DZIKIE ŻYCIE

Drapieżcy

Lech M. Jakób

Dedykuję memu Ojcu, Zbigniewowi,
który pierwszy pokazał mi Jezioro

Trójkąt śmierci
Podczas rutynowego obchodu Jeziora nadleśniczy Andrzej Hok dokonał niecodziennego odkrycia. Znalazł w Zatoce Spokojnego Żeru trzy martwe zwierzęta złączone uściskiem: szczupaka, wilka i bielika.
Początkowo sądził, iż trafił na ślad kłusowniczej działalności. Ale przeczyło temu odgryzione skrzydło orła. Przytrzymywany jego szponami szczupak miał rozdarty brzuch. Wilk był okulawiony. Ostry dziób bielika głęboko poranił też wilczą szyję. Woda wokół była czerwona od krwi, a ciało wilka jeszcze ciepłe. Do dramatu musiało dojść tuż przed przybyciem nadleśniczego.
Skontaktowaliśmy się w tej sprawie z Instytutem Ochrony Przyrody. Nie potrafiono wyjaśnić, jak do podobnej sytuacji mogło dojść. Natomiast wyrażono zdumienie obecnością wilka. Gatunek = canis lupus = zniknął z tego obszaru blisko pół wieku temu. Pojawienie się wilka zapewne ma związek z wieloletnim programem całkowitej ochrony Jeziora i przyległych terenów, zmierzającym do przekształcenia strefy w rezerwat krajoznawczo - ornitologiczny.

(jn)
("Gazeta Pomorska" nr 217, 18.09.1995r.)

"Zwierzęta pełne wolności
Drzemią spokojnie tej nocy  (...)"


Richard Wilbur
"Zwierzęta"
(przeł.: M. Słomczyński)

