DZIKIE ŻYCIE

Poluję, bo lubię

Robert Jurszo

Polska bez polowań

Witold Daniłowicz to chyba jedyny łowiecki publicysta, do którego – bo sam param się publicystyką – żywię pewnego rodzaju zawodowy szacunek. Rzecz jasna, nie dlatego, że podzielam jego zamiłowanie do polowań. Chodzi po prostu o to, że Daniłowicz bez ogródek pisze o łowiectwie rzeczy, które na ogół spece od myśliwskiego pijaru woleliby przed społeczeństwem ukryć. Słusznie myśląc, że ich wypowiedzenie wzbudziłoby wśród większości Polek i Polaków (co najmniej!) konsternację. Dlatego przystępując do lektury niedawnego wywiadu1 z Daniłowiczem w „Braci Łowieckiej” spodziewałem się, że nie doznam zawodu. I się nie pomyliłem.


Rykowisko dla jeleni, nie dla myśliwych, 2011. Fot. Sylwia Szczutkowska
Rykowisko dla jeleni, nie dla myśliwych, 2011. Fot. Sylwia Szczutkowska

Daniłowicz wali prosto z mostu: patrząc na łowiectwo z punktu widzenia motywacji myśliwego, polowanie nie jest żadną ochroną przyrody, ale – mówiąc wprost – rekreacją. „Wprawdzie myśliwi nie chcą o tym głośno mówić i łowiecką pasję chowają za szczytnymi zadaniami na rzecz środowiska, ale chyba nikt poza nimi samymi w to nie wierzy. Moim zdaniem to dorabianie ideologii, mające na celu zamknąć usta przeciwnikom” – dodaje bez zbędnej ceremonialności.

Czy więc ochrona przyrody ma w ogóle jakieś znaczenie dla myśliwych? Kolejne wypowiedzi Daniłowicza nie pozostawiają żadnych złudzeń. „Nie oszukujmy się, czy naprawdę idziemy w łowisko o czwartej rano albo zasadzamy się na jednego kozła przez trzy tygodnie, by chronić przyrodę? Czy ktoś polujący na słonki może powiedzieć, że robi to w ramach dbania o środowisko?” – pyta retorycznie publicysta. Jego zdaniem „z perspektywy państwa łowiectwo stanowi sposób na utrzymywanie równowagi w środowisku”, ale „to nie znaczy, że taka motywacja przyświeca myśliwemu jako jednostce”. Owszem, zastrzega, że „łowiectwo musi wywierać pozytywny wpływ na środowisko”, ale to nie znaczy, że zaczął polować po to, by „się przyczyniać do zapewnienia równowagi w środowisku czy z innych szlachetnych pobudek”. „Poluję, bo lubię” – kończy swój wywód Daniłowicz z rozbrajającą szczerością.

Jestem naprawdę Daniłowiczowi wdzięczny za tę otwartość wypowiedzenia tajemnicy poliszynela, że myśliwi polują – a więc również zabijają – po prostu dla przyjemności. Nie ma w tym oczywiście żadnej tajemnicy, bo to, że nemrodzi mają frajdę z ustrzelenia potężnego dzika z imponującymi „fajkami”, czy jelenia o pięknym porożu, jest tajemnicą poliszynela. Ale dziś mało który z nich ma odwagę do tego przyznać się publicznie.

Ileż to ja się nasłuchałem i naczytałem o tym, że myśliwi nie zabijają dla przyjemności! Poznałem takich, którzy obrażali się i ucinali rozmowę, gdy tylko się to zasugerowało. Mistrzynią w szpachlowaniu tej ponurej prawdy była Diana Piotrowska, była rzeczniczka prasowa PZŁ, która przez kilka lat była odpowiedzialna na tworzenie wizerunku łowiectwa w Polsce. Kiedyś na antenie TOK.fm2 zapytano ją, czy polowanie sprawia jej przyjemność. Wymijająco odpowiedziała, że lubi jego „otoczkę” – tropienie i obserwowanie zachowań „zwierzyny”. Zaś sam strzał to już „sprzeczne emocje”, po których następuje „ciężka praca”: transport zabitego zwierzęcia, patroszenie, odarcie ze skóry i inne czynności przygotowujące je do zjedzenia. Jako przedstawiciel Związku Piotrowska jak ognia unikała w publicznych wypowiedziach wiązania polowania z satysfakcją.

Podobnie jak ona wypowiadał się Mariusz Miśka, katowicki łowczy okręgowy Związku. „Nie zabijam go dlatego, że czerpię z tego przyjemność. Uśmiercam je, ponieważ to jest potrzebne” – mówił w wywiadzie3 dla katolickiego „Gościa Niedzielnego”. Ba, przekonywał nawet, że polując nie czuje nawet żadnego „dreszczyku emocji”.

Zresztą wydaje się, że przez długi czas była to świadoma strategia komunikacyjna PZŁ. Opowieść o myśliwym jako odpowiedzialnym społeczniku, który w pocie czoła i na własny koszt realizuje obowiązki, jakie nakłada nań ustawa Prawo łowieckie, miała przesłonić fakt, że jednak wiąże się z tym jakaś przyjemność. Tę narrację pompowano do tego stopnia, że – nieco ironizując – można było wręcz zacząć współczuć myśliwym, że się tak bardzo muszą męczyć.

No i nagle pojawia się Witold Daniłowicz, który z grubej rury wali, że większości myśliwych w polowaniu chodzi po prostu o rekreację i zabawę. A nie żadną gospodarkę łowiecką, o ochronie przyrody nie wspominając. Naprawdę, naprawdę jestem Panu wdzięczny za ten przypływ szczerości, Panie Daniłowicz!

Robert Jurszo