DZIKIE ŻYCIE

Ochrona przyrody a społeczność lokalna - szkolenie niekoniecznie obowiązkowe, część ostatnia (na jakiś czas)

Anna Nacher

Czasami miewam dzikie myśli

W poprzednich dwóch odcinkach: czy jest jeszcze gdzieś prawdziwa społeczność lokalna? Tak, na przykład w Himalajach. Słusznie obruszacie się, czytelnicy: czy przykład koniecznie musiał być tak odległy? Czy nie moglibyśmy zająć się tym, co bliżej nas? (Nie przytoczę w tym miejscu hasła "Myśl globalnie, działaj lokalnie", bo nabrało ono treści wręcz sprzecznej z niegdyś zamierzonym i zaczyna usprawiedliwiać wiele niezbyt przejrzystych inicjatyw). Ależ oczywiście, że tak. Nawet musimy. Na szczęście w dzisiejszym świecie nie da się uciec od cierpienia i niewygodnych pytań. Nawet w Himalajach. Zwłaszcza kiedy przemierza się strefy industrialnej nędzy przy drodze asfaltowej Pokhara - Kathmandu czy na przedmieściach obu tych dużych - jak na Nepal - miast.


Nie da się zapomnieć swojego miejsca i jego problemu, widzi się je natomiast jakby od drugiej (czy raczej innej) strony. Promocja wielkich projektów hydrotechnicznych (prąd dla całych kompleksów hotelowych i na potrzeby przemysłu), nawoływanie do budowy gęstszej sieci dróg (intensywny handel), kolejne porady ekspertów od "otwierania rynku" w prasie brzmią dokładnie tak samo jak u nas. W przygranicznych miasteczkach spotyka się ostatni krąg piekła: ogromne hangary - dyskoteki w "zachodnim" stylu, miejsca sprzedaży młodych dziewcząt z górskich wiosek do burdelowych kompleksów Bombaju czy Kalkuty, powstałych przede wszystkim z popytu na "turystykę usług erotycznych", głównie dla mężczyzn z Europy i Ameryki. To jest prawdziwe piekło, a my uczestniczymy w nim i jesteśmy za nie odpowiedzialni nawet żyjąc o tysiące kilometrów stąd. I nie ma ucieczki od cierpienia ani od uczestnictwa, nawet jeśli jest ono nieświadome. Nie da się też ukryć, że tutaj odmawianie ludziom prawa do poprawy ich losu w imię jakichkolwiek wyższych racji byłoby bestialstwem.

"Nasz" świat jest zupełnie innym światem, nawet największa nasza bieda "tam" jest niesłychanym luksusem, rachityczny trawnik w centrum miasta oazą zieleni, konieczną do życia. Dlatego nie ma jednej koncepcji "społeczności lokalnej" i nie może być jednej koncepcji chronienia życia, w każdym zakątku Ziemi znaczą one coś innego, w zależności od lokalnych uwarunkowań. Kiedy mówi się o ekorozwoju jako szansie na poprawę warunków życia społeczności lokalnej oraz o tym, że ochrona przyrody na drodze zakazów jest polityką błędną, to trzeba być świadomym, że co innego znaczą te hasła na bogatej Północy (do której jednak zalicza się Polska), a co innego w niższych kręgach piekła (tzw. Trzeci Świat). Czym innym są te hasła dla społeczności lokalnej, osiadłej na stoku góry od setek lat, dla której ważnym osiągnięciem jest wspólnotowa studnia w centrum wsi, a czym innym dla społeczności lokalnej, której pamięć miejsca sięga ledwie stu lat i której członkowie w większości posiadają własne murowane, kilkupiętrowe domy dla jednej tylko rodziny, samochód, kolorowy telewizor i antenę satelitarną. Pierwszej społeczności nie można zabronić podniesienia swego statusu życia do godnych warunków, jednocześnie strzegąc przed samozagładą w postaci wytrzebienia najbliższego lasu do ostatniego drzewa; drugiej zaś nie wolno łudzić mirażem większego luksusu dla wszystkich za cenę skonsumowania swego dziedzictwa. I nie jest też prawdą, że ludzie biedni są bardziej wyczuleni na kwestię ochrony przyrody. Nie w dzisiejszym świecie. Szlachetny dzikus nie istnieje. To jednak szerszy problem i należy mu się oddzielna prelekcja.

I jeszcze kwestia proporcji: oczywiście, że bliższe nam są problemy z naszego bezpośredniego sąsiedztwa i z naszego codziennego doświadczenia. To naturalne, że używamy je za najważniejsze i że to one właśnie tkwią w centrum naszego świata. Jeśli jednak przyjrzeć się proporcjom, to okaże się, że formy cywilizacji, handlu i manipulacji ludzkimi umysłami - jakkolwiek bardzo ekspansywne - wciąż są tylko naskórkiem. Tak naprawdę obszary tych małych górskich wiosek są niezmierzone w porównaniu do naszego złudzenia cyfrowej, wirtualnej projekcji świata. Można znaleźć taką "niepodległą" strefę i u nas, i nie trzeba wcale dogłębnych poszukiwań w "dzikich" Bieszczadach.

Nie są to jednak przesłanki do samozadowolenia. Piekło to wprawdzie inni, ale inni to my.

Anna Nacher

Czerwiec 2000 (6/72 2000) Nakład wyczerpany