DZIKIE ŻYCIE

Oby nauka nie poszła w las… a może tam jest jej miejsce?

Olga Ślepowrońska

Wiele dzieci ma wyjątkową, wręcz pierwotną więź z przyrodą. Nie sprowadza się to tylko do fascynacji światem zwierząt. Zapewne każdy z nas ma takie wspomnienia z dzieciństwa lub może podać przykłady relacji dziecka i zwierzęcia z najbliższego otoczenia. Powątpiewających odsyłam do książek „Lassie, wróć!”, „Czarny Książę” czy „Bella i Sebastian”. Mniej oczywista, a co za tym idzie i mniej opisana, jest łączność człowieka ze światem roślin. Wyjątkiem jeśli chodzi o literaturę może być książka „Moje drzewko pomarańczowe”. A przecież wiele dzieci uważa, że może się komunikować z ulubionym drzewem czy kwiatem. Często to właśnie dziecięca przyjaźń z rośliną prowadzi do aktywizmu na rzecz przyrody w dorosłym życiu lub inspiruje do działania już w dzieciństwie.

Działacz ekologiczny Richard St. Barbe Baker, który całe życie poświęcił ochronie lasów, opowiadał nie raz w wywiadach o przyjaźni z pewnym bukiem. Miał pięć lat, kiedy drzewo stało się jego powiernikiem. Stawał przed nim i wyobrażał sobie, że sam ma korzenie sięgające wnętrza Ziemi, zaś jego ręce to gałęzie sięgające nieba. Wierzył, że ma wsparcie drzew.

Natura jako matka

Osobiście również jestem pewna, że drzewa (a także inne rośliny) są źródłem ogromnej siły. Co prawda nie mam zbyt wielu takich wspomnień, ale w mojej pracy wciąż mam okazję obserwować wpływ natury na rozwój, samopoczucie oraz relacje ludzi ze światem.

Od kilku lat jako psycholożka jestem częstym gościem rozmaitych domów dziecka. Moją rolą nie jest ocenianie konkretnych placówek, ale widzę jakie są dzieciaki. Po wizycie w niektórych miejscach mam gęsią skórkę, inne zaś wspominam całkiem miło. Oczywiście o ile można mieć fajne wspomnienia z domu dziecka. Bo czy taka placówka trochę z samego założenia nie jest skazana na porażkę? 


W domu dziecka Casa Guatemala dzieciaki cały dzień spędzają w przyrodzie. To daje im siłę i pewność siebie. Fot. Grzegorz Ryczywolski
W domu dziecka Casa Guatemala dzieciaki cały dzień spędzają w przyrodzie. To daje im siłę i pewność siebie. Fot. Grzegorz Ryczywolski

Wizyta w pewnym wyjątkowym domu dziecka w Gwatemali sprawiła jednak, że wiele z moich wyobrażeń legło w gruzach. W tym ośrodku, położonym w środku dżungli, zdałam sobie sprawę, że nic nie zastąpi kochających rodziców (czy innych opiekunów), ale w pewnych sytuacjach sama przyroda staje się bliska i wspierająca, niczym kochający rodzic. Zacznę jednak od rzeczy trywialnej, a jednocześnie podstawowej, jaką jest jedzenie.

W Casa Guatemala jedzenie jest niestety mało urozmaicone, choć pożywne. Są tu fantastyczni wychowawcy, dzięki czemu udało się sprawić, że dzieciaki stworzyły wspólnotę. Ale wyżywienie gromadki dzieci to trochę co innego. Ciągle jest ryż z fasolą albo fasola z ryżem.

Mimo wszystko dzieci mało chorują. I zdają się  naprawdę radosne, śmiałe i pełne energii. Myślę, że duży wpływ na to ma kontakt z naturą. Czego jak czego, ale tej w Casa Guatemala nie brakuje. Dzieciaki  wśród drzew, a często i na drzewach spędzają całe dnie. Żyją zgodnie z rytmem pór dnia. Kąpią się w jeziorze. Są zdrowe, radosne i pewne siebie. Wiadomo, że lepiej, aby żyły w rodzinach, z bliskimi… Ale nie widziałam w nich głodu bliskości jaki zdarzało mi się obserwować w innych placówkach. Dzięki naturze człowiek czuje się częścią większej, harmonijnej całości. Być może to twierdzenie wyda się kontrowersyjne, ale obserwując dzieciaki z Casa Guatemala doszłam do wniosku, że przyroda może zapewnić niektóre potrzeby, które daje życie w rodzinie.