Rozdział I

M A J
1.
Stał na płyciźnie, dobrze osłonięty wywłócznikiem. Łagodny stok tuż przed nim porastały łodygi grzybieni. Ich płożące się na wodzie liście niewiele przepuszczały światła. Półmrok także sprzyjał zasadzce. Cierpliwie czekał dalej, słysząc żerowanie nadciągających linów. Ostatniej pary, jaka dotąd się uchowała. Polował na nie bez skutku dłuższy czas.
Liny, płynąc obok siebie, skończyły przegrzebywanie dna w poszukiwaniu larw ochotek i chruścików. Oskubując łodygi grzybienia podciągnęły ku liściom. Na ich spodniej stronie błotniarka stawowa złożyła jaja. Kąski nie do pogardzenia.
W tej chwili spokojnie żerującą parę dzielił od szczupaka trochę ponad metr. Drapieżca nieznacznymi ruchami płetw piersiowych poprawił swoją pozycję tak, by stanąć w korzystnej linii natarcia. Nieco dezorientowała go obecność dwóch ryb jednocześnie. Chciał przypuścić ofiary jeszcze bliżej, ale widząc że powoli obracają  się ku głębi, gwałtownie ruszył.
I chyba ów moment wahania zadecydował o niepowodzeniu. Korygując atak już po starcie co prawda zatrzasnął szczęki na drugiej rybie, lecz o ułamek sekundy za późno. Lin, pochwycony u nasady ogona, dwakroć szarpnął się energicznie, oswobodził i z impetem uderzył w dno. Natychmiast eksplodowała chmura mułu, kryjąc znieruchomiałą rybę. W międzyczasie i pierwsza zdążyła ujść. Nacierającemu pozostał w pysku jedynie strzęp płetwy odbytowej oraz smak śluzu.
Podniecony nieudanym atakiem szczupak podpłynął trochę dalej i zapadł w plątaninę ramienic. Jego pokrywy skrzelowe szybko pracowały. Kilka minut dochodził do równowagi.
Z góry łypały karpie, niewiele sobie robiąc z zamieszania niżej. Masywne cielska dawały im poczucie bezpieczeństwa. Szczupak, sam ledwo większy, zagrozić ich życiu nie mógł. Tkwiły bez ruchu w toni - obrócone ukosem ku górze - pół śpiąc, pół czuwając. A jedyne, co mogło im dokuczyć i rzeczywiście dokuczało, to splewki: pasożytnicze skorupiaki wysysające krew. Zresztą i drapieżnika nękały. Choć nie tak dotkliwie.
Po krótkim odpoczynku drapieżca uniósł się z ramienic i powoli ruszył wzdłuż zarośli brzegu. Słońce coraz mocniej rozświetlało toń. Zszedł głębiej, w dawne koryto strumienia, oddzielone kiedyś prowizoryczną śluzą od nieco niżej położonego jeziora. W murszejących deskach śluzy z czasem powstały szczeliny. Niewielkie, jednak wystarczające, by utworzyć nikły prąd wody między zbiornikami. Lubił gromadzić się tu narybek, też czasem przecisnął się węgorz. Kilka padło jego ofiarą i zaznał ich smaku. Lecz tym razem głęboczek pod śluzą był pusty.
Spiętrzenie wody utworzono dla hodowli karpia. Po ostatnim odłowie przed laty hodowlę zarzucono i okresowo opróżniany zbiornik zamienił się w staw. Pierwotnie zamieszkały tylko przez karpiowe niedobitki.
Obecnie staw systematycznie zarastał. Od strony lasu koryto okresowo wysychającego strumyka pokrywała gęstwa skrzypu. Brzegami tłoczył się żabiniec i łączeń, tu i ówdzie pośród situ wyskakiwały kępy kosaćca oraz górujące nad wszystkimi pałki szerokolistne. Powierzchnię wody strefy płytszej, prócz grzybienia białego, dosyć szczelnie kryła rdestnica. I coraz śmielej rozkrzewiająca się rzęsa.
