W dzieciństwie usilnie chciano zrobić ze mnie zapalonego wędkarza. Miał to być prosty sposób na zapewnienie mi obcowania z naturą. Zabrany nad jezioro, posadzony na pomoście i wyposażony w wędkę, miałem obserwować spławik, aż w końcu po dłuższej chwili oczekiwania się zanurzy. Wtedy kazano mi szarpać i ciągnąć, by oczom ukazała się ryba, którą wujek mniej lub bardziej sprawnie zdejmie z haczyka. Miał to być powód do radości i poczucia męskiej dumy. Część z wyłowionych ryb była zabierana, z kolei inne wypuszczane z powrotem do wody. Były bowiem za małe i obejmowała je ochrona. Mogły więc łaskawie pożyć troszkę dłużej. Okaleczone. Podniebienie przecież się zrośnie. Uszkodzona przypadkiem przez niesprawne wyszarpywanie haczyka gałka oczna również. Kogo zresztą obchodziłaby taka drobnostka!?
Dary od wędkarzy. Fot. Piotr Rzymski
No cóż, z tego okresu pozostała mi wieloaspektowa fascynacja ekosystemami wodnymi i… wstręt do wędkarstwa. Ot, uraz z dzieciństwa, zwykła trauma – można skwitować. Przyglądając się jednak przez lata wędkarzom, utwierdzałem się w moim krytycznym do nich stosunku. Zbyt często widziałem bowiem ludzi, którzy w imię złowienia większego, bardziej dorodnego okazu bezmyślnie przyczyniają się do degradacji pięknych i cennych wód powierzchniowych oraz ich otoczenia.
Aby nie pozostać gołosłownym, kilka przykładów z, nomen omen, brzegu:
Intensywnie wzruszając osad uwalnia bowiem do toni wodnej związki chemiczne (w tym wspomniane biogeny), wcześniej inaktywowane i niedostępne. Zjawisko to jest jednak niewidoczne z pozycji wędkującego, można więc je z łatwością zignorować. Liczy się bowiem to, co na haczyku. Jeszcze większy problem stanowią nieprzemyślane pomysły zarybień takimi rybami, jak amur biały, tołpyga biała czy tołpyga pstra. Jak przekonują zwolennicy takich działań, ryby te w naszych szerokościach geograficznych się nie rozmnażają. W końcu mało istotne jest to, że ryby te są wektorem tasiemców niebezpiecznych dla rodzimych gatunków, doprowadziły do ekspansji inwazyjnego czebaczka amurskiego i trawianki, pozbawiają rodzime gatunki miejsc tarła wyjadając roślinność (amur), mogą wpływać na stosunki w łańcuchu pokarmowym (tołpygi), a w konsekwencji prowadzić do degradacji wód powierzchniowych, w których występują. Ważne, że wędkarskie hobby jest urozmaicone. A ryby? One w końcu głosu nie mają…
Przypatrując się powyższym wędkarskim zwyczajom jakoś szybko przestał mi pasować kreowany przez środowisko model wędkarza – przyjaciela jezior i rzek. Czy przyjaciel może tak bardzo i to niejednokrotnie umyślnie szkodzić? Spotkałem się nawet z opinią, że wędkarze są jedną z grup społecznych najbardziej opornych na jakąkolwiek edukację ekologiczną. Oni chcą po prostu łowić, interesuje ich „gruba ryba” i najlepiej brak jakichkolwiek zmian.
Sympatyczna kupka śmieci witająca w drodze do brzegu malowniczej Brdy. Fot. Piotr Rzymski
W obliczu takiego podejścia, również na szczeblu organizacyjnym, trudno choćby pomarzyć o ogólnopolskim zakazie wędkarstwa na naturalnych wodach powierzchniowych. Obecnie na ograniczone połowy wydaje się pozwolenia nawet w parkach narodowych (np. PN Bory Tucholskie, Wigierski PN, PN Ujście Warty). Ot, przykład jednego z wielu trudnych kompromisów z lokalną społecznością, towarzyszący tworzeniu i zarządzaniu najbardziej cenną formą ochrony obszarowej w Polsce. Może jednak warto byłoby spróbować lobbować w sprawie ogólnopolskiego zakazu nęcenia, włącznie z zakazem produkcji i dystrybucji firmowych zanęt? Oczywiste jest bowiem, że przyczyniają się one do antropogenicznej eutrofizacji, a zatem degradacji wód powierzchniowych.
Ustronny wędkarski śmietniczek nad Wartą. Fot. Piotr Rzymski
Być może wyznaczanie konkretnych stanowisk na brzegach rzek i jezior i przypisywanie ich do konkretnych wędkarzy posiadających pozwolenie, umożliwiłoby skuteczniejsze karanie wędkarzy-śmieciarzy? Nie ulega wątpliwości, że wycinanie zbiorowisk szuwarowych powinno być surowo zabronione, a zupełnie niedopuszczalne i zakazane prawnie stać winno się zarybianie gatunkami obcymi.
Powyższe zmiany, aby były lepiej rozumiane, przez co i akceptowane, podparte zostać powinny edukacją. Skoro zjawiska amatorskiego połowu zwalczyć się nie da, z powodu chociażby głęboko zakorzenionej tradycji, wychowajmy sobie wędkarzy odpowiedzialnych i świadomych. Nasze piękne jeziora i rzeki istnieją od setek tysięcy lat i choćby z tego względu zasłużyły na należytą ochronę.
Kończąc ten subiektywny osąd wędkarstwa, warto zdać sobie sprawę, że w gruncie rzeczy obecnie jest to jedynie kolejne hobby, podobnie jak myślistwo. Bo przecież amatorski połów nie służy przetrwaniu czy wyżywieniu wygłodniałych rodzin. Najlepszym tego dowodem niech będzie zyskująca coraz więcej entuzjastów metoda (ponoć humanitarna) „złap i wypuść” (catch and release), dla której chyba lepszym określeniem byłoby „okalecz, potem daj się pomęczyć”. Postawa jakże godna miana „przyjaciela rzek i jezior”, prawda?
Piotr Rzymski
Piotr Rzymski – dr nauk biologicznych. Do jego zainteresowań należą szeroko rozumiana hydrobiologia i ekotoksykologia.