Uciec od polityki
Myśli znad Walden
Kilka miesięcy temu, w tekście otwierającym ten cykl („Odejść, aby powrócić”), napisałem, że Henry David Thoreau opuścił swoją samotnię nad stawem Walden, ponieważ – po okresie izolacji – chciał zaangażować się w ważne sprawy swoich czasów. I niewątpliwie jest to prawdą. Mniemałem również, że ta decyzja była zamierzona niejako od początku. Że Thoreau swoją izolację traktował jako jedynie czasową. Że – tak jak napisałem – odszedł, aby powrócić. Ale można też traktować tę decyzję Thoreau zgoła odmiennie. Mogło być przecież tak, że jego powrót na łono społeczności ojczystego Concord był dowodem niemożliwości samotniczego sposobu życia, który obrał na nieco ponad dwa lata.
Za postanowieniem Thoreau o przeprowadzce do chaty nad Walden stało mocne przekonanie, że – jako człowiek i jako filozof – wyraźnie odstaje on od społeczności, w której się wychował i w której żył wiele lat. Uważał, że społeczeństwo krępuje człowieka i nie pozwala mu na pełny rozkwit. „Nie jest bowiem tak – pisał – że kochamy być sami, ale kochamy wzrastać, szybować w górę, a kiedy szybujemy coraz wyżej i wyżej, naszych towarzyszy coraz bardziej ubywa, aż wreszcie zostajemy sami”. Społeczeństwo jest więc dla Thoreau tym, co – w sposób zamierzony lub nie – staje na drodze samorozwoju. Jednostka wznosząca się na wyżyny ducha jest więc z konieczności skazana na samotność, na izolację od nierozumiejącej jej większości, która – ostatecznie – stanowi dla niej zagrożenie. Takie zagrożenie wymaga odpowiedniej reakcji, jaką wydaje się być udanie się na dobrowolną banicję, albo chociaż odsunięcie się na margines wspólnoty i jej codziennych spraw – również politycznych. Głęboka niechęć do polityki, którą Thoreau wielokrotnie artykułował w swoich pismach, była zakorzeniona w jego indywidualizmie, który miał, w gruncie rzeczy, mocno aspołeczne zabarwienie. Nad stawem Walden szukał więc nie tylko samospełnienia, ale również ucieczki od życia grupowego. Ucieczki, którą traktował jako warunek konieczny udanej egzystencji.
„To, co nazywa się polityką – napisał – jest czymś stosunkowo powierzchownym i nieludzkim, że praktycznie nigdy rzeczywiście nie uznałem jej za coś, co mnie w ogóle dotyczy”. Eksperyment Thoreau polegający na zamieszkaniu w lesie, w pewnym – bo nie całkowitym – oddaleniu od siedzib ludzkich, był próbą całkowitego skoncentrowania się na swoim prywatnym świecie. Chodziło o radykalne odcięcie się od społeczeństwa i polityki w możliwie jak największym stopniu. Można u niego znaleźć pogląd – choć nie wyrażony wprost – że wolność nie jest możliwa w społeczeństwie – tę można odnaleźć i zrealizować tylko pośród Natury. Przyroda bowiem nie zna wspólnotowych norm i konwencji, które krępują rozwój wybitnych jednostek, do których sam – co do tego nie powinno być wątpliwości – siebie zaliczał. Dlatego zakrawa na ostry paradoks to, że Thoreau opuścił swój przyrodniczy raj, po czym napisał jeden z najszerzej oddziałujących tekstów politycznych w historii – „Obywatelskie nieposłuszeństwo” – bez którego, być może, w dziejach nigdy nie zaistniałyby postacie formatu Mahatmy Gandhiego czy Martina Luthera Kinga.
Może więc jest tak, że Thoreau ostatecznie uznał swój eksperyment za klęskę? Może doszedł do tego, że jest niemożliwością odciąć się od wszelkich spraw ludzkich, by jedynie eksplorować własne wnętrze i poświęcić się kontemplacji przyrody? Możliwe jest przecież to, że zrozumiał, iż nie można nie interesować się polityką, bo ona zawsze interesuje się nami i nas dotyka. Mimo całej siły swego antyspołecznego instynktu uznał, że postawa taka jest zbyt niebezpieczna i nieodpowiedzialna, by konsekwentnie i wytrwale ją kontynuować. Bowiem ten, kto w swej wyniosłości dystansuje się od polityki, ostatecznie sam siebie skazuje na bycie przedmiotem politycznych manipulacji.
Ani od polityki, ani od życia społecznego uciec nie sposób.
Robert Jurszo