Również pod wodą kipiała zieleń. Przede wszystkim rogatek z moczarką. Wkrótce, przy rosnącym ociepleniu, pojawić się miały też śluzowate zwoje skrętnicy.
Tak mocno poprzetykany roślinnością staw wręcz tętnił życiem owadów, mięczaków, pijawek oraz innych drobnych zwierząt. Nie brakowało również płazów i ptactwa. W trudnym do przebycia pasie oczeretów gniazdo założyła czarna rybitwa, delikatnie śpiewał trzciniak, krzątały się kaczki. Porzucone na brzegu kości żab oraz wyjedzone muszle ślimaków zdradzały obecność rzęsorka. Owa doskonale nurkująca ryjówka, wielkości polnej myszy, nie przepuszczała i drobniejszym rybkom.
Ryb, wbrew pozorom, także było w bród. Część docierała szczelinami śluzy lub z nurtem niemrawego strumyka, ale większość przynosiły ptaki.
W ten właśnie sposób trafił tu szczupak. Z czterema innymi ziarnami ikry, które przykleiły się do nóg kaczki krzyżówki. Z trzech na pięć ziaren wkrótce wylągł się narybek. A po paru dniach pozostał tylko jeden szczupaczek. Bowiem dwa niedorostki padły ofiarą sztyletowatych szczęk larwy pływaka żółtobrzeżka.
Ocalały rósł bardzo prędko. W parę tygodni mierzył już prawie dziesięć centymetrów. Rozwielitki i oczliki przestały wystarczać jako pokarm. Z zooplanktonu przerzucił się na ofiary większe. Zaczął systematycznie ścigać narybek innych gatunków, atakował młode traszki oraz wypłoszone z kryjówek liniejące raki. Dzięki obfitości dostępnego pokarmu wkrótce nie spotykał sobie równych. Natomiast po roku on jeden praktycznie decydował o życiu i śmierci w podwodnej okolicy.
Teraz miał lat dziewięć i przejściowe kłopoty z zaspokajaniem głodu. Zwłaszcza zimą. Oraz wczesną wiosną. Gdy lód skuwał powierzchnię wody, a odrętwiali mieszkańcy stawu w sobie znanych kryjówkach wyczekiwali życiodajnego ocieplenia.
Jednak obecnie podniesiona do kilkunastu stopni temperatura zdetonowała bombę rozrodu. Wszystko, co żyło, gorączkowo się rozmnażało lub do godów się szykowało. Poczynając od miniaturowej dafni, przez larwy żagnicy, cierniki, po aktywne u nabrzeża zaskrońce.
Drapieżnikom to odpowiadało. Także i szczupakowi. Choć wolał ofiary większe, nie wymagające w pozyskiwaniu nadmiernego wysiłku. Taka jednorazowa porcja wystarczała na dłużej. Mógł w spokoju trawić zdobycz, szybko likwidując przykre uczucie głodu. Lecz okazje upolowania ofiary okazalszej trafiały się rzadko. Z upływem lat zdążył dokładnie przetrzebić staw. I zwykle kończyło się na dosyć wyczerpującym ściganiu ofiar drobniejszych.
Nim opuścił głęboczek pod śluzą, znieruchomiał na chwilę. Jego linia boczna odebrała trzy różne sygnały, dominujące pośród szmerów w tle. Pierwszy dźwięk, jakby cmokania, pochodził od karpi właśnie rozpoczynających poranne żerowanie. Drugi niosło od trzcin z płycizny. Zapewne jakiś mniejszy ptak mościł się w gnieździe. Ofiara nieosiągalna, a zatem i to źródło dźwięków można było zlekceważyć. Natomiast ciekawe mikrodrgania dochodziły od pobliskich kęp jaskrów. Szczupak z miejsca je rozpoznał. Ujawniły swą obecność kijanki żab wodnych, zdrapujące rogowymi wyrostkami glony z pędów roślin.
Tak znamiennych drgań nie sposób zbagatelizować. Łatwy łup. Co prawda mało przejrzysta toń osłaniała widok, lecz dzięki temu sam chwilowo pozostawał niewidoczny. Niespiesznie ruszył, okrążając źródło dźwięków od nabrzeżnej strony.

