Jakich dróg potrzebujemy?
Psychologa mniemania na głębokie pytania
Prawdopodobnie mało jest spraw, co do których Polacy byliby tak zgodni: niemal wszyscy czekamy na nowe drogi. Chcemy jeździć po równych nawierzchniach, wielopasmowych autostradach, najlepiej szybko i wygodnie. No i żeby te drogi przebiegały jeszcze w urokliwych miejscach, aby móc podziwiać piękne widoki z okna samochodu. Tak by się chciało.
Widać jednak, że takie oczekiwania stoją w sprzeczności z interesem przyrody. Wiemy, jak bardzo i na ile różnych sposobów drogi zagrażają wartościom przyrodniczym. W takiej sytuacji próbujemy jakoś równoważyć interesy ludzi i przyrody, wierząc, że możliwe jest pogodzenie obecnego modelu rozwoju cywilizacji, gdzie budowa dróg stanowi priorytet, z zachowaniem wrażliwych ekosystemów. Dwoimy się i troimy, budując przejścia dla zwierząt, omijając co wartościowsze tereny czy kompensując w innym miejscu straty poniesione przez przyrodę.
Wszystko to wskazuje, że budowę dróg traktujemy jako święty obowiązek i jakkolwiek próbujemy nie niszczyć przyrody, to nikt (nie narażając się na śmieszność, ostracyzm czy etykietkę ekoterrorysty) nie będzie próbował podważać tego jedynie słusznego kierunku. Jest tylko jedna droga i jest nią… droga.
Mimo więc, że może to być trudne do przełknięcia dla naszych pragmatycznie wąsko nastrojonych umysłów, proponuję pozbawić tę świętość taniego blichtru.
Właściwe pytanie nie dotyczy tego, jakich dróg i jak poprowadzonych potrzebujemy, ale tego, dlaczego w ogóle potrzebujemy dróg. Zagłębiając się w ten problem zobaczymy, że drogi są kwintesencją nowocześnie pojmowanego rozwoju i stanowią podstawowy atrybut globalnego systemu ekonomicznego. Bez nowoczesnych, szybkich dróg, współczesny świat nie mógłby istnieć w obecnej postaci. Budując drogi, wspieramy wszystkie te procesy, które stoją za światową gospodarką: dramatycznie narastające nierówności społeczne, wykorzystywanie taniej siły roboczej przez wielkie korporacje, załamywanie się lokalnych rynków i co za tym idzie rozpad tradycyjnych struktur społecznych (co skutkuje rozlicznymi patologiami), rabunkowa gospodarka surowcami naturalnymi i niszczenie przyrody poprzez jej fragmentację. Dlaczego to wszystko? Tylko po to, byśmy mogli jeść banany i pomarańcze zamiast jabłek, albo po to, by kolejny, nowszy model komputera kosztował o połowę mniej.
Poza tym lubimy sobie też wyskoczyć gdzieś na weekend i tak bardzo nie chcemy, by korki zepsuły nam ten czas. Nasze życie dramatycznie podzieliło się na niechcianą pracę i smrodliwe miasta, od których to dobrodziejstw próbujemy wyzwolić się czym prędzej z pomocą szerokich dróg, które mają nas zawieźć w nieskażone zakątki dzikiej przyrody.
Nie usiedzimy w miejscu. Ciągle nas nosi, ciągle jeszcze czegoś chcemy i ciągle musimy się przemieszczać.
Drogi są czymś, czego pożądamy i jednocześnie czymś, co zagraża przyrodzie. W tej sprzeczności widać całe szaleństwo naszego świata. Bo z jednej strony widzimy, jak samochody, spaliny, hałas, beton czy asfalt degradują krajobraz i szkodliwie wpływają na życie wokół, a z drugiej strony to właśnie my – jedna z części tego życia – fundujemy sobie i innym taki prezent. Miejsca cenne przyrodniczo bronimy przed tym wpływem, minimalizujemy koszty i staramy się ochronić to, co dziewicze, a jednocześnie sami tkwimy w tym piekle po uszy. Czy nie zasługujemy na podobną troskę? Czy nie należy nam się odrobina spokoju, ciszy, zdrowego powietrza, wody i nieskażonej ziemi? Dlaczego uwierzyliśmy, że to, co dla nas dobre, jest po drugiej stronie życia? Budując drogi, sprzeniewierzamy się sobie, swojej prawdziwej naturze, która umiera pod kolejną warstwą betonu. Tak, chronimy gatunki i miejsca, ale jakoś nie wpadliśmy do tej pory na to, że jedną z najbardziej zagrożonych wymarciem istot na tej planecie jesteśmy my sami. Już czas, abyśmy wpisali się do jakiejś czerwonej księgi.
