Ryby nie są najważniejsze. Rozmowa z Jackiem Kolendowiczem
Dlaczego ktoś zostaje wędkarzem? Kim zwykle są wędkarze?
Jacek Kolendowicz: Mogę powiedzieć, dlaczego ja zostałem wędkarzem. Już jako dziecko interesowałem się przyrodą, czytałem wszystkie dostępne książki o zwierzętach. Bardzo lubiłem podglądać zwierzęta w ich naturalnym środowisku, i często je rysowałem, samodzielnie tworząc albumy (które mam do dzisiaj). Bardzo ciekawiło mnie, co znajduje się pod wodą, ale nie mogłem tego zobaczyć. Nie wystarczało mi nurkowanie w jeszcze czystej wtedy (przełom lat 60. i 70.) Zatoce Gdańskiej i w podwarszawskiej rzeczce Jeziorce, więc wyciągnąłem z piwnicy bambusową wędkę, którą mój ojciec dostał od kogoś w prezencie (choć sam nie był wędkarzem) i pojechałem z nią nad rzekę. Przez pierwsze kilka lat prawie nic mi nie brało, ale tak mnie to wciągnęło, że odtąd spędzałem nad wodą każdą wolną chwilę. Do dzisiaj nie wyobrażam sobie wakacji bez wody.
Myślę, że wiele osób zaczyna wędkować w podobny sposób jeszcze w młodych latach i z chęci przebywania nad wodą, w ciszy, z dala od miejskiego zgiełku i od problemów dnia codziennego. Ryby są tutaj tylko jednym z elementów całości – niekoniecznie najważniejszym.
Wędkarze rekrutują się ze wszystkich grup zawodowych i wiekowych, zarówno z najuboższych, jak i najbogatszych warstw społecznych, jednak aż 98% z nich to mężczyźni.
Środowisko wędkarskie zapewne nie jest jednorodne – czy można jednak mówić, że jest ono generalnie wrażliwe na niszczenie przyrody?
Oczywiście, że tak! Wędkarze mają dużo częstszy i bliższy kontakt z przyrodą niż przeciętny zjadacz chleba, więc lepiej ją rozumieją. To wędkarze pierwsi protestują, gdy widzą swoją ulubioną rzeczkę dewastowaną przez meliorantów. To właśnie oni dzwonią do redakcji gazet, gdy ktoś zatruje wodę lub grabi ją kilometrowymi sieciami.
Niestety, zauważam też u wędkarzy ślady „moralności Kalego”: oburzają się na kłusowników, ale sami czasem zabierają z łowiska więcej ryb niż pozwala na to prawo, nie zawsze też respektują wymiary i okresy ochronne. Narzekają na zaśmiecone brzegi rzek i jezior, ale sami zostawiają nad wodą plastikowe butelki, puszki po piwie i torebki po zanętach. No cóż, pod względem wychowania i kultury osobistej wędkarze reprezentują podobny poziom, jak całe nasze społeczeństwo – ani lepszy, ani gorszy.
Czy istnieje coś takiego jak etos wędkarza? Współczesne możliwości sprzętowe dają człowiekowi coraz większą przewagę nad rybą, coraz łatwiej ją złowić...
Etos wędkarza istnieje, ale w krajach takich, jak Wielka Brytania, gdzie tradycje wędkarstwa sięgają kilkuset lat i gdzie przez pół wieku nie było komunistycznych rządów, które dokonałyby spustoszeń w ludzkiej psychice i moralności. Tam istnieją elitarne kluby łowców łososi, pstrągów, szczupaków i karpi, gdzie nawet niewielkie uchybienie w przestrzeganiu prawa i rygorystycznych kodeksów etyki decyduje o dożywotnim wykluczeniu ze wspólnoty.