2.
Uganianie się za kijankami wyczerpało szczupaka. Podczas aktywnego polowania gąszcz roślin sprzyjał zwrotnemu drobiazgowi, nie jemu. Pierwotnie pochwycił kilka sztuk. Lecz później, gdy pościg zmuszał do przeciskania się między kłębami zieleni, szanse spadły prawie do zera. Kijanki znikały w zakamarkach szybko i skutecznie. Dał sobie z nimi spokój. Należało rozejrzeć się za czymś innym.
Promienie słońca coraz mocniej przenikały toń, tworząc labirynt świetlnych słupów. Czasami wąskich, niczym smukła trzcina, a czasem szerokości pnia. Naturalnie bliżej brzegu, pośród grzybieni. Bowiem dalej słońce przenikało staw bez przeszkód.
Szczupak trzymał się cienia. Płynął wolno, jakby skokami. Parę nieznacznych pchnięć ogonem i znieruchomienie. Jego uaktywnione zmysły odbierały każdy sygnał. Doskonale widział, słyszał i czuł wszystko, co działo się wokół. Nawet śpiew ptaków z pobliskiego lasu nie uszedł uwadze. Choć akurat on nie miał znaczenia, tworząc jedynie dźwiękowe tło. Podobnie jak szum drzew. Lub monotonny stukot ułamanej gałęzi olchy, którą kołysał wiatr. Zresztą wszelkie dźwięki spoza wody docierały tu zniekształcone i przytłumione.
Znacznie bardziej interesowało drapieżnika najbliższe otoczenie. Stąd przecież pochodziła większość jego ofiar. Świat zewnętrzny ich  skąpił, niezmiernie rzadko podrzucając jakiś kąsek: ciśniętego mocniejszym podmuchem chrabąszcza albo zgubioną przez sowę mysz.
Mijał właśnie wbity w dno pal, gdy uwagę skupił ruch pod rdestnicą. Chwilowo przypuszczalnej ofiary nie widział. Spokojnie żerowała osłonięta kłączami wystającymi z mułu. Zmysły polującego nie tylko precyzyjnie ją zlokalizowały, ale i określiły. Miał przed sobą jakąś rybę. Może nieco mniejszą od lina. Lecz niczego się nie spodziewającą, a zatem łatwą do upolowania.
Tym razem atak przeprowadził bezbłędnie. Pochwycony od dołu krąp nie miał szans. Zadbały już o to miażdżąco zwarte szczęki. Szeregi jej ostrych zębów na podniebieniu oraz języku, pochylonych ku środkowi, nieczęsto wypuszczały ofiarę. Mniejsze ryby zwykle znikały w przełyku natychmiast. Ta jednak była nieco większa. A jak na krąpia nawet spora.
Rozpędzony atakiem szczupak zatrzymał się trochę dalej, następnie poczekał aż ofiara przestanie się ruszać. Wówczas pomagając sobie językiem, obrócił ją w pysku i połknął głową naprzód.
Nie dane mu było w spokoju strawić zabłąkanego krąpia. Całkiem nieoczekiwanie z zasięgu wzroku pojawił się nowy obiekt, mogący uzupełnić posiłek: żaba.
Siedziała na liściu grzybienia. Widział ciemną sylwetkę od spodu. Jej kontur wyraźnie odcinało światło dnia. Zrazu tkwiła nieruchomo. Wreszcie skok i lądowanie kawałek dalej, na liściu sąsiednim. Przechwytując latające ważki sama niebacznie wystawiła się na łup.
Nie zwlekał z natarciem. Gdy lądowała z kolejną ważką, skoczył i on. Dobrze mierzone uderzenie nie dało płazowi możliwości ucieczki. Nawet nie zdążył pojąć, co się dzieje. Silne skurcze szczupaczej gardzieli w parę sekund przepchnęły zdobycz w stronę żołądka. Z tak skromnym kąskiem nie było to trudne.
Częściowo wynurzony w trakcie uderzenia dostrzegł coś jeszcze. Nadciągającego od strony jeziora bielika. Dzieliła ich spora odległość. Nie zdążył przyjrzeć się mu bliżej, z powrotem znikając pod wodą. Jednak wkrótce miejsce to musnął przelotny cień. Lekko zaniepokojony szczupak zszedł niżej i zapadł w ramieniece. Zielonkawa od pierwszych zakwitów toń z tej odległości niewiele pozwalała zobaczyć. Również grzybienie osłaniały widok. Lecz mimo tego w prześwicie między liściami ponownie ujrzał rozmazaną sylwetkę ptaka. Akurat lądował na wystającym z wody palu, w pobliżu którego ledwie kilka minut temu padł krąp.
