Bioregiony czy skanseny?
Refleksje bioregionalne
Bioregionalizm już w swej nazwie z przedrostkiem „bio” silnie akcentuje ekologiczną orientację. To nie tylko odróżnia go od tradycyjnego regionalizmu, ale i wskazuje na stanowczą, bezkompromisową ochronę przyrody jako fundamentu odrębności danej okolicy, zachowania jej różnorodności i niepowtarzalnej specyfiki.
Różnica między bioregionalizmem a regionalizmem jest istotna z dwóch powodów. Ten drugi odwołuje się przede wszystkim do kultury, jej odrębności i charakterystycznych cech. Owszem, można w nim odnaleźć wątki ekologiczne – choćby w podhalańskim regionalizmie Władysława Orkana. Nie one jednak stanowią o istocie tego nurtu – czynią to mocno wyeksponowane aspekty kulturowe danej okolicy. Przyroda albo jest jawnie lekceważona (jak u kontynuatorów dorobku Orkana ze Związku Podhalan, zamieniających Tatry w lunapark), albo niezauważona, a w najlepszym wypadku przyjmuje postać sentymentalnych zachwytów nad krajobrazem czy pomnikami przyrody. O cyklach natury, wzajemnych zależnościach, ginących gatunkach, fragmentaryzacji ekosystemu czy konieczności stawiania interesu przyrody ponad ludzkie zakusy – nie mówi się tam wcale. Regionalizm nie jest więc w żadnej mierze głęboko-ekologiczny i trudno się spodziewać, by został takim.
Dzieje się tak z powodu, który jednocześnie stanowi drugą z ważnych różnic między nim a bioregionalizmem. Ten ostatni jest zwrócony bardziej ku przyszłości, pierwszy zaś posiada orientację retrospektywną. O ile bioregionalizm ma charakter stricte nowożytny – powstał bowiem jako wynik refleksji nad błędami popełnionymi przez epokę przemysłową i nastawiony jest na „skok do przodu”, ku epoce, która z tych błędów wyciągnie wnioski i postara się ich nie powielać – o tyle regionalizm żywi się resentymentami i nostalgiami.
Te dwie różnice nie tylko określają odmienne cele i drogi działania, ale i konstytuują tożsamość obu idei. Ich zachowanie oznacza być albo nie być każdej z osobna. Jeśli bioregionalizmowi zabraknie wyraźnej orientacji proprzyrodniczej i teraźniejszo-przyszłościowej, stanie się którąś z jałowych wersji regionalizmu, niewiele wartą z ekologicznego punktu widzenia. Jeśli natomiast regionalizm zaadaptuje postawę radykalnej ochrony przyrody i chęć przekształcenia świata na bardziej zwrócony ku szacunkowi wobec naturalnych cykli – wtedy nabierze znamion bioregionalizmu. To pierwsze jest niestety możliwe, to drugie – również niestety – nie. Dlaczego?
Zacznijmy od drugiej możliwości – przekształcenia regionalizmu w bioregionalizm. Nie sądzę, aby była możliwa ewolucja regionalizmu w kierunku radykalnej obrony przyrody danego obszaru. Owszem, regionalistyczne postulaty będą coraz częściej pełne odmienianej przez wszelkie przypadki „ekologii”, bo to po prostu modne, ale nie pociągnie to za sobą żadnych postaw wykraczających poza sprzątanie śmieci na szlakach turystycznych itp. Wynika to właśnie z „przeszłościowej” orientacji regionalizmu.
Wbrew mitom rozpowszechnionym w środowisku obrońców przyrody, dawniej ludzie żyli co prawda „w zgodzie z naturą”, ale nie oznaczało to bynajmniej postaw proekologicznych w dzisiejszym rozumieniu. Natura była ich światem codziennym – żyjąc w bliskim otoczeniu przyrody, siłą rzeczy mieli z naturą mocniejszy związek emocjonalny niż przeciętny dzisiejszy mieszczuch. Naturę podziwiali i szanowali – ale tak, jak szanuje się siłę jednocześnie groźną i łaskawą, niemożliwą do ujarzmienia, lecz oferującą dary zapewniające podstawy bytowania. Przyroda była ich codziennością, wiele aspektów swej kultury nasycali więc wątkami odnoszącymi się do niej.