Komunistycznej władzy udało się sprowadzić nasze wędkarstwo do poziomu taniej rozrywki dla mas, co znacznie odbiło się na jego jakości. W efekcie do dziś pokutuje w naszym społeczeństwie obraz wędkarza – podpitego „gumofilca” wylegującego się nad wodą. Na szczęście ten obraz się zmienia. Powstają kluby i towarzystwa wędkarskie, które opiekują się niektórymi wodami. Coraz więcej osób, zwłaszcza młodych, uprawia wędkarstwo zgodnie z zasadą „catch and release”, czyli „złów i wypuść”, rezygnując z konsumpcyjnych nawyków. To ważne, ponieważ nowoczesny sprzęt, często wsparty elektroniką (łodzie motorowe, echosondy, GPS, zdalnie sterowane sygnalizatory, urządzenia do szybkiej komunikacji), rzeczywiście zwiększa skuteczność łowienia ryb. W ręku osób nieuczciwych ten sprzęt może być zabójczy dla stada podstawowego każdego akwenu. Ale sprzęt sam ryb nie łowi, lecz robią to ludzie. Hamowanie postępu nic nie da – to ludzi trzeba wychowywać (i kontrolować).
Jakie postawy wśród wędkarzy starasz się eliminować?
Po pierwsze, staram się przekonywać, że wędkarstwo to rodzaj kosztownego hobby, a nie pozyskiwanie taniego mięsa. Że mięso rybie produkuje się w hodowlach, natomiast masowe pozyskiwanie go z naturalnych wód to anachronizm, który już spowodował znaczną redukcję populacji niektórych gatunków ryb w wielu akwenach. Nie jestem aż takim doktrynerem, abym zmuszał wędkarzy do wypuszczania wszystkich złowionych ryb z powrotem do wody, namawiam jednak, aby zawsze zachować umiar i rozsądek w korzystaniu z darów natury. Tłumaczę, że są łowiska (np. morze lub duże jezioro), z których można zabrać niewielką liczbę złowionych ryb (na własne potrzeby), ale są też takie (np. mały potok pstrągowy lub łąkowe oczko wodne), gdzie ryb nie powinno się zabierać wcale, albo gdzie nie należy w ogóle zarzucać wędki (np. na tarlisku) nawet wtedy, gdy prawo na to zezwala.
Przede wszystkim jednak staram się eliminować wśród wędkarzy postawę bierności. Odkąd kieruję wędkarskimi miesięcznikami, przy każdej okazji namawiam wędkarzy do czynnej obrony tego, co najbardziej kochają – dzikich jezior i rzek. Nie da się bez mocnego, powszechnego poparcia wędkarzy przegnać widma nieszawskiej zapory, zablokować prowadzonych od wielu lat prac melioracyjnych, ani zapobiec hydrotechnicznym „remontom rzek”, których widocznym efektem są coraz częstsze, gwałtowne powodzie.
Czy wędkarstwo może mieć negatywny wpływ na środowisko, ekosystem?
Oczywiście, że może. Oto przykłady. Po jednym z artykułów w prasie wędkarskiej, opisującym dziką i rybną rzeczkę, nastąpił najazd wędkarzy z całej Polski, którzy wyłowili prawie wszystkie pstrągi. Odtąd złowienie wymiarowego pstrąga w tym łowisku graniczy z cudem. Inny przykład. Duże jezioro zaporowe Orawa, położone na granicy Słowacji i Polski, jeszcze trzy lata temu było sandaczowym Eldorado. Gdy Orawa stała się popularna wśród polskich wędkarzy, już po trzech latach złowienie tam wymiarowego sandacza na wędkę stało się dużo trudniejsze, a populacja dużych okoni uległa znacznej redukcji. Sprawili to wędkarze, ponieważ na Orawie nie ma odłowów sieciowych. Podobnie dzieje się na wielu polskich wodach, choć według mnie główną przyczyną wyrybienia naszych wód są masowe odłowy sieciowe. We wszystkich jednak wypadkach całkowitą winę ponosi gospodarz wody, który powinien nie dopuścić do masowej eksploatacji jej zasobów (np. poprzez limitowanie sprzedaży zezwoleń na łowienie ryb) i skutecznie egzekwować przestrzeganie prawa przez łowiących.