Obecnie żerowały tam karpie. Minął się z nimi po udanym ataku. Na krawędzi rdestnic i między grzybieniami dno było odsłonięte, mogły wiec do woli ryć w mule. Wiodła tędy codzienna ich trasa.  Z niezmiennym przystankiem na płyciźnie wokół pala.
W przeciwieństwie od leniwie żerujących i pewnych siebie karpi szczupak odczuwał rosnący niepokój. Prócz bielika czasami krążył nad stawem także rybołów. Owi skrzydlaci łowcy już go niegdyś prześladowali. Co prawda był wtedy znacznie młodszy i mniejszy.
Gdy birkut drgnął na palu, poprawiając równowagę, szczupak nie wytrzymał napięcia i spłynął głębiej, w dawne łożysko strumienia zarośnięte moczarką. Teraz od powierzchni nieprzejrzystej wody dzieliło półtora metra. Chroniła także ciemnobrązowa barwa grzbietu. Orle oko, nawet gdyby chciało, nie mogłoby go dostrzec, tak dobrze wtopił się w tło dna.
Lecz nie on był celem. Oczy powietrznego drapieżcy wodziły za tłuściochami. Tuż pod czyhającym dziobem buszowała spora ich gromadka. Co rusz płetwa grzbietowa któregoś z karpi pojawiała się nad powierzchnią. Roztrącały od spodu liście grzybieni, czyniąc wiele zamieszania. Takiej okazji łowu bielik nie mógł się oprzeć.
W pewnej chwili po prostu zeskoczył z pala, wbijając szpony w grzbiet upatrzonej sztuki. I natychmiast usiłował wzlecieć. Jednak karp, mimo że najmniejszy, swoją wagę miał. Dźwignięcie go kosztowało trochę wysiłku. Birkut ciężko młócił skrzydłami, nim wreszcie wyrwał ofiarę spomiędzy grzybieni. Daremnie. Nie więcej niż dwa metry nad wodą karpia upuścił. Wierzgająca się ryba z chlupotem grzmotnęła o powierzchnię stawu.
Zdetonowany wydarzeniem szczupak odruchowo przemknął jeszcze niżej, pod samą śluzę. Już głębszej kryjówki w zbiorniku nie było. Hałas strwożył także innych mieszkańców okolicy. Czmychnęli w bezpieczne miejsca.
Ranny karp zataczał pod wodą kręgi i spirale. Jeden z pazurów bielika uszkodził mu oko, szpony drugiej nogi rozorały grzbiet aż do kręgosłupa. Natychmiast rozeszła się w toni alarmująca woń, wzmagając panikę wszystkich karpiowatych. W tym i niedobitków karasi, choć od miejsca zdarzenia dzieliła je szerokość stawu. Gdy tylko zapach alarmowy tam dotarł, gwałtownie rzuciły się do ucieczki.
Ów zapach, tak niepokojący karpie, liny i karasie, w ogóle nie działał na szczupaka. Za to nikły prąd wody między niemrawym strumykiem a mało szczelną śluzą przyniósł równocześnie inną woń. Kuszącą woń krwi. Podniecała ukrytego drapieżcę coraz bardziej. Pewien czas trwał w rozterce, rozdarty między ochotą zbadania jej źródła a jeszcze nie wygaszonym lękiem. W końcu zwyciężyła krew.
Ostrożnie zbliżył się do rannego karpia. Ryba nadal pływała w kółko, próbując przyjąć naturalną pozycję. Bezskutecznie. Wciąż wywracało ją na płask lub brzuchem do góry. Otoczona wzburzonym mułem i smużącymi się resztkami krwi powoli słabła. Szczupak przyglądał się nieosiągalnej ofierze z dołu, jakby nie mogąc pogodzić się z faktem, że równie ogromnego kąska w żaden sposób połknąć się nie da.
Nagle wrócił bielik. Jego nieopierzone skoki ledwo w trzech czwartych zanurzyły się w wodzie. Przyhamował trochę nad powierzchnią, wbił pazury w bok krwawiącej ryby i zdecydowanym szarpnięciem wyrwał powietrze.
Zaskoczonym szczupakiem wstrząsnęło. Chyba o jedno pojawienie się orła było za dużo. Znów zaszył się w głęboczku pod śluzą i prawie do południa nie zmienił miejsca.

