DZIKIE ŻYCIE

Dobra i usługi

Jan Marcin Węsławski

Widziane z morza

Jak to w świecie zawodowej nauki bywa, jesienią trzeba się zabrać do pisania wniosków o granty i starania o możliwie najbardziej prestiżowe i bogate konkursy. Przeglądałem kilka propozycji do włączenia się do międzynarodowych zespołów zajmujących się badaniami ekosystemów morskich, startujących w konkursach organizowanych przez Unię Europejską. Dbałość o różnorodność biologiczną, ochronę klimatu i środowiska należą do oczywistych haseł w tych programach. Tym razem, bardzo wyraźnie zaakcentowano konieczność oceny dóbr i usług ekosystemu, w odniesieniu do rozwoju gospodarczego i ich znaczenie społeczne.

Bardzo doceniam włączanie nauk społecznych do badań przyrodniczych, ale po kilkunastu już latach pracy w podobnych projektach, zaczynam odczuwać dyskomfort. Powoli, z interesującego i oryginalnego dodatku do badań przyrodniczych, nauki społeczne (głównie ekonomia i socjologia) stają się osią i punktem odniesienia, a antropocentryczny punkt widzenia jedynym słusznym stanowiskiem. Obawiam się, że taka polityka doprowadzi do dalszego pogłębiania kryzysu „Dzikiej Przyrody”. Ciekawym przykładem są rozmowy z rybakami z nad Zatoki Gdańskiej i ich ocena stanu środowiska. Ci ludzie, znający z własnego doświadczenia i ciężkiej pracy Zatokę, niemal zgodnym głosem mówią o katastrofie ekologicznej i załamaniu ekosystemu w ostatnich latach. Fakt jest taki, że od kilku lat nie opłaca się wystawiać w Zatoce sieci, bo ilości złowionych ryb są symboliczne. Z punktu widzenia socjoekonomicznej analizy straciliśmy kluczową usługę ekosystemową (produkcja użytkowej biomasy), a w konsekwencji pojawiły się straty w sytuacji socjalno-psychologicznej mieszkańców (bezrobocie, frustracja). Z drugiej strony, w tym samym czasie, kiedy łowiska przestały być opłacalne, odrodziły się łąki trawy morskiej, w Zatoce roi się od krewetek i krabów, a na czystym dnie uwijają się chmary małych, niepoławianych ryb. Nigdy nie widziałem tylu, kiedyś rzadkich, igliczni i wężynek, czyli bałtyckiej wersji konika morskiego. 


Kilkanaście lat temu wielkie stada dorszy ruszyły na Spitsbergen wraz z postępującym ociepleniem, lokalny ekosystem wzbogacił się o nową usługę o wielkich konsekwencjach społeczno-ekonomicznych. Czy to znaczy, że przez obecność lub liczebność dorsza będziemy oceniali środowisko? Fot. Jan Marcin Węsławski
Kilkanaście lat temu wielkie stada dorszy ruszyły na Spitsbergen wraz z postępującym ociepleniem, lokalny ekosystem wzbogacił się o nową usługę o wielkich konsekwencjach społeczno-ekonomicznych. Czy to znaczy, że przez obecność lub liczebność dorsza będziemy oceniali środowisko? Fot. Jan Marcin Węsławski

Parametry fizyko-chemiczne wód Zatoki są najlepsze od lat. Taką różnicę spojrzenia na ekosystem pamiętam z międzynarodowego spotkania w Portugalii, kiedy dyskutowaliśmy nad wyborem kilku miejsc w Europie, gdzie należy dokonać pełnej inwentaryzacji różnorodności biologicznej – opisać wszystko co żyje na jednym wyznaczonym poligonie. Gospodarz spotkania zaproponował Azory i stwierdził, że nie widzi problemu, bo oni już policzyli poziom tamtejszej różnorodności i wynosi on 1115 gatunków. Na zdumione spojrzenia uczestników odpowiedział, że oczywiście chodzi mu o ryby, no bo co innego jest istotne?

Trwające od ponad 30 lat na całym świecie badania próbujące powiązać poziom różnorodności biologicznej z „dobrami i usługami” ekosystemu, najczęściej przynoszą negatywne lub dwuznaczne odpowiedzi. Podliczając zyski i straty, nie ma innej opcji ekonomicznej niż jednogatunkowa plantacja drzew i walka ze szkodnikami. Dla każdego z nas wejście do podmokłego lasu wypełnionego wszechobecnymi pasożytami, komarami, kleszczami i jadowitymi pająkami jest stresujące i trudno je zareklamować jako usługę ekosystemową. Promowane „leśne kąpiele” odbywają się w przyjaznych, uporządkowanych lasach, gdzie przytulenie się do drzewa nie grozi chmarą meszek czy kleszczy na twarzy.

Wydaje mi się, że cała filozofia „dóbr i usług” ekosystemu mogła powstać dopiero w społeczeństwie, które oderwało się od Dzikiej Przyrody. W końcu te dobra i usługi to wyłącznie wybrane elementy, które służą naszym konkretnym potrzebom. Nie mówimy o wycenie czy wartościowaniu całej Natury, tylko jej użytecznych elementów. To w konsekwencji niebezpieczne podejście.

W znaczeniu światopoglądowym czy filozoficznym, wyjściem może być tak zwana „socjokulturowa” waloryzacja Przyrody, która nie musi odwoływać się do rynkowych wartości, ale bierze pod uwagę duchowe, emocjonalne i estetyczne odczucia. Jakie inne dobro niż czysty zachwyt na złożonością zjawisk przynosi nam rozpoznanie złożonego cyklu życiowego pasożyta, który przechodząc przez kilka stadiów rozwojowych u różnych gospodarzy może istnieć tylko w różnorodnym, dzikim i niezaburzonym środowisku?

Prof. Jan Marcin Węsławski