Innym negatywnym wpływem wędkarstwa na środowisko może być wprowadzanie do wody substancji zawierających pierwiastki biogenne, głównie azot i fosfor, które przyspieszają eutrofizację wód. Chodzi o zanęty, które są wrzucane przez wędkarzy do wody w celu zwabienia ryb. Oceny wpływu nęcenia na środowisko dokonał dr Arkadiusz Wołos z Instytutu Rybactwa Śródlądowego z Olsztyna. Jego badania przeprowadzone w 2002 r. na reprezentatywnej grupie wędkarzy wykazały, że globalna ilość biogenów dostarczanych przez wędkarzy do polskich wód w postaci zanęt jest mniejsza niż ilość biogenów odbieranych stamtąd w postaci mięsa złowionych przez nich ryb spokojnego żeru. Czy to oznacza, że wpływ nęcenia na środowisko jest pozytywny? Przestrzegałbym przed zbytnim optymizmem, ponieważ wynik ten jest uśrednieniem zjawiska. O ile nęcenie w dużej rzece nie wywołuje widocznego wpływu na zwiększenie jej żyzności, o tyle regularne wsypywanie zanęty przez wielu wędkarzy do nawet sporego jeziora może spowodować nadmierne użyźnienie jego wody, a w efekcie jej zakwity (zmętnienie), z kolei zanikanie roślinności zanurzonej (z powodu braku dostępu światła) połączone z zamuleniem dna i powstaniem stref beztlenowych, spowoduje wymieranie populacji ryb fitofilnych (składających ikrę na roślinach), eksplozję roślin wynurzonych (trzcinowiska) i szybkie zarastanie całej powierzchni jeziora aż do utworzenia się tam torfowiska. Najnowsze teorie dotyczące nęcenia, o których często piszemy, mówią, że lepiej nęcić mało i to zanętą ubogą w składniki pokarmowe (aby ryby długo przebywały w łowisku), np. gliną pomieszaną z larwami ochotki lub substancją zapachową. Na niektórych wodach, np. na cennych przyrodniczo jeziorach, warto wprowadzić całkowity zakaz nęcenia, np. na jeziorze Śniardwy.
W ostatecznym rozrachunku wpływ dobrze zorganizowanego wędkarstwa na środowisko wydaje się być jednak zdecydowanie pozytywny. Przykładową, spektakularną miarą korzyści płynących z wędkarstwa niech będzie fakt, że szacunkowa wartość jednego łososia złowionego w Skandynawii na wędkę wynosi aż 8 tysięcy euro (!). Za takie pieniądze wydane przez wędkarzy utrzymywana jest nie tylko bogata infrastruktura turystyczna, ale także finansowana skuteczna ochrona wód i ich zasobów. Dla porównania, wartość takiego samego łososia złowionego przez rybaków w celu sprzedaży do konsumpcji oszacowano na 10 euro.
Jak środowisko wędkarskie radzi sobie z promowaniem odpowiedzialnych postaw wobec przyrody?
Od kilku lat nieźle, zwłaszcza dzięki prasie wędkarskiej, w której jest coraz więcej informacji na temat ekologii, ochrony przyrody i etyki wędkowania. Takie informacje inspirują kluby i koła wędkarskie z różnych rejonów Polski do organizowania akcji sprzątania brzegów rzek i jezior, także z udziałem dzieci. Wędkarze zarybiają rzeki pstrągowe, często za własne pieniądze (choć niestety nie zawsze pod kontrolą ichtiologa). Zakładają towarzystwa, które opiekują się rzekami. Przykładem może być Towarzystwo Miłośników Parsęty, które nie tylko walczy z kłusownikami (korzystając z samochodu terenowego zakupionego specjalnie w tym celu), ale też od wielu lat podejmuje skutecznie działania na drodze prawnej przeciwko wszelkim instytucjom i osobom, które próbują budować na Parsęcie zapory i elektrownie. Wędkarze z Klubu Wędkarstwa Muchowego „Trzy Rzeki” przeprowadzają przy wsparciu dyrekcji Parku Krajobrazowego „Dolina Słupi” coroczną inwentaryzację gniazd tarłowych ryb łososiowatych i budują sztuczne tarliska, zaś członkowie Towarzystwa Przyjaciół Rzeki Łeby w dzień i w nocy pilnują rzeki podczas tarła łososi i troci oraz współpracują z władzami terenowymi w walce z kłusownikami. To wzór do naśladowania dla innych.
