DZIKIE ŻYCIE

Mój bioregion

Jacek Zachara

Refleksje bioregionalne

Czasami zadajemy sobie pytanie o nasze związki z miejscem, w którym żyjemy. O to, w jaki sposób krajobraz, który nam towarzyszy od najmłodszych lat kształtował nasze wyobrażenie o świecie.

Z perspektywy dziecka, „świat” oznaczał „najbliższą okolicę”. Spacery z rodzicami, coraz śmielsze samodzielne  wypuszczanie się poza dom rodzinny i jego opłotki rozszerzały perspektywę „świata” na okoliczne łąki, wzgórza, rzekę, las. Pierwsze pytania o to, co robi na naszej drodze kapliczka, zabytkowy budynek i stara chata pozwalały zaspakajać ciekawość. Później pojawiły się coraz śmielsze wycieczki, choćby i moja, którą w szóstym roku życia odbyłem samodzielnie tramwajem do ostatniego przystanku, korzystając z nieuwagi mamy, co zresztą okupiłem wielkim laniem... Wtedy jednakże zrozumiałem, że moje poznawanie świata poza domem rodzinnym odbywa się za daleko. Ale jest to niczym w porównaniu z odległościami, jakie współcześnie pokonuje młody człowiek przed telewizorem. Przestrzeń kosmiczna, Patagonia, Los Angeles, jak i miejsca istniejące jedynie w rzeczywistości wirtualnej stają się jego krajobrazem „rodzinnym”. W tych warunkach coraz mniej będą więc dziwić takie sytuacje, jak ta, gdy dziecko na widok sarny w beskidzkim lesie krzyknęło: „O, kangur!”. Świat jest coraz bardziej globalny, a negatywny skutek owego zjawiska to stawanie się tego, co najbliżej nas mniej widocznym i wartościowym, a z czasem właśnie obcym. Dzieje się tak również na poziomie relacji człowieka z innymi istotami zamieszkującymi ten sam teren, co on. Człowiek zaczyna żyć obok swojego naturalnego niegdyś środowiska przyrodniczo-kulturowego.


Fot. Jakub Karpiński
Fot. Jakub Karpiński

Kiedy spoglądam wstecz, cofając się w czasie do lat dziecinnych, to zastanawiam się, co sprawiło, że jestem tym, kim jestem, że mój światopogląd, moje czyny nie są podobne do zachowań np. sąsiada. Przecież mieszkamy w tym samym miejscu, codziennie spoglądamy na te same góry. Ale przecież nie jesteśmy tacy sami, nawet bardzo się różnimy. Jedną z rzeczy nas różnicujących jest na pewno doświadczenie i krajobraz wokół domu rodzinnego, w którym przyszło nam żyć. Były one różne, gdyż pojawiliśmy się na sąsiadujących balkonach dopiero kilkanaście lat temu, przychodząc z różnych stron Polski. Wcześniej nie mieliśmy widoku na góry, który teraz jest naszym codziennym towarzyszem. Nie wiem, czy sąsiad, ale ja zadaję sobie często pytania: skąd jestem? dokąd zmierzam? Bynajmniej nie pytam, gdzie się urodziłem, bo to jest dla mnie oczywiste, ale moje pytanie jest głębsze – pytam siebie, co mnie ukształtowało i jakie to ma znaczenie dla tych wszystkich doświadczeń, które były moim udziałem w przeszłości. No i dla tych przyszłych.

Nie sposób wyczerpująco odpowiedzieć na te pytania, nawet nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe, ale – jak mówił Nietzsche – najważniejsze jest wypływanie z portów. Zadawanie pytań stymuluje do działania.

