dla dzieci z kilku rodzin? Może moglibyście mieć wspólną pralkę, samochód, telewizor? I o taką tradycję chodzi, nawet jeśli taki sposób życia wydaje się utopią i udaje się od razu wprowadzić go w życie, to przecież dobrze jest od czegoś zacząć. Chodzi o tradycję samoograniczania. O jakość życia, na którą nie składają się przecież przedmioty, ale przyjaźnie, miłości, poczucie bezpieczeństwa. Mówi się, że w mieście żyjemy anonimowo i oddzielnie. Ale kto nam każe tak żyć? Wieś nie naprawi automatycznie naszych relacji z innymi - wspólnota życia wiejskiego opierała się nie na urokach zabaw towarzyskich (choć pewnie miały one znaczenie), tylko na wspólnocie pracy i wymienności obowiązków. Jeśli tej wspólnoty się nie nauczymy, nie ocali nas nic, ani wieś, ani miasto. Powinniśmy się tego uczyć choćby z tego powodu, że ekologów jest mało. Jak wykazały wybory w Krakowie ­0,9%. Ale może to „dobrze” na teraz? Bo jeszcze mamy szansę na wspólnotę? Która przecież nie oznacza homogenizacji poglądów i jednomyślności. Ciągle uczy się nas, że konflikt jest niedobry. Pewnie dlatego te formy życia wspólnotowego, które narodziły się wśród ruchu hippisowskiego odnosiły klęskę w tym krótkim wymiarze czasu - bo zamiast rozwiązywać konflikty, ludzie ich unikali tak długo, jak było to możliwe, nie byli też gotowi pracować nad swoim „ego”. Kiedy konflikt nieuchronnie nadchodził, a raczej wybuchał (a zawsze jest tam, gdzie razem działają ludzie o silnych osobowościach), było już za późno. Każdy uciekał w swoją stronę. To już ponad trzydzieści lat od tamtych (czasem naiwnych) prób budowania innych form życia społecznego. Wczorajsza (czy nawet przedwczorajsza) klęska okazała się zarodkiem, ziarnem. Kiedy dzisiaj spotykam się z rozmaitymi pomysłami na wspólnotę (wszystko jedno - LETS czy Centro Soziale w Mediolanie albo squat w Pradze), myślę, że to efekt tamtych doświadczeń. Tudzież wielu innych: indyjskich aśramów, wspólnot amishów - ciekawe ilu z was wie, że Henryk Sienkiewicz w czasie swojej podróży do Ameryki również na początku mieszkał w takiej wspólnocie - m.in. z Heleną Modrzejewską i innymi Polakami, którzy szukali szczęścia za oceanem? I warto chyba taką drogą iść dalej. Nie jest nam łatwo, bo wychowano nas w poczuciu „to jest moje”. I nie można chyba też tych trudności lekceważyć, podobnie jak bardzo ludzkiej potrzeby intymności, prywatności. Budując taką wspólnotę musimy szukać wszystkich tradycji, które nam w tym mogą pomóc: miejskich, wiejskich, polskich, włoskich, indyjskich i tych bez nazwy. Nigdy już nie będziemy mogli „żyć tak, jak dawniej”, bo żyjemy tu i teraz, a nie dawniej. Trzeba chyba stanąć z tym „teraz” twarzą w twarz, z wszystkimi jego szaleństwami: a nuż uda się coś z tego high-techu i postmodernizmu wyciągnąć dla nas? Nie demonizujmy internetu i telewizora (choć mogą być szalenie groźne i często służą do manipulacji ludźmi). To tylko zabawki, a naprawdę ważne rzeczy pozostaną dla ludzi ważne, choć coraz trudniej będzie im do nich dotrzeć. Zobaczcie sami, jaki sobie zafundowaliśmy kłopot: „pluskwa milenijna” może uniemożliwić otrzymywanie energii elektrycznej, ciepła... Wszystko dlatego, że programiści chcieli zaoszczędzić i zapomnieli, że dwie ostatnie cyfry roku 2000 to ... dwa zera i że programy oraz mikroprocesory konstruowane w latach sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych mogą sobie z tym nie poradzić. Szwedzi przezornie wyłączają na ten rok elektrownie atomowe. Niewykluczone więc, że w najbliższym czasie czeka nas sprowadzenie cywilizacji do dwóch zer. Popatrzymy.

Obrażanie się na rzeczywistość i ucieczka przed cywilizacją jest w gruncie rzeczy odwrotnością fascynacji jej urokami, taką ciemną stroną naszego „ego”, które bardzo tych wszystkich rzeczy pragnie. Tak mi się przynajmniej wydaje, pozwolę sobie na takie domorosłe i absolutnie niefachowe psychologizowanie. W każdym razie - czymkolwiek jest ­uniemożliwia rozsądne reagowanie na zagrożenia, nie pozwala na dystans wobec siebie i wobec bardzo negatywnych wzorców cywilizacyjnych, którymi jesteśmy wręcz bombardowani. To bombardowanie będzie wymagać od nas niezwykłego wprost hartu ducha i jasności umysłu - ­nie możemy sobie pozwolić na tupanie nogami i ucieczkę do szafy.