Nie zmienia to faktu, że tę samą przyrodę eksploatowali wedle swoich potrzeb i traktowali jak rezerwuar dóbr potrzebnych do przeżycia i zbytku. To, że postępy tej eksploatacji były niewielkie, wynikało przede wszystkim ze słabości o charakterze technologicznym i organizacyjnym. Juraj Lukáč zauważył kiedyś w rozmowie dla „Dzikiego Życia”, że dawniej słowacki chłop wycinał naturalne lasy tak samo, jak obecnie robią to robotnicy firm drzewnych – ale nie dysponował nowoczesnymi piłami, traktorami do wywozu pni, spychaczami do tworzenia szerokich dróg leśnych, więc eksploatował drzewostany dużo wolniej. No i ludzi było wówczas o wiele mniej, a i poziom rozwoju technologicznego nie stymulował potrzeby posiadania różnych dóbr, które dzisiaj nawet radykalnym ekologom wydają się niezbędnymi do życia.
W środowiskach ekologicznych wciąż żywy jest mit „dobrego dzikusa”, który w żaden sposób przyrodzie nie szkodził. Tymczasem antropolodzy i etnolodzy zebrali nie tylko liczne dowody życia w symbiozie z naturą, ale i takie informacje czy artefakty, które świadczą o ogromnej – w stosunku do wielkości grupy i jej możliwości technologicznych – presji na miejscowy ekosystem. Znane są wręcz przykłady spustoszenia jakiejś okolicy przez niecywilizowane ludy. Dość wspomnieć o Saharze będącej efektem nadmiernego wypasu stad zwierząt albo o ustawicznym wypalaniu pierwotnych lasów pod kolejne pola przez rolników nie znających płodozmianu, który pozwala uprawiać ziemię bez jej wyjałowienia. W Australii takie pożary wzniecane przez tubylców doprowadziły do dalekosiężnych zmian w ekosystemie, zamieniając lasy w stepowiejące równiny. W starożytnym Libanie bezpowrotnie zniszczono ogromne połacie cedrowych i cyprysowych lasów, doprowadzając do pustynnienia dużych obszarów. Staromeksykańska metropolia Teotihuacan uległa zagładzie prawdopodobnie na skutek erozji gleby wywołanej rabunkową wycinką okolicznych lasów. Podobnie było z wieloma cywilizacjami Bliskiego Wschodu. O wyniszczeniu lasów w dawnej Grecji i wywołanej tym faktem erozji Platon pisał na długo przed rozwojem przemysłu. Człowiek eksploatował przyrodę zawsze – kiedyś miał jedynie bardziej mizerne narzędzia ku temu, a jego „ekologiczna” świadomość była często niczym więcej jak tylko kulturową formą uprawomocnienia tej eksploatacji (czy indiański myśliwy proszący zabijanego niedźwiedzia o wybaczenie różni się tak naprawdę od przeciętnego człowieka współczesnego, który swój udział w eksploatacji przyrody tłumaczy koniecznością zaspokojenia potrzeb życiowych?).
To prawda, inna była skala potrzeb i wzorce kulturowe. Jednak obecny poziom konsumpcji i jego kulturowe stymulatory są w dużej mierze pochodną rozwoju technologicznego, który umożliwił masową produkcję i dystrybucję dóbr niegdyś w ogóle nie istniejących, albo ze względu na wysoki koszt wytwarzania mogących się znaleźć w posiadaniu niewielkiej garstki osób. To nie ludzie nagle zrobili się gorsi niż kiedyś – to technologia pozwoliła im dać upust odwiecznym żądzom i pragnieniom, na powierzchnię wyciągając te postawy i instynkty, które w mniej rozwiniętym technologicznie świecie były zepchnięte na margines. Czemu to „dobrzy” Indianie, Aborygeni czy Afrykańczycy tak łatwo porzucają powszechną ponoć wśród nich postawę szacunku dla wszelkiego życia i z ochotą nabywają wytwory „złej” cywilizacji zachodniej, dołączają do konsumpcyjnego wyścigu szczurów i rabują resztki naturalnych zasobów planety? Owszem, niegdyś istniały postawy, które moglibyśmy nazwać ekologicznymi – tyle tylko, że ich skala prawdopodobnie nie była wiele większa niż dzisiaj.