„Wędkarski Świat” od początku swego istnienia wspiera i nagłaśnia takie inicjatywy. Staramy się być w awangardzie, współpracujemy z WWF, Klubem Gaja i innymi organizacjami ekologicznymi, organizujemy wspólne akcje w obronie rzek. Dzięki temu odnotowujemy coraz większe zainteresowanie wędkarzy sprawami ochrony środowiska, o czym świadczą listy czytelników przychodzące do redakcji i coraz liczniejszy udział wędkarzy w takich akcjach, jak np. podpisywanie petycji do ministra środowiska przeciwko niszczeniu naszych rzek za unijne pieniądze. Warto przypomnieć, że to właśnie wędkarze pierwsi podnieśli alarm, gdy melioranci zaczęli niszczyć Pilicę, Żebrówkę, Białkę i Krztynię. Efektem były późniejsze zmiany personalne w Śląskim Zarządzie Melioracji i Urządzeń Wodnych.
Jak postrzegasz zjawisko regulacji rzek i potoków?
Pod hasłami ochrony przeciwpowodziowej wydawane są ogromne pieniądze (ostatnio coraz większe, bo dopływające z unijnych funduszy i pożyczek bankowych) na „remonty koryt” i regulacje setek rzek i potoków, które nigdy człowiekowi nie zagrażały. Rzeki, które rzeczywiście zagrażają dużym ludzkim skupiskom, także się poprawia, ale w tak nieudolny sposób, że efekty, nie licząc wyjątków, są odwrotne do zamierzonych.
Stosowane przez naszych hydrotechników i meliorantów rozwiązania są nie tylko anachroniczne, ale też w dużej części absurdalne pod względem technicznym i technologicznym – twierdzę tak nie jako wędkarz lub dziennikarz, lecz jako inżynier. Są one główną przyczyną poważnego rozregulowania naturalnego obiegu wody w Polsce, czego efektem jest z jednej strony wodny deficyt na znacznym obszarze Polski, a z drugiej gwałtowne i coraz wyższe wezbrania powtarzające się już niemal co roku. Potwierdzają to tegoroczne, gwałtowne powodzie po stosunkowo niewielkich, typowych dla naszego klimatu opadach śniegu. To z powodu bezsensownych prac regulacyjnych w dorzeczu Wisły, które znacznie przyspieszyły spływ wód, Zbiornik Włocławski napełnił się tak gwałtownie, że jego obsługa musiała dokonać awaryjnych zrzutów wody, co spowodowało 23 marca tego roku w Toruniu powódź na skalę nienotowaną od kilkudziesięciu lat i śmiertelne zagrożenie dla jego mieszkańców.
Podejrzewam jednak, że te niszczycielskie w skutkach pomysły nie powstają w głowie szalonych inżynierów, lecz znacznie wyżej. To wszystko wygląda na ogromny „skok na kasę”, czyli na wyprowadzanie pieniędzy z budżetu państwa do prywatnych kieszeni: do firm – wykonawców robót, do ich zleceniodawców i do kieszeni decydentów, bez oglądania się na skutki. Tu by się przydała mega-komisja śledcza, która pokazałaby społeczeństwu mechanizm zjawiska i jego skalę finansową.
Dlaczego warto zachować potoki i rzeki nieregulowane?
Dlatego, że tylko rzeka nieregulowana wraz z nieregulowanymi dopływami i terenami zalewowymi zapewnia właściwą, optymalną prędkość obiegu wody w naszym środowisku, czyli właściwe jej dozowanie: naturalne retencjonowanie w okresie, gdy jest jej za mało, i nie za szybki spływ, rozłożony dość równomiernie na obszarze zlewni. Ten obieg jest optymalny nie tylko dla ludzi, ale też dla „wszystkich istot” w jakikolwiek sposób związanych z rzeką. Opłaca się go zachować nie tylko z gospodarczego, ekonomicznego punktu widzenia, ale też jako świadectwo wysokiego poziomu rozwoju społecznego człowieka.
