To, co otrzymałem
Myśli znad Walden
Henry David Thoreau spędził w chacie nad stawem Walden dwa lata, dwa miesiące i dwa dni. Na kartach „Walden, czyli życie w lesie” swoją opowieść o tym okresie zmieścił w dwunastu miesiącach, o reszcie czasu dodając tylko zdawkowe zdanie: „Drugi rok był do niego bardzo podobny”. Ja, w cyklu „Myśli znad Walden”, przez blisko rok próbowałem wgłębić się w myśl samotnika z Concord. Teraz, po tym – niekrótkim przecież – czasie, w którym wczytywałem się w teksty Thoreau, sam przed sobą nie mogę uchylić się od odpowiedzi na pytanie o to, co te miesiące mi dały. I – być może – co we mnie zmieniły.
Jak się okazuje, nie jest to wcale takie łatwe. W wielu tekstach tego cyklu po prostu referowałem poglądy Thoreau na jakiś temat, co samo w sobie nie jest czymś trudnym. Poza „analityka-egzegety” nie jest bowiem zbyt wymagająca. Potrzeba do niej tylko odrobiny badawczego zacięcia i umiejętności krytycznego czytania. Obawiam się jednak, że sam zainteresowany nie chciałby, żeby ktokolwiek traktował jego pisma tylko za pomocą intelektualnego skalpela. Czułby się rozczarowany takim czytelnikiem, bo nigdy nie zależało mu na tym, by jego pisanina stała się pożywką dla historyków literatury i innych – bez urazy – „jajogłowych”. Jego styl pisarski – że wspomnę tylko „Walden” – jest bardzo osobisty, a miejscami autobiograficzny. A ten, kto pisze osobiście, oczekuje również osobistego odczytania. Dlatego pytanie „co zawdzięczam Thoreau?” wisi nade mną jak wyrzut sumienia.
Przymierzając się do odpowiedzi, nie mogę uniknąć istotnego kontekstu. Otóż Thoreau i ja pochodzimy z odmiennych rzeczywistości. Thoreau notował swoje myśli i spostrzeżenia w świecie niemal całkowicie różnym od tego, który znam. Jako mieszkaniec XIX-wiecznej amerykańskiej prowincji nie znał utrapień industrializacji w całej ich uciążliwości. Co prawda zżymał się na linię kolejową, której nasyp przylegał do jego ukochanego stawu, ale nie funkcjonował w środowisku, które nowoczesne technologie zmieniły w sposób niemal totalny. Jeśli czuł się zagubiony we współczesnym mu Nowym Jorku, który odwiedził zaledwie jeden raz, to współczesną metropolią byłby chyba po prostu przerażony. I nie musiałby wracać ponownie na nowojorskie ulice – wystarczyłaby mu wizyta w średniej wielkości mieście naszego kraju, choć Polskę trudno uznać za awangardę urbanizacji.
Nie piszę o tym wszystkim bez przyczyny. W świecie Thoreau przyroda była dużo bardziej dostępna i mniej przekształcona, aniżeli dziś. Ale pomimo tej istotnej różnicy odnajduję w myśli Thoreau coś, co ma – patrząc z dzisiejszej perspektywy – być może nawet większe znaczenie obecnie, niż wtedy, gdy Thoreau przemierzał jeszcze lasy stanu Maine. Tym czymś jest rewitalizacja idei sakralności przyrody.
Nie będę zbyt oryginalny, kiedy napiszę, że jedną z głównych przyczyn dewastacji przyrody w naszym czasie jest mentalny przełom, który w kulturze Zachodu dokonał się na przestrzeni ostatnich kilku stuleci, a w wyniku którego przestano myśleć o naturze jako przestrzeni świętej. Przyczyny tego zjawiska są złożone i brak tu miejsca, aby rozwodzić się szerzej nad tym tematem. Dodam tylko, że ta ważna umysłowa transformacja była częścią tego, co nazywa się „demitologizacją świata”, a więc rezygnacją z opisywania rzeczywistości za pomocą kategorii mitologicznych i religijnych na rzecz tworzenia czysto naukowych narracji.
Tymczasem Thoreau pokazał, w jaki sposób można myśleć o przyrodzie jako o czymś świętym, nie przekraczając jednocześnie granic konfesyjności. Stworzył bezreligijną duchowość, która nie wikła się w język mitologiczny. Opartą raczej na cielesnych praktykach, aniżeli teologicznych i metafizycznych spekulacjach, bowiem jej rdzeniem nie są umysłowe spekulacje, ale kontemplacja, podczas której nasza jaźń zespala się ze światem, doświadczając jednocześnie poczucia zjednoczenia, spełnienia i napływu sił witalnych (szerzej pisałem o tym m.in. w „Sztuce wędrowania” w DŻ z października 2014). Ponieważ centralnym punktem tej duchowości jest natura – lub raczej, jak napisałby Thoreau, Natura – to nie waham się, by nazwać Thoreau „nowoczesnym poganinem”.
I chyba właśnie ta nowa-stara perspektywa patrzenia na Przyrodę jest najważniejszym darem, który otrzymałem od Thoreau.
Robert Jurszo