Refleksja stricte ekologiczna pojawiła się bowiem w czasach nowożytnych. Paradoksalnie, dopiero zagrożenie ziemskiego habitatu, widoczne gołym okiem spustoszenia dokonane przez człowieka – skłoniły do zadumy nad zachowaniami i popędami homo sapiens. Prof. Jacek Kolbuszewski w swej książce „Ochrona przyrody a kultura” wykazuje, że początki refleksji ekologicznej w Polsce zbiegły się czasie z brutalną ingerencją w ekosystem, wywołaną pierwszą falą industrializacji i urbanizacji. Świadomy sprzeciw wobec niszczenia przyrody i docenienie jej piękna nastąpiły w epoce daleko posuniętej presji na naturalne obszary. Podobnie rzecz widzi Michel Maffesoli, który w dość znanej rozprawie „Times of the Tribes” mówi o procesie „kulturalizacji natury”. Wg niego, ludzie najpierw spustoszyli ekosystem i dopiero wtedy zaczęli dostrzegać jego wartość, utracone piękno i harmonię. Na fali takich odczuć żalu i nostalgii dokonała się zmiana nastawienia wobec przyrody – zaczęto ją cenić, obdarzać szacunkiem i odczuwać więź z ocalałymi z pogromu resztkami. Postawa ekologiczna jest na wskroś nowoczesna, a zatem regionalizm, zwrócony ku przeszłości i tkwiący po uszy we wspominkach o „złotych latach” daleki jest od zrozumienia istoty wartości i potrzeby ochrony dzikiej przyrody.
Potencjał ten posiada natomiast bioregionalizm. Wbrew temu, co często się pod tym pojęciem rozumie w Polsce, nie ma on nic wspólnego w swej pierwotnej postaci z kultywowaniem tradycji kulturowych. Wręcz przeciwnie – powstał w USA, czyli kraju bez prawdziwej historii i tradycji, korzenie jego nie są tubylczo-wieśniacze, lecz kontrkulturowo-kontestacyjne, a zamiast „cepeliady” i zachwytów nad „naszym, swojskim” etosem opiera się na „ekumenicznym” łączeniu wartościowych wątków z przeróżnych kultur, często odległych od siebie o setki lat i tysiące kilometrów. To prawda, że bioregionalizm przywołuje różne dawne ludy – ale nie na zasadzie bezmyślnego kopiowania technik i stylów życia, lecz czerpania pewnej ogólnej inspiracji i postawy wobec wszechświata.
Jako jednego z prekursorów bioregionalizmu przywołuje się przecież outsidera i dziwaka – Henry'ego Davida Thoreau. A trudno znaleźć kogoś, kto prowadziłby mniej tradycyjne życie – Thoreau wyśmiewał harówkę sąsiadów od świtu do nocy, kpił z tradycji, za nic miał ugruntowane przez lata wzorce kultury, mierziło go jałowe i sztywne trzymanie się zasad bez zastanawiania się, czemu tak naprawdę służą. Jednak to właśnie on był pierwszym bioregionalistą: prawie całe życie spędził w swym ukochanym Concord w stanie Massachusetts, którego przyrodę znał jak własną kieszeń. Człowiek ten włóczył się przez kilkadziesiąt lat po niewielkim terytorium, każdy jego skrawek przemierzył po wielokroć, pokochał, zżył się z nim i szanował nieporównanie bardziej niż którykolwiek z prowadzących tradycyjny żywot wieśniaków. Mianował się „inspektorem burz”, bo przyrodzie i jej zjawiskom mógł przyglądać się bez ustanku (mawiał, że dzień nie spędzony na wędrówce po leśnych i polnych ostępach uważa za stracony), a jego książka „Walden, czyli życie w lesie” jest jednym z najwspanialszych świadectw fascynacji człowieka swym naturalnym otoczeniem, bez porównania bardziej wartościowym i głębokim niż przywoływanie „laseczku” czy „rzeczułki” w ludowej mitologii i przyśpiewkach.
Co więcej, bioregionalizmowi zagraża właśnie tradycyjny regionalizm, czyli bezproduktywna skłonność do skansenizacji kultury. W dużej mierze ta naiwna miłość do kultury ludowej współgra ze wspomnianym mitem „dobrego dzikusa”, który na gruncie polskim siłą rzeczy przybiera postać kolejnej wersji chłopomanii, w dobie lotów na Księżyc i klonowania jeszcze bardziej żałosnej niż jej wersja sprzed stu lat, tak celnie z ironią sportretowana w „Weselu” Wyspiańskiego. Zachwyt nad chałupami krytymi strzechą, pisankami i zapustnymi przyśpiewkami nie tylko odwraca uwagę od rzeczywistych problemów ekologicznych i pomniejsza szeregi obrońców przyrody, ale i kieruje energię na kwestie odchodzące w niepamięć. Zamiast podkreślać nienaruszalność ostatnich naturalnych obszarów i trwać na pierwszej linii frontu walki o przyrodę, dokonuje się rejterada, ucieczka ku miłemu, lecz nic nie wnoszącemu do ochrony przyrody stylowi życia.