Do niedawna naukowcom wydawało się, że naturalny obieg wody w przyrodzie nie jest optymalny, ze zbyt wolnym w ich opinii spływem wody, ze zbyt małą ich zdaniem naturalną retencją, z wezbraniami rzekomo zbyt dużymi. Próbowali więc sterować poszczególnymi elementami obiegu, ale okazało się, że nie są w stanie zapanować nad wszystkimi jednocześnie. W efekcie rozregulowali tworzący się milionami lat mechanizm samoregulacji obiegu wody, tak jak dziecko, które rozmontowało zabawkę, a potem nie umie jej poskładać. Dlatego właśnie lepiej zachować rzeki w możliwie dużym stopniu nieregulowane.
Co można zrobić, by rzeki i potoki zachować w naturalnym stanie?
Po pierwsze, należy zgodnie z unijną Ramową Dyrektywą Wodną uruchomić stały przepływ informacji między władzą a społeczeństwem. Po drugie, trzeba zarządzać zlewniami rzek centralnie. To podstawa. Ani wójt, ani burmistrz, nawet zgodnie współpracujący z lokalną społecznością, nie są w stanie przewidzieć, jakie będą skutki lokalnych melioracji i prac hydrotechnicznych dla całej zlewni. Nie mogą więc o podejmowaniu takich prac decydować. Po trzecie, pieniądze marnotrawione obecnie na melioracje i regulacje rzek w starym stylu, należy jak najszybciej przekierować na sfinansowanie zupełnie innych zadań, które mogą zrealizować ci sami hydrotechnicy i melioranci, którzy teraz w ekspresowym tempie niszczą nasze rzeki.
Gdyby to ode mnie zależało, to w sprawach dotyczących tych zadań konsultowałbym się z ekspertami z Francji, którzy dużo się nauczyli na własnych błędach, a obecnie zrobili u siebie już wiele dobrego. Co konkretnie? Sporządzenie dokładnych map zasięgu wylewów rzek, odtworzenie (tam, gdzie to jest możliwe) naturalnych polderów zalewowych i odsunięcie wałów przeciwpowodziowych od rzeki, wykup od prywatnych właścicieli terenów znajdujących się w zasięgu wylewów (co jest trudne społecznie i kosztowne), zakaz budowania i osiedlania się na terenach zalewowych, zakaz regulacji rzek na tych terenach, budowa suchych zbiorników retencyjnych, zabezpieczenie zagrożonych terenów zabudowanych (miasta) przez budowę solidnych (drogich) wałów przeciwpowodziowych oraz precyzyjną regulację rzeki (poszerzenie, pogłębienie i udrożnienie koryta – ale tylko na tych terenach!), zakaz przemysłowej eksploatacji rzek (np. zakaz wydobycia kruszywa).
Czy angażując się w obronę rzek przed regulacjami, wędkarze robią to tylko ze względów czysto utylitarnych, by mieć potem gdzie łowić?
Nie sądzę. Przecież dużo łatwiej złowić dużą rybę w uregulowanej rzece, np. w Odrze, ponieważ jest bardziej czytelna niż np. dzika Wisła koło Wyszogrodu – zmieniająca się nieustannie, z wędrującymi przykosami, wyspami i rozmywanymi brzegami. Także zbiornik zaporowy jest lepszym łowiskiem niż niejedno jezioro. A jednak większość łowców np. łososi woli „robić” dziesiątki kilometrów dzikimi brzegami górnej Słupi, bez nawet jednego brania (bo dociera tam mało ryb) niż łowić „na pewniaka” na betonowym deptaku w Słupsku (gdzie ryby gromadzą się przed zaporą). Chyba każdy woli spędzić weekend nad urokliwą Brdą koło Tucholi, niż nad betonowym kanałem o tej samej nazwie koło Bydgoszczy.
W miesięczniku „Wędkarski Świat” jest rubryka „Forum ekologiczne”. Jakie tematy podejmujecie i jakim zainteresowaniem cieszy się ona wśród czytelników?