Co daje własny ogródek

Gwatemalski dom dziecka podaję jako przykład, często bowiem zapomina się o wpływie przyrody na rozwój, co ma miejsce również w bardzo luksusowej edukacji. Przyrody nie uwzględnia się też w elementarnych potrzebach. Dzieci uczą się o zwierzętach, roślinach i ukształtowaniu terenu w szkolnych ławkach. Ta stacjonarna nauka odbija się na ich zdrowiu fizycznym i psychicznym. Naprzeciw potrzebie bezpośredniego kontaktu wychodzi edukacja alternatywna np. pedagogika waldorfska i pedagogika według metody Montessori.

Prowadzenie własnych ogródków nie tylko pomaga przyswoić wiedzę na temat botaniki, ale wpływa na poczucie sprawczości, uważności, dyscypliny, wreszcie pomaga się wyciszyć.

Są tacy ludzie, którzy w ogrodnictwie widzą szansę dla tzw. trudnej młodzieży. Przekonać się o tym mogą więźniowie ośrodków karnych, które wprowadzają tego typu programy. Jane Goodall w książce „Mądrość i cuda świata roślin” opisuje projekt ogrodniczy z zakładu poprawczego Oak Creek Youth Correctional Facility w Oregonie. Siedem nastolatek odsiadujących karę w tym zakładzie złożyło wniosek o wsparcie projektu na ekologiczny, przyzakładowy ogród. Część z nich po raz pierwszy miała do czynienia z ziemią i uprawami. Dziewczyny wybrały warzywa, które chcą uprawiać, same dbały o kompost. Dzięki ogrodowi w ciągu jednego lata do kuchni ośrodka trafiło sto dwadzieścia kilogramów warzyw. Ponieważ ich praca zakończyła się sukcesem, wkrótce przydzielono im większy teren oraz udostępniono szklarnię, zaś do projektu mogły się włączyć kolejne dziewczęta. Zauważono też, że praca w ogrodzie wpływa na spadek przemocy w ośrodku.

Są też tacy, którzy nie będąc „trudną młodzieżą”, uprawianie ogrodu traktują jako przejaw buntu. Ciekawą postacią jest Ron Finley, który poirytowany brakiem dostępu do dobrej żywności postanowił wyprodukować ją samodzielnie. Wykorzystał do tego miejskie nieużytki – puste place i skrawki ziemi. Na początek wykorzystał należący do miasta 50-metrowy pas ziemi rozdzielający ulicę od chodnika. Finley, wraz z grupą wolontariuszy, obsadził ten teren warzywami, ziołami i krzewami owocowymi. Plan się powiódł, a rośliny rosły w spokoju, dopóki ktoś nie poinformował władze miasta o „ogrodniczym wybryku”. Jednak zielona inicjatywa zjednała sobie sympatyków – internetową petycję w jej obronie podpisało dziewięćset osób. Do tej pory rebeliancki ogrodnik stworzył 20 warzywników, a w pracach pomaga mu kilkudziesięciu wolontariuszy. Na tym jednak nie koniec – Ronowi marzą się „uliczne warzywniki”, z których mieszkańcy danej ulicy mogliby wspólnie korzystać.

Terapeutyczna moc przyrody

Zbawienny wpływ obcowania z przyrodą (zwłaszcza z lasem) obserwowałam nie tylko w gwatemalskich, ale i w polskich warunkach, pracując w leśnych przedszkolach. Dzieci nadpobudliwe po przekroczeniu bramy ze świerków czy brzóz, nagle się wyciszają. Znowu okazuje się, że nie jest to żadne odkrycie. Japończycy od tysiącleci praktykują Shinrin-yoku, czyli sztukę leśnych kąpieli.

W europejskich warunkach bardziej znana jest silwoterapia – polecana zwłaszcza osobom z zaburzeniami rozwoju czy problemami psychicznymi. Ta metoda terapeutyczna oparta na kontakcie z przyrodą służy jednak każdemu. Przebywanie na łonie natury, pośród drzew ma wpływ na rozładowanie napięć, rozluźnienie i uspokojenie. Podczas leśnych spacerów można się wyciszyć i dotlenić. Ponadto w liściach drzew obecne są substancje o działaniu bakteriobójczym i dezynfekujące olejki eteryczne. Wielu ludzi potwierdza także, że drzewa to ogromne pokłady energii.

Być może najlepszym dowodem na to, jaki wpływ może mieć natura na samopoczucie człowieka, jest historia Nelsona Mandeli. Spędził on dwadzieścia siedem lat w więzieniu jako więzień polityczny, a o tym, co pozwoliło mu przetrwać, pisze następująco: „Ogród to jedna z nielicznych rzeczy w więzieniu, na którą można mieć wpływ. Opiekowanie się tymi spłachetkami ziemi dawało posmak wolności”.

