Jezioro Karakul, Pamir, Chiny
Migawka
Trzeba robić tak, by zbyt długo nie wpatrywać się w ten piękny krajobraz. Wszystko bowiem powszednieje, a ciągła przyjemność przestaje być przyjemnością – jak kiedyś pisał Wolter. Dlatego podnoszę wzrok co jakiś czas i wtedy ponownie zastygam w osłupieniu.
Przede mną rozpościera się jezioro, którego turkusowe wody rozlewają się pomiędzy okoliczne szare wzgórza. A ponad tym wszystkim dumnie wynoszą się ośnieżone siedmiotysięczniki, dotykając niewinnie białymi szczytami ciemnogranatowego nieba. A ja, niczym nic nie znaczące ziarenko piasku, pośród tej scenerii przycupnąłem przy niewielkiej lepiance, która stała się na kilka dni moim domem tutaj, na tym pustkowiu.
Gospodynie, którymi są dwie siostry w wieku 11 i 13 lat uwijają się na podwórku, zbierając suche odchody zwierząt. Na tej wysokości to jedyny dostępny opał zasilający ogień w prymitywnej kozie. Za chwilę będziemy pić słoną herbatę z mlekiem jaka – prawdziwy specjał w tej części świata. Ale dziewczyny nie odpoczywają długo – ciągle krzątają się wokół, a gdy zrobią już co trzeba, to siadają i wyszywają kolorowe wzory.
Rodzina liczy 5 osób, ojciec – 60-letni Kirgiz codziennie rano wsiada na osiołka razem ze swoimi dwoma kilkuletnimi synami i wyrusza gdzieś na pastwiska, doglądać stad zwierząt. Sulejman, bo tak się nazywa, mówi o sobie dumnie „Kyrgyz”, na co ja odpowiadam w podobnym stylu „Polak” – wskazując na siebie. Tak oto wyglądają nasze nieliczne konwersacje. Gospodarz jest muzułmaninem – budzi się wcześnie rano i mamrocze modlitwy, jednocześnie wykonując pokłony w stronę Mekki. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wszyscy śpimy w jednym „łożu” – szerokiej platformie, zajmującej ok. połowy powierzchni jedynego pomieszczenia w lepiance. Poza tym w środku oprócz kozy do gotowania i ogrzewania domu oraz kilku podstawowych sprzętów, nie ma nic. Spać kładziemy się wcześnie, razem z zapadnięciem zmroku, a wstajemy, kiedy wstaje słońce. Tak oto życie ludzi tętni tym samym rytmem, co życie przyrody wokół.
Posiłki przygotowywane przez dziewczyny są równie proste i skromne, jak całe życie moich gospodarzy. Jemy chleb z masłem, ser, jogurt z mleka jaka oraz słodkie i tłuste ciasto. Dość monotonnie – warzywa i mięso są od święta. Tak czy owak, jedzenia starcza dla wszystkich, jest smaczne i pożywne. Po jedzeniu Sulejman beka przeciągle i ostentacyjnie, zerkając jednocześnie porozumiewawczo na mnie. Rozumiem, że powinienem się odwzajemnić, ale im bardziej się staram, tym mniej mi wychodzi – moje beknięcia są marnym echem tego, co zaprezentował Sulejman. Niemniej jednak pomrukuję po swojemu i daję do zrozumienia, że wszystko było pyszne. Na deser dzielę się trzema jabłkami, które mi pozostały z pobytu w mieście. Momentalnie przechwytuje je najstarsza córka i rozdziela między ojca i rodzeństwo, rezygnując ze swojej części. Nikt nie protestuje, nikt się nie spiera o swoją część – wszyscy znają tutaj swoje miejsce i swoje obowiązki.
Przez kilka dni obserwuję tę rodzinę i trudno mi wyjść z podziwu. Nikt nie podnosi tutaj głosu: Sulejman, mimo drobnej postury, ma jakąś wewnętrzną siłę i spokój. Mówi wolno i niewiele. A dzieci robią dokładnie to, co do nich należy. Najmłodsi chłopcy oczywiście głównie bawią się, ale też codziennie wyruszają z ojcem, ucząc się przy okazji tego, co to znaczy być mężczyzną.
W tym bajkowym, choć ze względu na wysokość trudnym dla życia miejscu wszystko zależy od zwierząt – to one są gwarancją przeżycia tej i innych rodzin. Zwierzęta dają wszystko – od jedzenia, po ciepło pochodzące ze spalania ich odchodów. Nic się tutaj nie marnuje. Niczego więcej też nie potrzeba. Czy moim gospodarzom czegoś brakuje?
Nigdy w życiu nie widziałem większej biedy. Nigdy w życiu nie widziałem też większego bogactwa.
Ryszard Kulik