Tematem numer jeden jest oczywiście zagrożenie naszych rzek zabudową hydrotechniczną i melioracją. Co pewien czas powraca temat przegrodzenia Wisły w Nieszawie. Naszą walkę z zaporowym lobby, którą prowadzimy od 7 lat ramię w ramię z WWF i Klubem Gaja, uzupełniają mniejsze potyczki: o Parsętę, Słupię, Pilicę, Łupawę, a ostatnio o Gwdę z Czernicą i Lubatówkę. Nie wahamy się recenzować działań Sejmu i Ministerstwa Środowiska. Dość często pojawia się temat nadmiernej eksploatacji łowisk przez rybaków zawodowych i kłusowników. Pokazujemy również przypadki pazerności i łamania przepisów przez wędkarzy. Szczególnie drastyczne problemy trafiają do rubryki „W obronie własnej”. Aby nasi czytelnicy mogli trochę odsapnąć od wielkiej polityki i ekologii, podejmujemy też lżejsze tematy: o wydrach (że wcale nie są tak krwiożercze, jak twierdzą hodowcy ryb), o nietoperzach (że warto je chronić), o strzebli (mało znanej, niestety ginącej rybce), o restytucji łososi do naszych rzek. Specjalnie pod kątem młodzieży prowadzimy też „Kącik ichtiologiczny”. Czytelnicy chyba lubią to czytać, bo ponad 70% ankietowanych domaga się, aby o ekologii było w „Wędkarskim Świecie” więcej niż do tej pory.
Na czym polega gospodarowanie Polskiego Związku Wędkarskiego na rzekach?
Zgodnie ze Statutem PZW „prowadzi ośrodki zarybieniowe, racjonalnie zarybia i je chroni, współdziała z podmiotami powołanymi do ochrony przyrody, ekosystemów wodnych, zwalczania kłusownictwa i innych szkód w środowisku wodnym i z ośrodkami badawczymi”. W praktyce bywa różnie. Ośrodki hodowlane rzeczywiście są i dostarczają ryby. Na uznanie zasługuje np. ośrodek Okręgu PZW Wrocław w Szczodrem, który produkuje ryby prądolubne, m.in. brzany, świnki, certy, pstrągi potokowe, i zarybia nimi rzeki z dorzecza Odry. Inne okręgi też prowadzą zarybienia, ale często dobre efekty widać tylko na papierze, natomiast nie czuć ich na wędce. Co gorsza, są okręgi, które pod hasłem „racjonalnej gospodarki rybackiej” zatrudniają brygady z sieciami, pustoszące wody gorzej niż kłusownicy, bo „legalnie” i właściwie poza kontrolą. Bywa, że oficjalne wyniki finansowe tych odłowów nawet nie pokrywają kosztów działania rybaków, co wyliczyliśmy dwa lata temu na łamach „Wędkarskiego Świata” („Nie je, nie pije, a łowi i żyje”) na przykładzie związkowych brygad rybackich, działających na Wiśle koło Warszawy. Wnioski nasuwają się same. Ostatnio, chyba na skutek ostrej krytyki, i naszej, i wędkarzy, część okręgów wycofała się z odłowów sieciowych.
Rybostan polskich wód jest moim zdaniem słaby, głównie ze względu na nielimitowaną i niekontrolowaną presję połowową oraz na rozpanoszone kłusownictwo, z którym nie dają sobie rady gospodarz wody, ustawowe organa ścigania, oraz przede wszystkim fatalnie pracujący wymiar sprawiedliwości.
Jak wygląda zarybianie – czy zawsze przestrzegana jest zasada wprowadzenia rodzimych gatunków, czy może dzieje się i tak, że wprowadza się do rzek te, które są popularne wśród łowiących?
Niestety, do wielu związkowych wód, także do rzek, wpuszczane są karpie, które do 2004 roku stanowiły aż ponad 50% masy masy zarybień realizowanych przez PZW. Karp jest gatunkiem obcym (choć hodowanym w Polsce od ponad 600 lat). Karpie niszczą środowisko rodzimych gatunków (mętnienie wody, zanik roślin), jeśli jest ich w danym akwenie dużo. Zarybianie karpiami odbywa się zwłaszcza za sprawą starszych wędkarzy działających w kołach wędkarskich („karp jest duży, silny i... smaczny”). Na szczęście karpie nie rozmnażają się w naszych wodach, a w 2005 r. zarybienia wód PZW tym gatunkiem zostały drastycznie ograniczone.