Wróćmy jednak do nieco młodszych, może nie tak spektakularnych, ale równie ważnych, działaczy. Nie sposób nie wspomnieć o fundacji Roots & Schoots, założonej przez Jane Goodall oraz Erasto Njavike w Tanzanii w 1991 r., która wspiera dzieci i młodzież w pracy na rzecz środowiska. W ramach trzech sekcji fundacji młodzi działacze proponują i wcielają w życie pomysły polepszające egzystencję na Ziemi, pokojowe i harmonijne współistnienie. Projekt realizowany jest w ponad 120 krajach. Wśród działań znalazło się sadzenie drzew, ochrona pająków, oczyszczanie mokradeł z toksycznych, inwazyjnych roślin oraz ratowanie psów przed uśpieniem.

Młodzi leśni bojownicy

Nie trzeba wsparcia wielkiej organizacji, by samemu stworzyć coś wielkiego. Przekonali się o tym Eha Kern, nauczycielka z wiejskiej szkoły w Szwecji i jej 9-letni uczeń, Roland Tiensuu, którzy założyli ruch dziecięcy, aby zebrać miliony dolarów na ochronę lasów deszczowych. W 1987 r., podczas lekcji przyrody, Eha Kern zaprosiła amerykańskiego biologa do pokazania slajdów i porozmawiania z dziećmi o rezerwacie Monteverde w Kostaryce. Przy okazji padło wiele słów na temat tego, jak niezbędne dla funkcjonowania świata są tereny, w których przyroda rządzi się swoimi prawami. Niestety mimo, że lasy to bezsprzecznie skarb dla świata, zwierząt i człowieka, ludzie sami doprowadzają do tego, że jest ich coraz mniej. Są wycinane, wypalane i karczowane. Trudno to pojąć dorosłym, a co dopiero uczniom podstawówki. Na szczęście niektórzy zamiast tracić czas i siły na zamartwianie się, co będzie z ludzkością, gdy zabraknie drzew, wzięli sprawy w swoje ręce. Jeden ze słuchaczy, 9-letni Roland Tiensuu, był szczególnie zaniepokojony przyszłością lasów deszczowych. Tiensuu zasugerował swoim kolegom z klasy, aby zebrać fundusze na zakup gruntów w Monteverde Reserve. Dzięki wysiłkowi, głównie ze sprzedaży wypieków i rękodzieła, zebrano wystarczająco dużo pieniędzy, by kupić cztery hektary lasu.

Entuzjazm uczniów, wraz z wizją Ehy i jej męża Bernda Kerna, spowodował narodziny szwedzkiej organizacji non-profit Barnens Regnskog (Children`s Rainforest), której celem jest gromadzenie funduszy na ochronę lasów deszczowych. Obecnie fundacja wspiera również lasy w Tajlandii, Gwatemali, Belize, Kostaryce i Ekwadorze i przyczyniła się do zachowania 450 km2 lasów deszczowych.

Uczniowie ze Szwecji dokonali czegoś spektakularnego. Dziecięca wrażliwość, entuzjazm i kreatywność mogą wiele wnieść dla ochrony przyrody. Wystarczy trochę wsparcia dorosłych lub po prostu nie przeszkadzanie.

Któregoś dnia odbyłam następującą rozmowę z grupką dzieciaków z warszawskiej Pragi.

- Tutaj to w ogóle ciężko cokolwiek zrobić. Kiedyś jak zaczęłam sadzić ogródek z innymi dziećmi...

- Sama wpadłaś na to by zrobić ogródek? Ale super!

- No tak. Wzięłam ten pomysł z „Dziennika Cwaniaczka”. Kupiłam dwie wielkie donice z kwiatami, a resztę przesadziliśmy z reszty palcu. Razem z innymi dziećmi pieliliśmy chwasty.

- Ja też pomagałam! I ja! – odzywają się głosy.

- A z panem Czesławem złożyłam się na narzędzia.

- A kto to jest pan Czesław?

- Taki bezdomny. Nie ma nóg, jest na wózku. Kręci się tutaj. No ale to jedyny dorosły, który nam pomógł. W końcu jedna pani połamała nam kwiatki i nawrzucała śmieci.

Olga Ślepowrońska

Olga Ślepowrońska – psycholożka i animatorka kultury. Od kilku lat jeździ po Polsce i świecie z projektem CzujCzuj, aby budować recyklingowe place zabaw, zapoznawać dzieci z teatrem cieni, a przede wszystkim rozmawiać o emocjach. Mama Roszka i Idy.