Każdy z nas ma jakiś fragment przyrody, miejsca, które w sposób szczególny nosi w pamięci, bo wydarzyło się tam wiele ważnych dla niego spraw. Często wracam pamięcią do wydarzenia z dzieciństwa, które ukształtowało moją postawę na całe życie. Moim pierwszym miejscem zamieszkania był dom na skraju miasta. Za domem rosły brzozy – samosiejki, było ich chyba kilkanaście. Dla mnie był to jednak olbrzymi las. Choć z dzisiejszej perspektywy, gdy poznałem wiele wspaniałych naturalnych lasów, wiem, że tamte drzewa to zwykłe badyle, to jednak ich widok zapamiętany z dzieciństwa noszę w sobie jako coś najważniejszego. Z tym „lasem” związane było moje pierwsze traumatyczne doświadczenie. Do brzóz za domem często przychodziłem, szczególnie wtedy, gdy spotkała mnie jakaś przykrość. Był to dla mnie cały świat, w którym czułem się bezpiecznie. To tutaj po raz pierwszy widziałem dzikie zwierzęta – zająca, sarnę i wiele ptaków, których nazw nie pamiętam. Od lata do jesieni zbierałem grzyby i budowałem szałasy. Ale to się pewnego dnia skończyło.

Wracałem wtedy ze szkoły, biegłem do mojego „lasu”, ale wtedy wydarzyło się coś strasznego – nie było „Mojego Lasu”! Tylko kupki spalonego na popiół drzewa dymiły smutno. Było jeszcze dużo żaru, kilka kłód „Moich Brzóz” kończyło swój żywot. Biegałem od jednej sterty żaru do drugiej krzycząc i płacząc. Mój świat już nie istniał. Nie istniałem wtedy i ja. Tylko moje ciało było świadkiem na tym cmentarzysku. Później powstały tam ogródki działkowe...

Niedługo potem przyszło się mojej rodzinie przeprowadzić na wielkie osiedle mieszkaniowe. Jeszcze parę miesięcy wcześniej protestowałbym, ale nie było już „Mojego Lasu”. Nic mnie tu już nie trzymało, może poza samym domem, którego brązowo-wypalane cegły były piękne i strychem, na którym było dużo rupieci – moich skarbów.

Uczestniczyłem w wielu akcjach i kampaniach w obronie przyrody i zawsze motywowało mnie do tego doświadczenie z „Moim lasem”. Wyobrażałem sobie, że jest ktoś lub coś – człowiek, zwierzę, roślina, skała – dla kogo las, który miał być właśnie wycinany lub w inny sposób oszpecany, jest domem w dosłownym i przenośnym tego słowa znaczeniu. Wtedy przypominałem i przypominam sobie nadal historię „Mojego lasu”. Wówczas nie byłem w stanie nic zrobić, a teraz? Teraz jestem i robię, niezależnie od tego, czy się powiedzie, czy nie. Ten dylemat mnie nie dotyczy, bo przemawia za mną tamto doświadczenie. Teraz zastanawiam się, „jak bronić”, a obce jest mi pytanie – „czy należy”.


Fot. Krzysztof Mazurkiewicz
Fot. Krzysztof Mazurkiewicz

Gdy zacząłem mieszkać na osiedlu w dużym mieście, wszyscy wokół byli obcy. Sąsiadów z innych pięter w ogóle nie znałem, nawet nie było okazji ich poznać, wszyscy tak szybko przemykali po klatkach schodowych. Nagle uświadomiłem sobie, że nie ma tu wielu rzeczy, które były w moim dawnym domu i koło niego, nawet powietrze pachnie inaczej. Nie było przestrzeni – wciśnięty między bloki z trudem odnajdywałem się w tej ciasnocie. Za oknem miałem widok na Hutę Katowice – dopiero co zbudowaną chlubę tamtych czasów. Z jej kilkunastu kominów wydobywały się różnokolorowe dymy, a w nocy widać było buchające w górę potężne, niczym z miotacza, ognie. Byłem żywym dzieckiem, więc jakoś się w tym nowym środowisku odnajdywałem. Jednak nie posiadałem w sobie tyle siły, żeby nie ulegać negatywnym pokusom życia w mieście. Dzisiaj jestem sobie w stanie wyjaśnić, dlaczego jej nie miałem. Nie było koło mnie „Mojego Lasu”. Co prawda „On” był ciągle we mnie, ale tylko jako wspomnienie, które było zbyt małym oparciem...