Spoglądając na drogi widzimy więc cały nasz świat jak na dłoni: pośpiech, nieumiejętność bycia tak po prostu w jednym miejscu, zagubienie, przepracowanie, poczucie niespełnienia, nienasycenie w dążeniu do zaspokajania zachcianek, brak spokoju. Widzimy też nieubłaganą destrukcję świata przyrody. Bo trzeba to powiedzieć wprost: każdy metr asfaltu, to kolejny metr zabrany przyrodzie. Ale nie tylko taki prosty rachunek stoi za tym stwierdzeniem. Każda bowiem droga jest tak naprawdę wierzchołkiem góry lodowej, której masywne cielsko jest niczym innym, jak destrukcyjnym walcem naszej cywilizacji. Zatem problem dróg nie leży jedynie w tym, że mogą one naruszyć jakiś konkretny cenny kawałek przyrody. Takie spojrzenie jest wąskie, krótkowzroczne i płytkie. Jeśli zaś spojrzymy dostatecznie szeroko, to zobaczymy drogi jako kolejną cegłę w budowli, która odgradza nas od prawdziwego życia i która temu życiu zagraża.
Ktoś powie, że to spojrzenie jest naiwnym idealizmem, a to, czego potrzebujemy, to realistyczny pragmatyzm, pozwalający rozwiązywać mądrze kolejne środowiskowe dylematy. No cóż, może jest w tym sporo racji, ale dopóki nie zobaczymy wyraźnie absurdalnych sprzeczności, jakie sami tworzymy, dopóki nie odwołamy się do głębokich toksycznych fundamentów, na których postawiony jest nasz świat i dopóki nie zakwestionujemy podstawowych założeń leżących u podstaw naszej cywilizacji, dopóty kolejne zmiany będą jedynie kosmetycznym tuszowaniem trudnej prawdy. Ta prawda brzmi tak, że z każdą chwilą tracimy życie, od którego zależymy i którym jesteśmy, i to pomimo wielu zabiegów, by nasz świat był bardziej zrównoważony. Paradoks polega na tym, że jesteśmy coraz bardziej zadowoleni z siebie, bo coraz bardziej dbamy o przyrodę. I niestety nie widzimy naszej porażki.
Dlatego ten naiwny idealizm jest dzwonkiem alarmowym, że nie tędy droga. A którędy? Jeżeli drogi są zatłoczone i tworzą się korki, to są dwie odpowiedzi na pytanie, dlaczego. Ta, którą słyszymy wszędzie: mamy za mało dróg. I ta, którą słyszymy rzadko: mamy za dużo samochodów. Może najwyższy zatem czas, by zastanowić się nie nad tym, ile to jeszcze dróg wybudować, lecz jak zniechęcić ludzi do jeżdżenia samochodem. Pojawia się tutaj sporo rozwiązań. Część z nich nawet funkcjonuje tu i ówdzie, jak np. w Londynie, gdzie kierowcy za wjazd do centrum muszą sporo płacić. Ja jednak jestem zwolennikiem dużo prostszego sposobu. Najlepiej nie robić nic. To znaczy nie budować nowych dróg, nie remontować starych. Wiecie, co się stanie? Widzicie to? Totalny korek. Cudowny zastój. Błogosławione spowolnienie. Dokładnie to, czego potrzebujemy.
Taki totalny korek jest tak traumatycznym doświadczeniem nie tylko dla pojedynczego kierowcy, ale też dla całej gospodarki, że niechybnie wymusiłby rezygnację z samochodu i próbę radzenia sobie w oparciu o lokalne zasoby. To jest alternatywa dla obecnego świata. Mała skala.
Póki co jednak mamy takie absurdalne sytuacje, jak w Tatrach, które zalewane są tłumami turystów (ok. 3 mln rocznie). Zastanawiamy się, jak ograniczyć ilość tych turystów, ponieważ jest ich zdecydowanie za dużo. W tym samym czasie debatuje się nad tym, jak zmodernizować „Zakopiankę”, by mogło nią szybciej dotrzeć pod Tatry jeszcze więcej prawdziwych miłośników przyrody. Gdy już zmodernizujemy tę drogę, to przyjdzie czas na to, by w oparciu o najnowsze technologie udoskonalić i powiększyć same Tatry. Bo to przecież nie może być tak, że czegoś chcemy i tego nie dostajemy.
Jakich dróg zatem naprawdę potrzebujemy? Z pewnością nie tych, które chcemy zbudować. Ponieważ wszystkie te drogi wiodą nas na manowce. Potrzebujemy takich szlaków komunikacyjnych, które na powrót, tak jak kiedyś, powiążą nas z naszym miejscem, najbliższą okolicą, którą możemy poznać, chodząc na własnych nogach lub poruszając się skromnymi środkami. Potrzebujemy takich dróg, które powiodą nas do naszych najbardziej podstawowych potrzeb, do naszego serca, w którym nie ma sprzeczności między naszym interesem a interesem naszego otoczenia. To właśnie takich dróg najbardziej dzisiaj potrzebujemy.
Ale cóż, to taki naiwny idealizm.
Ryszard Kulik
Kolumna dofinansowana przez Wojewódzki Fundusz Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach.