DZIKIE ŻYCIE

Kłusownicy z legitymacją PZŁ

Robert Jurszo

Polska bez polowań

Na początku listopada Polską wstrząsnęła śmierć 16-letniego Imanaliego. Chłopiec przyjechał do Polski z Kazachstanu w ramach międzynarodowej wymiany uczniowskiej, chciał zostać programistą. Ale nie zostanie, bo 1 listopada, we Wszystkich Świętych, dosięgła go kula myśliwego.

Feralnego wieczora Imanali razem z dwójką kolegów wymknął się z Internatu Zespołu Szkół Zawodowych w Kluczkowicach (woj. lubelskie) do przyszkolnego sadu po jabłka. Do sadu wjechał samochód, z którego padł strzał. Prawdopodobnie strzelec pomylił chłopca z dzikim zwierzęciem. Rannego zdążono jeszcze przenieść do internatowej świetlicy, gdzie niestety zmarł. Samochód odjechał, jak tylko chłopcy zaczęli krzyczeć widząc, co stało się ich koledze. 


Darów. Fot. Grzegorz Bożek
Darów. Fot. Grzegorz Bożek

Policja szybko ustaliła sprawcę, którym okazał się być Dariusz Ch., emerytowany policjant, któremu towarzyszył kolega, kościelny w lokalnej parafii. Pierwszemu z mężczyzn grozi od 8 lat do dożywocia (zarzut zabójstwa ze skutkiem ewentualnym), drugiemu 5 lat (za nieudzielenie pomocy rannemu i utrudnianie śledztwa przez pomoc sprawcy).

„Sprawca zdarzenia w momencie popełnienia czynu nie wykonywał polowania, lecz kłusował. Dodatkowo złamał wszelkie obowiązujące myśliwych zasady bezpieczeństwa, jak i normy etyczne”1 – napisał na swojej stronie w oświadczeniu Polski Związek Łowiecki (PZŁ), odcinając się od kolegi po strzelbie. Ale to przecież jest żonglerka słowna. Fakt, polowanie nie zostało zgłoszone w książce polowań, co potwierdziła Policja, więc rzeczywiście było kłusownictwem, ale przecież kłusownik miał legitymację PZŁ. Chęć ucieczki w narrację „co złego to nie my” jest w tej sytuacji może i zrozumiała, ale całkowicie nie na miejscu.

I tu dochodzimy do sprawy, o której PZŁ woli milczeć, choć nie powinien: kłusownictwa myśliwych. O tym, że jest ono faktem, napisał nawet Paweł Gduła, naczelny myśliwskiego portalu „Wildmen”, były szef „Łowca Polskiego”, oficjalnego czasopisma Związku: „Kłusownicy w naszych szeregach to temat wstydliwy. Brak możliwości wyrzucania z koła podejrzanych i nieetycznych osób oraz legalizacja celowników termo i noktowizyjnych tak naprawdę wykluczają możliwość pozbycia się »czarnych owiec« jak również wykrycia ich przestępstw. Prawdopodobnie kłusowników w naszych szeregach będzie coraz więcej”2. Media w ciągu ostatnich 3 lat donosiły o przynajmniej kilku przypadkach3. A ile ich nie ujawniono? Ile takich sytuacji same koła zamiotły pod dywan? Tego się nie dowiemy nigdy.

Fakt jest więc przygnębiający: PZŁ nie radzi sobie z kłusownictwem własnych członków. I mam obawy, że sobie z nim nie poradzi. Powodów jest wiele, jednym z nich jest na pewno niedofinansowanie Państwowej Straży Łowieckiej, której jednym z głównych zadań jest wyłapywania polujących „na lewo”. Ale problem tkwi chyba też, przynajmniej częściowo, w samym modelu organizacyjnym polskiego łowiectwa, który opiera się na polujących hobbystach zrzeszonych w kołach łowieckich.

Chyba już dwukrotnie pisałem na łamach „Dzikiego Życia”, że tym, czego potrzebuje łowiectwo w Polsce, jest nacjonalizacja. Czyli, nieco upraszczając, likwidacja PZŁ, przeniesienie jego kompetencji do jakiejś istniejącej agendy rządowej albo utworzenie osobnej, najlepiej podległej resortowi środowiska. Wiązałoby się to w jakimś stopniu z profesjonalizacją części myśliwych, przekształceniem hobby w zawód finansowany ze środków publicznych. Przy czym nie chodzi tu tylko o zmianę strukturalną, ale podporządkowanie łowiectwa przede wszystkim ochronie przyrody i ograniczaniu szkód rolnych. To rozwiązanie nieco salomonowe: po prostu nie dysponujemy jeszcze tak obszernym i skutecznym pakietem nieletalnych metod ograniczania konfliktów na linii ludzie – dzikie zwierzęta, by móc całkowicie zrezygnować z odstrzału. Ale przyjmując tę perspektywę moglibyśmy od ręki pożegnać się z polowaniami na ptaki, bo argument „ze smacznego rosołu z kaczki” po prostu nie miałby już zastosowania.

Jestem też przekonany, że taka zmiana znacznie ukróciłaby zjawisko kłusownictwa wśród samych myśliwych. Choćby dlatego, że nie byłoby już kół łowieckich, w których możliwe jest przymykanie oczu na tego rodzaju praktyki, albo ich tuszowanie. Myśliwy odpowiadałby w pierwszej kolejności nie przed kolegami i koleżankami z koła łowieckiego, ale przed zewnętrzną instytucją, która go rozlicza z powierzonych mu zadań. Jeśli w ogóle potrzebujemy dziś myśliwych, to profesjonalistów a nie hobbystów polowań. Smutna historia o Imanalim tylko mnie w tym utwierdza.

Robert Jurszo