Nie nasze zmartwienie?
Widziane z morza
Klimatyczni negacjoniści są właściwie w odwrocie – będą istnieć jeszcze długo tak samo jak płaskoziemcy czy antyszczepionkowcy, jako izolowane dziwadła, bo świadomość zmiany klimatu spowodowana przez rozwój cywilizacji ugruntowała się już na poziomie społeczeństwa i organów państwowych. Zjawiska takie jak susza, huraganowe wiatry czy nienormalnie ciepłe lata są powszechnie obserwowane, komentowane i najczęściej mają bezpośredni wpływ na nasze codzienne życie.
Co innego ze zjawiskami zachodzącymi w wielkiej skali, ale bardzo wolno – np. zakwaszenie oceanu czy jego „odgazowanie” na skutek podgrzania wody – ich tempo jest bardzo powolne a konsekwencje trudne do prognozowania.
Jednym z takich zjawisk, które znikły z horyzontu naszej codziennej uwagi (szczególnie w Polsce) jest wzrost poziomu morza. To zjawisko ma trzy podstawowe cechy – jest bardzo związane z ociepleniem klimatu (topnieją masywy lodowe i zwiększa się objętość ogrzanej wody), jest dość powolne (kilka mm rocznie) i jest nieuchronne. Topnienie masywów lodowych Antarktyki i Arktyki już się rozpoczęło i nie widać żadnego mechanizmu, który mógłby ten proces zatrzymać. Ilość wody, która będzie uwolniona spowoduje podniesienie globalnego poziomu mórz co najmniej o kilkanaście metrów, ale nie wiemy jak długo to potrwa.
Od wielu lat trwają na ten temat debaty naukowców, przygotowywane są modele symulujące tempo zmiany poziomu oceanu, tworzy się mapy pokazujące miejsca, które będą kolejno zalewane. Ta wiedza jest dostępna i generalnie znana, ale poza kilkoma wyjątkami, kraje nadmorskie nie przykładają do tego zjawiska nadmiernej uwagi. Ostatnio w naukowej prasie ukazało się kilka analiz kosztów podniesienia poziomu morza – zarówno kosztów reakcji na te zmiany, jak i braku reakcji. Widać, że w skali Europy można wskazać miejsca, które warto bronić (system tam, ochrony brzegów) i miejsca, gdzie straty będą tak niskie, że nie warto wydawać gigantycznych pieniędzy na ich obronę. Wyliczenia dotyczą głównie spodziewanych strat w infrastrukturze (miasta, porty) i kosztów przesiedlenia mieszkańców wybrzeża. W oczywisty sposób kraje położone najniżej poniosą największe straty (koszty). W Europie to Holandia, Belgia, Anglia i część Niemiec, a są takie, gdzie straty będą stosunkowo mniejsze (Skandynawia, Hiszpania). Podobną analizę dla Polski w 1993 r. sporządził zespół badaczy pod kierunkiem prof. Ryszarda Zajdlera, ale, poza zainteresowaniem naukowców i uznaniem dla nowoczesnej jak na tamte lata metodyki obliczania „dóbr i usług ekosystemowych”, praca nie została poważniej potraktowana przez administrację państwową odpowiedzialną za brzegi morskie. Ponieważ nasi sąsiedzi – od Niemców po Finlandię – mają rozbudowane plany reakcji lub świadomego braku reakcji na podniesienie poziomu morza, powstaje pytanie: dlaczego nas to nie obchodzi. Odpowiedź jest interesująca – „ten problem powstanie za wiele lat i to już nie nasze zmartwienie”. Przypomnę, że nie mówię o prawdopodobieństwie zderzenia z planetoidą ani wybuchu superwulkanu, które można oceniać z prawdopodobieństwem raz na kilka-kilkanaście tysięcy lat, ale o zjawisku, które już zachodzi i z pewnością będzie stanowiło narastający problem w skali kilku dziesięcioleci, a ostatecznie nie dalej niż za 100 lat. Ktoś może się oburzyć – po co planować na 50 czy sto lat? Ale są tradycyjne działy gospodarki, gdzie takie planowanie jest rutynową praktyką, np. leśnictwo – las dziś zasadzony, będzie przerobiony na deski za 50-80 lat, ale już dziś trzeba o niego zadbać. Ciekawe, że wzrastający poziom morza prawdopodobnie nie spowoduje większych problemów dla dzikiej przyrody. W przypadku Polski może być wręcz odwrotnie. W tej chwili mamy nudną, niemal prostą linię brzegową z eksponowanymi na fale plażami i minimalnym zróżnicowaniem siedlisk. Prognozowane zalanie nisko położonych terenów wzbogaci naszą Przyrodę m.in. o słone bagna – dziś w Polsce niewystępujące a bardzo ważne dla ptactwa wędrownego, szereg głębokich zatok, wysepek i urozmaiconą linię brzegową, która może być rajskim obszarem przyrodniczym.
Gdyby sprawa ograniczała się do planowanego wycofania ludzi z obszarów narażonych na zalanie i pozostawienia ich Przyrodzie nie byłoby źle. Dzisiejsza praktyka pokazuje jednak, że reakcja będzie spóźniona, nieprzygotowana i skoncentrowana na „walce z Przyrodą”, czyli bezsensownym betonowaniu brzegów bez rozeznania, gdzie to jest naprawdę potrzebne. Nadzieja w tym, że młodzi ludzie – dziś uczestniczący w strajku klimatycznym zrozumieją lepiej niż ich rodzice, że trzeba zrezygnować z ciągle rosnącej ekspansji i zachłanności wobec Natury.
Prof. Jan Marcin Węsławski