Jeśli już tak daleko zabrnęłam w fantazjowaniu na temat przyszłości (to zabawne, rozważać coś, czego nie ma), to zgodziłabym się z trawestacją słów Remika „Wiek XXI będzie wiekiem renesansu wsi albo nie. będzie go wcale” w tym sensie, że wiek XXI da nam szansę w takiej mierze, w jakiej tradycję wsi uda nam się zaszczepić w mieście i przechować we własnych sercach. Z całą świadomością tego, że wieś też bardzo niszczy przyrodę: wystarczy przejść się wiejską drogą i popatrzeć, jak szamba płyną do potoku, albo jak wywozi się z lasu kradzione drzewo. Mentalność ludzi żyjących na wsi też nie jest taka idealna; przestrzegałabym przed mitem „dobrego dzikusa”. Owszem, relacje są tu (jeszcze) często inne niż w mieście, ale mają również swoje ujemne strony (nie wiem, czy spodobałby się Wam „obowiązek” tłumaczenia się z każdego „przyjezdnego” w swoim domu i z różnych odmiennych zwyczajów życia codziennego).

Rozpoczęłam te dywagacje od Włoch nie tylko dlatego, że to miejsce w Europie, które bardzo lubię. To kraj, któremu mimo naporu ze strony polityki europejskiej udaje się ocalić coś ze swojej tradycji. Cały kapitalistyczny wolnorynkowy świat może się walić, ale większość Włochów (wyjąwszy ową straszną Padanię) nie będzie pracować między 13.00 a 15.30. Od hamburgera wolą swoje panini (nieporównanie smaczniejsze kanapki na ciepło z wariacjami serowo­bakłażanowo-pomidorowymi) czy foccacie. Szanujący się Włoch zrobi zakupy w małym sklepiku spożywczym (a jest ich tam mnóstwo), a nie w wielkim supermarkecie (tam też, ale mniej chętnie, bo nie można pogadać wesoło ze sprzedawcą). Mają swoją włoską coca-colę i setki włoskich słodyczy, niewykupionych przez Pepsico i Cadbury. Świadoma wszystkich ciemnych stron włoskiej industrializacji (widać je zresztą gołym okiem) oraz potwornego kiczu włoskiej telewizji, szukam tu jednak odpowiedzi na pytanie: jak zachować swoje tradycje (choćby kulinarne)? Może trzeba przestać się ich wstydzić? Tak się składa, że te miejsca w Europie, które nie poddają się globalizacyjnej polityce Brukseli są krytykowane jako zaściankowe i zacofane. Tak jest z włoskim południem, tak jest z francuską Bretanią. Mam wrażenie, że odpowiedź Włochów na ta zarzuty brzmi: może ciasne, ale własne. I za to ich lubię (ale bynajmniej nie za polowania, które rzeczywiście są tam niemal narodowym sportem).

Oczywiście mój ogląd z pewnością jest powierzchowny, nie sposób poznać dobrze miejsca, w którym się żyje, a co dopiero miejsc, które są na trasie podróży, ale podróże przecież kształcą. We mnie kształcą pokorę wobec zmian i chęć drążenia własnej tradycji, która przecież pomaga zdobyć się na odwagę zmierzenia się z moim „teraz”.

Anna Nacher 

1 Jared Diamond: „Trzeci szympans”, Warszawa 1996, por. zwłaszcza rozdział 10 „Rolnictwo: wątpliwe dobrodziejstwo?”
2 Warto tu przypomnieć, że w „Zielonej Antologii” wydanej jeszcze przez „Pracownię Architektury Żywej” (dla czytelników niezorientowanych: dzisiejsza „Pracownia na rzecz wszystkich istot” wywodzi się właśnie z „Pracowni Architektury Żywej”) w 1989 r. znajduje się cały rozdział pt. „Architektura”, który otwiera artykuł Richarda Registera o ekomieście. W „Pracowni...” narodziła się także idea chronienia w miastach miejsc dzikich i pozostawiania obszarów, gdzie przyroda mogłaby rozwijać się bez przeszkód, powstały także pierwsze projekty z tego zakresu.
3 Germaine Greer: “The Female Eunuch”, McGraw-Hill Book Cornpimy, New York 1971, str: 322: “Women must also reject their role as principal consumers in the capitalistic state. Although it would be a retrogressive step to refuse to bur household appliances in that women's work would be increased and become more confining than it need be, it would be a serious blow to the industries involved if women shared, say, one washing machine between three families, and did not regard the possesion of the latest model as necessary index of prestige and success”.

Marzec 1999 (3/57 1999) Nakład wyczerpany