Zarybia się też rzeki pstrągami tęczowymi (określanymi jako ryby „bardzo sportowe”), ale są to sporadyczne przypadki. Tęczaki także się u nas nie rozmnażają, a w dodatku uciekają w dół rzeki, a nawet do morza, gdy tylko podrosną. Niektórzy naukowcy argumentują, że tęczaki mogą pełnić w rzekach rolę „parasola” dla rodzimych pstrągów potokowych, bo chętniej biorą na wędkę. Takie teorie generuje według mnie silne lobby hodowców tych ryb. Dla mnie jest oczywistym absurdem wprowadzanie do rzeki korygowanych genetycznie hodowlanych „kastratów”, które od wielu pokoleń nie mają już nawyków ryb dzikich i nie są w stanie w żaden sposób dostosować się jako gatunek do środowiska. Pozytywnym zjawiskiem w związkowych zarybieniach jest rosnący udział ryb drapieżnych: szczupaków, sandaczy i sumów. Wreszcie zauważono wielką rolę tych ryb w ekosystemie jako naturalnych regulatorów populacji pospolitych ryb spokojnego żeru (płoci, krąpi, leszczy i uklei). Coraz więcej wpuszcza się do rzek rodzimych ryb typowo rzecznych, które hoduje też ośrodek w Łopusznej nad Dunajcem (głowacice, pstrągi potokowe i świnki).
Czy sport wędkarski nie wzbudza kontrowersji wśród wędkarzy?
Sport zawsze wzbudzał spore kontrowersje, zwłaszcza wśród tych wędkarzy, którzy nie startują w zawodach sportowych. Czy słusznie? I tak, i nie. Wędkarski wyczyn, ten z najwyższej półki, ma cechy typowego sportu: panują w nim twarde zasady i bezwzględne dążenie do sukcesu, ryby traktowane są przedmiotowo – jako punkty, a na zawodach zdarzają się faule (np. podkładanie ryb), choć nie tak często, jak to się powszechnie uważa. Ale jakoś tak dziwnie się składa, że to właśnie spośród wyczynowców rekrutują się wędkarze najbardziej aktywni i zainteresowani ochroną wód. To właśnie w środowisku sportowców wychowują się kolejne pokolenia wędkarzy etycznych i respektujących przepisy prawa, którzy potem mogą stać się wzorem postępowania dla innych. To na zawodach wprowadzone są ostrzejsze niż podczas rekreacyjnego wędkowania przepisy dotyczące ograniczenia ilości stosowanej zanęty, liczby zabieranych ryb, a ostatnio także formuła „złów i wypuść”. Jeżeli ograniczy się miejsce rozgrywania dużych imprez tylko do niektórych akwenów, takich jak kanały, zbiorniki zaporowe i ewentualnie największe rzeki, to sport ten nie będzie szkodliwy dla środowiska bardziej niż zwykła turystyka.
Wędkarski wyczyn jest tym dla wędkarstwa, czym są zawody Formuły 1 dla motoryzacji – choć uprawia je znikomy procent kierowców i to tylko na torze, a nie na ulicy, to są one motorem napędowym rozwoju tej dziedziny życia.
Dziękuję za rozmowę.
Marzec 2005 r.
Jacek Kolendowicz (ur. 1958) – z wykształcenia inżynier mechanik, absolwent Politechniki Warszawskiej. Przez 13 lat pracował w przemyśle jako konstruktor maszyn i urządzeń technologicznych. Mieszka w Warszawie. Uprawia wędkarstwo od 35 lat, w tym 25 lat wyczynowo. Trzykrotnie z rzędu (1992-1994) zdobył tytuł Mistrza Polski, a czterokrotnie Wędkarza Roku Polskiego Związku Wędkarskiego. Autor 14 filmów wędkarsko-przyrodniczych, 4 książek i kilkuset publikacji prasowych o tematyce wędkarskiej. Od 1999 r. redaktor naczelny miesięczników wędkarskich – najpierw „Świata Spinningu”, następnie „Wędkarskiego Świata”. W swoich artykułach często porusza zagadnienia ochrony środowiska.