Na osiedlu wszyscy pochodzili „skądś”. Z kieleckiego, Galicji, Mazowsza, nawet z Pomorza. Większość mieszkała wcześniej na wsi. Przynajmniej dorośli, bo ich dzieci przychodziły na świat w blokowiskach, które powstawały wraz z budową nowych fabryk, hut i „nowego świetlanego jutra”. Tak różne pochodzenie mieszkańców wpłynęło na ukształtowanie się specyficznej mieszanki kulturowej – kultury „ludzi z blokowisk” Tylko pierwsze pokolenie przybyszów, szczególnie przy okazji różnych świąt, kultywowało tradycje swoich przodków wywodzących się z różnych części Polski, z odmiennych uwarunkowań historyczno-kulturowych. Ich dzieci traciły i tę namiastkę poczucia własnych „korzeni”. W pewnym momencie życie w takim środowisku zaczęło mi doskwierać. Brak tradycji, odcięcie od „korzeni” przodków powodowały we mnie pustkę i jałowość, jeżeli chodzi o jakość życia.

Później pojawiło się „wybawienie” – zacząłem jeździć w góry. Nie tak, jak do tej pory, gdy celem wyjazdu do Żywca było tanie i dobre piwo. Teraz moim celem była wędrówka po górskich grzbietach. Chyba na to czekałem całe życie, bo od razu zakochałem się w górach i możliwości wędrowania po nich. W pierwszym okresie „biegałem” po nich jak szalony, chcąc pewnie nadrobić stracone lata. I tak, w stosunkowo krótkim czasie przemierzyłem wszystkie pasma polskiej części Karpat. Inne góry, np. Sudety, nie interesowały mnie aż tak bardzo, co zresztą trwa do dzisiaj...

Karpaty stały się moim nowym „domem". Po okresie „biegania” coraz bardziej zacząłem poznawać zamieszkujących tu ludzi oraz ich tradycję i kulturę. Obecnie sporo już o nich wiem, ale nigdy nie stanę się góralem, bo się tutaj nie urodziłem, nie mówię specyficzną gwarą, moją mentalność ukształtowało w zasadniczej części doświadczenie wzrastania w dużym mieście i z tego powodu zawsze będę dla miejscowych obcym – hanysem lub ceprem. Zresztą i ja nie roszczę sobie prawa do bycia tym, kim nie jestem. Nie mogąc być „pełnoprawnym” mieszkańcem tego regionu, traktuję jednak góry jako „dom”. Ze swojego mieszkania w Bielsku-Białej (mieszkam tu od kilkunastu lat) codziennie rano wypatruję Babiej Góry, którą widać, gdy niebo jest przejrzyste. Wypatrywanie jej jest dla mnie rytuałem, oznacza mówienie „dzień dobry”, przywitanie dnia i oddanie czci królowej Beskidów. Babią Górę widzę nad Bramą Wilkowicką, po lewej stronie ukazuje się Magurka Wilkowicka, na wprost Kozia Góra, a po prawej stronie mam Szyndzielnię. To tylko mały fragment Karpat – ogromnego łańcucha górskiego, będącego punktem odniesienia dla wielu narodów i kultur. Takim odniesieniem są i dla mnie. Wędrując po ich części słowackiej, ukraińskiej i rumuńskiej, doświadczyłem w kontakcie z mieszkańcami tych państw specyficznego, trudno wytłumaczalnego porozumienia. Często bariera językowa, szczególnie w Rumunii, powodowała, że słowa były tylko dodatkiem, aby się porozumieć. Rozmowa odbywała się na płaszczyźnie wzroku, mimiki, gestów. To zdumiewające, ile mogliśmy sobie w ten sposób powiedzieć!