3.
Z odchylonymi pokrywami skrzelowymi niewzruszenie czekał, aż cierniki zrobią swoje. Gdy w końcu oczyściły go, ostrożnie spłynął pod rzęsę i głębiej, w gąszcz rdestnic. Wydawało mu się, że stamtąd właśnie dochodzą jakieś drgania. Niezbyt silne. Jakby coś faliście sunęło powierzchnią wody. Sunęło, momentami zamierało i znów ożywało.
Pilnie baczył w górę, powoli płynąc za słabo wyczuwalnym źródłem drgań.  Między liściami rdestnicy przemknął nartnik, tu i ówdzie kręciły się wiraki polujące na larwy komarów, lecz nadal owe coś go wyprzedzało, zmierzając w stronę brzegu. Jeszcze trochę, a płycizna nie pozwoli przeć dalej. Przyspieszył i dopiero wówczas ujrzał zaskrońca z głową nieznacznie uniesioną nad powierzchnię. Bez wahania uderzył, chwytając ściganego za końcówkę ogona.
Początkowo wąż dał się ściągnąć nieco głębiej, lecz śliskość jego skóry, gwałtowne ruchy oraz plątanina przybrzeżnych roślin wkrótce przesądziły o sprawie. Niedoszła ofiara umknęła i pospiesznie wypełzła na ląd.
Szczupaka znów pędził głód. Żołądek dawno zdążył strawić resztki wcześniejszego pokarmu i stanowczo domagał się porcji nowych. Jednak tych, póki co, w zasięgu uzębionej paszczy nie było.
Zmienił rejon poszukiwań. Po przeciwnej stronie, niedaleko wychylonej nad wodą iwy, hałasowała rodzina łysek. Para z siedmioma wyklutymi niedawno pisklętami. Dłuższy czas nie mógł się do nich dobrać, mimo ochoty. Uważna matka prowadziła maluchy zwykle pośród situ. A tam niepostrzeżenie dostać się sporemu drapieżnikowi nie było łatwo.
Łyski wymościły gniazdo między badylami suchych trzcin, osłonięte z góry pobliską kępą turzycy. Obok niego samiec zbudował płaską tratwę. Na niej odpoczywały pisklęta, wyczerpane pierwszymi wyprawami. Jednak szybko rosły, a ich wypady poza linię trzcin stawały się coraz częstsze.
Właśnie na taką sytuację liczył, przecinając  w poprzek staw. Może tym razem zmyli czujność matki. Zeszłej wiosny w podobnych okolicznościach dwukrotnie postawił na swoim.
Dorosłe ptaki rozdzieliły się, wiodąc odrębnie po kilka piskląt. Jedna grupa została w oczeretach. Za to druga, pod wodzą matki, wypłynęła trochę dalej. Szczupak obserwował ją, sam zaszyty wśród ramienic na dnie. Jeszcze odpowiedni moment nie nadszedł. Musi czekać.
Raz po raz migała biała plama nad dziobem płytko nurkującej łyski. Dorosły ptak przed zanurzeniem pierw podskakiwał, następnie przechylał do przodu i za pomocą nóg wbijał się pod powierzchnię. W chwilę później woda sama wypychała go na wierzch. W zapamiętałym żerowaniu łyska zygzakami parła ku odsłoniętej części stawu. Za nią podążały ślepo naśladujące czynności matki młode.
Zwłaszcza przyspieszony ruch nóg maleńkich łysek podniecał szczupaka. Gotów do skoku naprężył mięśnie i lekko rozchylił pysk. Nie chybi, jeśli ofiary zaskoczy.
W końcu uderzył. Tuż pod powierzchnią, łagodnym łukiem. Ciche zniknięcie zaatakowanego pisklaka uszło uwadze reszty.
Drapieżnik odpłynął nieco, przełknął zdobycz i co rychlej wrócił na uprzednie stanowisko. Zdublowanie ataku aż się prosiło. Nie zwłóczył. Gdy kolejny od końca maluch próbował zanurkować, uderzył  jeszcze szybciej.
Jednak pewność siebie tym razem go zdradziła. Dorosły ptak ujrzał niepokojący wir wody za stadkiem i natychmiast podniósł alarm. Małe doskonale wiedziały, co taka przenikliwość nawoływania oznacza. Z  płaczliwym tonem rzuciły się w stronę trzcin. Matka, pierw wyskoczywszy nad powierzchnię, prędko je dogoniła, tłukąc nogami wodę i trzepocąc skrzydłami.