Radykalnej ekologii potrzebne jest terytorialne zakorzenienie i przestrzenne punkty odniesienia, gdyż klimatyczno-geograficzne zróżnicowanie miejsc na Ziemi oznacza, iż po pierwsze różne są i muszą być sposoby radzenia sobie z problemami ekologicznymi, po drugie – odmienne etosy kulturowe stawiają ekologów przed odmiennymi wyzwaniami. Oznacza to, że nie jest możliwa jakaś jedna, „słuszna" globalna ekologia – to, co sprawdza się w jednym miejscu, może okazać się szkodliwe gdzie indziej. Tradycje kulturowe jakiejś okolicy mogą dla ekologów być wskazówką, gdyż zawierają wieloletnie i wielowiekowe doświadczenia mieszkańców tego regionu, wypracowane metodą prób i błędów. Należy im się szacunek, jednak nie oznacza to czołobitności przed wszystkim, co tradycyjne. O ile regionaliści mogą sobie pozwolić na petryfikowanie zastanej sytuacji kulturowej, o tyle bioregionaliści powinni być jej uważnymi i krytycznymi analizatorami i komentatorami. Zanim powiesz „tradycja”, zadaj pytanie „jaka?” – czy z punktu widzenia ochrony lokalnej przyrody jest ona korzystna? Szanuj to, co zastałeś, ale nie bój się wskazać na istniejące tego wady.
Bioregionalizm wskazuje także na potrzebę zakorzenienia. Z prawdziwym poświęceniem i zaangażowaniem broni się na ogół tego, co jest dobrze znane, z czym jest się zżytym, przedmiotu swej identyfikacji. Dlatego też nie można lekceważyć konkretnych, lokalnych punktów odniesienia. Warto jednak pamiętać, że standardowa i dość modna ostatnio miłość wobec „małych ojczyzn” stanowi z punktu widzenia ochrony przyrody dopiero pierwszy krok, punkt wyjścia, nie zaś cel finalny. Dlatego zamiast zachwycać się skansenami, lepiej byłoby próbować tworzyć nową ekologiczną kulturę odwołującą się do takich wartości. Jednym z ciekawych przykładów pogodzenia wątków ekologicznych z regionalizmem może być działalność Kennetha White'a – szkockiego poety mieszkającego obecnie w Bretanii. Czerpiąc z dorobku wspomnianego Thoreau oraz Muira, Heideggera i taoistów, założył on Międzynarodowy Instytut Geopoetyki. „Geopoetyka” jest właśnie zalążkiem kultury ekologicznej: to odczytywanie i przywoływanie pieśni Ziemi, refleksja nad charakterem biosfery i jej zagrożeniami, twórczość inspirowana makro- i mikrokosmosem każdego miejsca na naszej planecie. White pisze, iż „W projekcie geopoetyki nie chodzi o różnorodność kulturową i o szkołę literacką, ani o poezję jako sztukę liryczną. Chodzi o poważny ruch dotyczący samych podstaw egzystencji człowieka na Ziemi. /.../ Jeśli około roku 1978 zacząłem mówić o geopoetyce, to dlatego, że z jednej strony ziemia (biosfera) była coraz bardziej, co oczywiste, zagrożona i należało się tym skutecznie i poważnie zająć, a z drugiej strony dlatego, że jasne było dla mnie zawsze, iż najbardziej płodna poetyka rodziła się w kontakcie z ziemią, z zanurzenia w biosferze, z pokusy odczytania linii świata”. Z takich właśnie twórczych poszukiwań należy czerpać inspirację do tworzenia kultury ekologicznej.
Bioregionalistami niekoniecznie są chłopomani, którzy osiedli w wiejskich chałupach i strugają lipowe łyżki, nie mając już pośród gospodarskich zajęć czasu i sił na radykalną ochronę przyrody. Bioregionaliści mieszkają niejednokrotnie w wielkomiejskich blokowiskach, lepiej niż właściwości lipowego drewna znają obsługę komputera, a czas zaoszczędzony na porzuceniu wyścigu szczurów przeznaczają na nieustępliwą obronę przyrody wszędzie tam, gdzie jest ona zagrożona. Nawet jeśli dzieje się to o tysiące kilometrów od ich domów, to i tak bronią bioregionu – starając się ocalić to, co jest jego sednem i fundamentem: lokalną niepowtarzalność natury i jej cykli. Bez tego sedna cała „kultura regionalna” jest tylko atrapą mająca przesłonić ziejącą zza niej pustkę wykorzenienia i dewastacji regionu.
Łukasz Wierzbicki