W pewnym okresie mojego życia szczególnie bliskie były mi Bieszczady i Beskid Niski. I to nie tylko ich przyroda, krajobraz, ale także materialne pozostałości po Bojkach i Łemkach. Chodząc po nieistniejących, brutalnie wysiedlonych wioskach, doznawałem przedziwnego uczucia. W dzikich sadach, przy ruinach świątyń i fundamentach domów czułem obecność ludzi, nie w sposób namacalny, fizyczny, ale psychiczny. Po wyludnionych dolinach krążył jakiś duch, energia. Moje życie przypominało mi w pewnym sensie losy Bojków i Łemków. Ich wysiedlono z domostw podczas akcji „Wisła”. Mnie wycięto MÓJ LAS. Oczywiście to nie to samo, skala obu tragedii jest nieporównywalna. Ale chodzi o sam fakt zadania gwałtu. Przez swoje doświadczenie lepiej rozumiałem tragedię tych ziem. Może dlatego do dzisiaj uważam, że najbardziej pozytywnym działaniem w moim życiu było uczestnictwo w remoncie cmentarzy bojkowskich w „worku bieszczadzkim”. Na przełomie lat 80. i 90. byłem członkiem nieformalnej grupy o nazwie Towarzystwo Beniowskie, które wspomagało Stanisława Krycińskiego z Towarzystwa Karpackiego z Warszawy w przeprowadzeniu remontu kilku cmentarzy bieszczadzkich. To właśnie ta inicjatywa ukształtowała mój sposób patrzenia na świat i poczucie, że w pewnym stopniu leżący pod ziemią Bojkowie są moimi przodkami – mieszkańcami Karpat, które są dla mnie najważniejsze. Może dlatego członkowie Towarzystwa Beniowskiego przyjeżdżają prawie każdego roku w okresie Wszystkich Świętych do Beniowej, Sianek, Bukowca, Dźwiniacza, Wołosatego, Stuposian, aby zapalić znicze na grobach „swoich” przodków...

Mam świadomość, że tak naprawdę nie jestem nigdzie zakorzeniony, tylko przemieszczam się po górach poszukując oparcia, które dodaje mi sił. Na pewno jest to jakaś namiastka, może nawet całkiem duża, zakorzenienia. Dlatego zazdroszczę mojemu przyjacielowi Marcinowi Kornilukowi, który ma świadomość swoich korzeni i mimo przenosin do miasta wie, skąd pochodzi. Oto jak sam o tym pisze w tekście „Ja tutejszy...”: „Na początku wszystko było oczywiste i proste. Była wieś z odgłosami znad rzeki, pobliskiego lasu, rżenia koni i cerkiew rozbrzmiewająca w niedzielne przedpołudnie dzwonami i wypełniająca się ludźmi mówiącymi całkiem inaczej niż ci w słuchowiskach radiowych. Potem było miasto i wszystko stało się inne, a wieś już nie była moją wsią – nadal jednak była wsią moich dziadków. Jedną z wielu wsi na pograniczu polsko-białoruskim. Ludzie mówią tu językiem białoruskim, czasami ukraińskim lub litewskim. Najczęściej jednak mieszaniną polsko-białorusko-ukraińską z domieszką zwrotów rosyjskich. Bliżej im, mimo granicy, do sąsiadów ze wschodu – i religijnie, i kulturowo, ale też mentalnie.

W latach 60-tych oraz późniejszych prowadzono tutaj badania mające na celu odpowiedzieć, ile procent Białorusinów mieszka w Polsce. Badania przeprowadzane wzdłuż granicy w dziesiątkach wsi przyniosły niespodziewane efekty. Na pytanie: »czy czuje się pan(i) Polakiem czy Białorusinem?«, ludzie wzruszali ramionami i ze szczerością odpowiadali: »ja tutejszy«. Rzeczywiście, nie czujemy się Polakami mimo, iż mieszkamy w Polsce. Ale też nie czujemy się Białorusinami mimo, iż korzystamy z języka białoruskiego, jak i w dużej mierze z kultury białoruskiej.

Granica w tym regionie przesuwała się wielokrotnie. Zawsze jednak była blisko i miała realny wpływ na to, co się tutaj działo. Starzy ludzie mówią o sobie »tutejsi«, młodzi zaś – »ludzie Wschodu« lub »ludzie pogranicza«. Takie jest całe pogranicze na Podlasiu – bogate w różnorodność kulturową, religijną, językową, narodowościową i przyrodniczą. Stworzone na styku Wschodu i Zachodu (...)”.

Powyższy tekst wyraża istotę bioregionalizmu, bo właśnie to poczucie bycia „tutejszym”, jakie mają mieszkańcy Podlasia jest tym, co on zakłada. Będąc bowiem zakorzenionym w lokalnej kulturze, i broniąc jej, bronimy bogactwa i różnorodności otaczającego nas świata.

Jacek Zachara

Powyższy tekst powstał w ramach projektu „Wielokulturowość w Karpatach” realizowanego przez Stowarzyszenie „Olszówka” i finansowanego przez Fundację Forda i Akademię Rozwoju Filantropii w Polsce.

Maj 2002 (5/95 2002) Nakład wyczerpany