Tatry Bielskie
Migawka
Spotkanie misia na swej drodze to z pewnością nie jest coś, o czym marzy większość osób. Górale spod Tatr nawet wolą nie wypowiadać słowa niedźwiedź, by nie prowokować przypadkowego kontaktu – zamiast tego mówią o „onym”.
Gdy wyruszyłem na początku czerwca w Tatry Bielskie, jakoś przeczuwałem, że w końcu zetknę się z tym największym naszym drapieżnikiem. Póki co jednak, ledwo wyruszyłem na szlak w strugach deszczu, a już za sobą usłyszałem jazgot terenówki, z której wygramolił się równie groźny jak niedźwiedź strażnik słowackiego parku narodowego. Przeklinając polskich turystów, w tym mnie, jak się domyślałem, oraz strasząc mandatem, skłonił mnie do zawrócenia. Do połowy czerwca szlaki w górach są zamknięte dla turystów ze względu na ochronę przyrody.
Idąc wzdłuż głównej wiejskiej drogi, po jakimś czasie zwróciłem uwagę na coraz wyraźniejszy dźwięk pił grających w lesie. Jak widać i słychać, drwale nie mają specjalnych ograniczeń, a ich działalność z pewnością służy przyrodzie parku narodowego. Rozgrzeszony tą świadomością zapuściłem się w zarośniętą przecinkę, pozostawiając za sobą cywilizację i ludzkie dylematy tudzież paradoksy związane z ochroną przyrody.
Pozostawiłem też w dolinie wiosnę, która już na dobre odmieniła wygląd drzew i łąk. Wspinając się coraz wyżej, wracałem do zimy. Nad moją głową majaczyły we mgle ośnieżone ciągle tatrzańskie szczyty. W miarę jak byłem coraz wyżej, krajobraz stawał się coraz bardziej surowy i złowieszczy. Tam, gdzie zieloność łąk i drzew świadczy o budzącym się życiu, tam też jakoś pewniej i bezpieczniej mogę się czuć. Tutaj łąki w coraz większym stopniu pokryte były płatami śniegu, a powietrze nasiąkało zimowym chłodem. Na tym śniegu można było rozpoznać wiele śladów: łapy wilcze oraz odciski stóp niedźwiedzia. To już nie przelewki – pomyślałem – jestem w prawdziwym mateczniku dzikiej przyrody: żadnych szlaków, schronisk, szałasów, jedynie wąskie ścieżki wydeptane przez zwierzęta. Za chwilę zapadnie zmrok, więc trzeba znaleźć dla siebie jakieś miejsce, które stanie się moim tymczasowym domem. Wybieram w końcu rozległą polanę i na jej szczycie rozkładam się do spania.
Okazuje się, że polana to prawdziwy amfiteatr, w którym prawie jak z loży mogę obserwować to, co dzieje się w dole. No i jak podczas prawdziwego spektaklu, niemal jak na zawołanie, kilkadziesiąt metrów ode mnie wychodzi miś. Niezgrabnie przemieszcza swoje ciało, wolno przechodząc na drugi koniec łąki. Nie widzi mnie i prawdopodobnie nie czuje, bo wiatr wieje mi w twarz. To wielkie zwierzę przypomina teraz zupełnie niegroźną jałówkę pasącą się na łące. Tak, niedźwiedź spokojnie podgryza trawę i jakieś korzonki – pasie się jak rasowy wegetarianin. Ale wiem też, że niczym nie pogardzi i przy nadarzającej się okazji wszystko może potraktować jako kolację. Tak czy owak jestem spokojny, choć podekscytowany – miś ostatecznie gubi się gdzieś między drzewami.
Po kilkunastu minutach sytuacja powtarza się niemal tak samo. Z lewej na prawą wędruje kolejny niedźwiedź. A może jest to ten sam miś, bo wygląda i zachowuje się podobnie jak pierwszy. Ale misie mają to do siebie, że podobnie wyglądają, więc zagadka pozostaje nierozwiązana. Niemniej jednak, miś przechodzi, niespiesznie znikając w lesie. Po następnych kilkunastu minutach… sytuacja powtarza się raz jeszcze. Tym razem już ledwo widoczny w ścielącym się mroku niedźwiedź przemierza tę samą trasę. Czyżbym natrafił na jakiś ruchliwy szlak komunikacyjny tatrzańskich niedźwiedzi? A może to ciągle ten sam miś, który zawzięcie krąży w kółko? Mimo wszystko trzy niedźwiedzie w ciągu kilkunastu minut… – to robi wrażenie.
Leżąc w śpiworze, spowity w ciemnościach, nasłuchuję, ile jeszcze „onych” niedźwiedzi przejdzie nieopodal. I słyszę tylko, jak w oddali jakieś wielkie cielsko pociera się o świerkowy pień, huśtając całym drzewem. Zasypiam w końcu z dalekimi, rozkosznymi pochrząkiwaniami, dochodzącymi z niedźwiedziej toalety.
Ryszard Kulik