Zdemaskowany szczupak już się nie krył. Po nawrocie ruszył za uciekającymi z maksymalną prędkością. Trysnęły strugi, rozkołysały się bokami łamane trzciny. Maruder umykającej grupki zniknął w paszczy. Tylko przez chwilę jeszcze widać było jego czerwonobiały dziób.
Gwałtowna wycieczka w głąb trzcin omal nie zmieniła się w pułapkę. Drapieżca uwiązł na płyciźnie, częściowo wynurzony. Jednak energicznymi ruchami całego ciała rozepchnął badyle i przy akompaniamencie wrzasku przerażonych łysek spłynął między grzybienie.
Trzy młodociane ptaszki zasyciły szczupaka. Zmęczony, ale i uspokojony poszukał odetchnienia w jednej ze swoich ulubionych czatowni. Był nią zatopiony konar, którego pochylona równolegle do dna gałąź znakomicie kryła brunatnozielone cielsko.
Znieruchomiał, biernie przyglądając się otoczeniu. Soczewki jego oczu wróciły do spoczynkowego położenia. Teraz na wprost widział źle. Za to lepiej po obu stronach głowy i ukosem w tył. Co prawda nad samą głową i od ogona w ogóle nie dostrzegał nic, ale bezbronnego grzbietu chroniła owa gałąź. Nadal pamiętał ostatnie wizyty bielika i nie chciał dać się zaskoczyć. Przy ogólnej płyciźnie stawu, wyjąwszy głęboczek pod śluzą, trudno było o pewniejsze bezpieczeństwo.
Silne soki trawienne powoli rozpuszczały zawartość żołądka. Ospałego drapieżcę niewiele obszedł postępujący spadek ciśnienia.
Tymczasem na zewnątrz zachodziły zmiany. Początkowo ledwo zauważalne. Niebo matowiało. Owady, a w ślad za nimi i jaskółki, obniżyły lot. Umilkł monotonny chorał żab. Od północnego zachodu zaczęły napływać chmury.
Drobna zmarszczka ustąpiła miejsca rosnącym falom. Coraz mocniej ciskający się wiatr usiał powierzchnię stawu źdźbłami trzcin, nasion oraz zeschłych liści. Potem spadły pierwsze krople deszczu. Ich bębnienie rozchodziło się pod wodą wyrazistym echem. A wkrótce ulewa stężała do tego stopnia, że jej miarowy chlupot zmienił się w nawałnicę.
Równie mocnych opadów okolica nie doświadczyła od miesięcy. Lało do końca dnia i całą noc. Rzęsisty deszcz nie ustawał również wczesnym rankiem.
Nasiąknięte poszycie leśne nie mogło przyjąć więcej wody. Jej nadmiar obficie spływał do stawu i jeziora. Niemrawy dotąd strumyk urósł w rwącą rzeczkę, powodując tym samym wzmożony przybór. Odcięty śluzą staw z ledwością już mieścił wezbrane fale.
Długo przeciągająca się burza i wśród mieszkańców stawu wprowadziła zamęt. Wcześniejsze ostoje i kryjówki straciły znaczenie. Wokół kłębił się zbełtany szlam, zawirowania rozrzucały szczątki roślin oraz naniesione nurtem zwały igliwia. Również szczupak nie potrafił znaleźć sobie miejsca. Krążył rozdrażniony tuż przy dnie, ale i tam spokoju nie było. Nawet w zagłębieniu pod śluzą, stanowisku w zwykłych okolicznościach najpewniejszym.
Miał także dodatkowe kłopoty z oddychaniem. Wszędzie obecna ilasta zawiesina czopowała skrzela. To zresztą dotykało każdą rybę w rozszalałym stawie. Niektóre wręcz się dusiły.
Wreszcie omszałe deski śluzy nie wytrzymały naporu. Pękły trzy pierwsze od góry, następnie kolejne dwie, rozerwane ogromnym ciśnieniem. I nim zróżnicowane poziomy stawu oraz jeziora zdążyły się wyrównać, oszołomionego szczupaka wessała spieniona kaskada.

Lech M. Jakób

Maj 2000 (5/71 2000) Nakład wyczerpany